Strony

czwartek, 28 stycznia 2010

Post 140 - Pitu-pitu o rakietach


Prócz czytania komiksów, książek, oglądania filmów, słuchania muzyki w wolnym czasie gram w tenisa. Nie jakoś super zawodowo, ale lubię to i jestem dobry jak na amatora, ofc (nie chwaląc się ;)).
W wakacje brałem udział w turnieju. Grałem o finał. Tylko, że ja - wiecie - trochę się denerwuję. I w pewnym momencie rzuciłem rakietą. W ziemię, kort, "cegłę". Kort nie ucierpiał, czego jednak nie można powiedzieć o mojej rakiecie. Wykrzywiła się. Dość znacznie.
Jako, że nie nazywam się Federer ani nawet Radwańska, mam tylko jedną rakietę. To była dobra rakieta. Nawet nie chodzi o to, że była droga - byłem do niej przywiązany, dobrze leżała w ręku, "czułem ją" - jeśli łapiecie co mam na myśli.
A to był dopiero środek meczu. Co z tego, że - jak pocieszali mnie koledzy - przez wykrzywienie dostałem "+20" do spina, jeśli od tamtej pory, prawie żaden forhend mi dobrze nie "siada", nie mówiąc już o bekhendzie?
Jak nie trudno się domyślić - przegrałem, a na podium wylądowałem z brązem. Ale nie o to chodzi. Myślę, że mógłbym wygrać, nawet z tą skrzywioną (Znowu - Nie - Tak - Bardzo) rakietą, ale coś pękło. To była moja rakieta. Wraz z jej stratą, straciłem pewność siebie. Przestałem wierzyć, że mogę wygrać. Cholera.
Głupio mi okropnie. Teraz, jak i wtedy - dwie sekundy po "samobójczym" rzucie. Sami pewnie wiecie jak to jest, gdy człowieka poniesie. Najpierw jest "KUURRR...!!" i "JEBUT!" w ziemię rakietą, a chwilę później człowiek klęczy nad szczątkami tejże i wzywa Boga, zaciskając pięści i znosząc je ku niebu. Tylko burzy w tle zabrakło.
Rodzice nadal nie wiedzą, że rakieta uległa "wypadkowi". Było wiele teorii "co się stało":
- Wiesz, Mamo, trener kazał wyprofilować rakietę, zapewnił, że z taką skrzywioną będzie mi się lepiej grało...
- Pożyczyłem koledze... Ale, nie, poczekaj... Nie denerwuj się...
- Wiatr był i... No dobra.
Niedługo osiemnastka, może uda się "skombinować" nową rakietę ;)
pozdro

środa, 6 stycznia 2010

Post 139 - Piasek w trybach


Nieznane przygody Mikołajka. Czuję się oszukany. Niby ponad 190 stron, a czytania na godzinę (dosłownie). Litery ogromne, dużo pustych kartek, do tego grube strony. Na tyle grube, że kilkakrotnie przewracając kolejną przeczytaną kartkę miałem wrażenie, że przewracam ich kilka. I sprawdzałem i wracałem. Ale się myliłem. Szkoda, bo książka wydaje się gruba, a cieniutka jest. I w sumie droga, jak na taką liczbę stron. Skok na kasę (50 urodziny, te sprawy), co niestety widać. Wiem, że twarda oprawa, kolorowe, malowane rysunki (cuda!) i znane nazwiska, ale jednak. Same historyjki natomiast genialne. Ale to było wiadome od początku. Szkoda, że jest ich tak mało.


Założyłem sobie konto na Facebooku. Chyba już totalnie zwariowałem.

Boli znowu zniszczył.

A tytuł dzisiejszej notki nawiązuje do bloga Fabryki Słów. Nowego. Ma genialny design, layout czy jak to się mówi w dzisiejszych czasach. Ma być pełno atrakcji. I w ogóle.

Przez Święta powtórzyłem sobie kilka filmów, które już widziałem w kinie, a po obejrzeniu na DVD nadal uważam za dobre lub bardzo dobre. Były to m.in. Bękarty Wojny (dla mnie nadal genialny), Harry Potter i Książę Pół-krwi (Czary Ognia nie przebija, a scena z wiązaniem buta jest najgorszą sceną w historii światowej kinematografii ever, ale nawet mimo to nadal mi się podoba) Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki (nie ma tej mocy co stara trylogia (podobnie jak nowe Star Warsy), jednak gdy przymkniemy oko na kilka głupot to bardzo dobry film jednak jest), Quantum of Solace (tu akurat spodobało się bardziej niż w kinie).

sobota, 2 stycznia 2010

138 - Podsumowanie

80 postów, 139 komentarzy. Chyba całkiem nieźle. Prawda?

Najlepszego na nowy rok. Żeby było dobrze. Z przytupem.