Strony

niedziela, 19 września 2010

171 - Widzowie kinowi - klasyfikacja, cz.1

Od dawna niczego nie pisałem na tym blogu. Z różnych powodów - a to braku czasu, a to braku pomysłu na wpis, a to braku chęci. Jednak Grzybiarz, nie dający mi spokojnie zanurzyć się w otchłani internetowego zapomnienia, dopytywał się "Czemu nie piszesz?". Odpowiadałem "Studia dostarczają mi wystarczająco wielu powodów i okazji do pisania, więc poza nimi staram się tego unikać, by nie odpadły mi palce." On znowu: "Napisz coś." W końcu osiągnęliśmy chwiejny kompromis - dzisiejszy wpis jest sponsorowany przez Katedrę Wiedzy o Teatrze UJ i stanowi fragmenty mojej pracy rocznej z antropologii kultury. Dziś pierwsza część klasyfikacji widza kinowego w oparciu o obserwację jego zachowań.


Obserwując i zapamiętując szczególnie dosadne reakcje niektórych moich towarzyszy z sal kinowych na filmy należące do najróżniejszych gatunków i kategorii, zacząłem dostrzegać pewne powtarzające się warianty i prawidłowości ich zachowania, które posłużyły mi do stworzenia niniejszego zestawienia. Przywołane w nim sytuacje są w większości przypadków skrajne, co ma służyć lepszemu zarysowaniu głównych wyznaczników poszczególnych kategorii.

Widz „płacę i wymagam”
Widz należący do tej kategorii jest widzem leniwym. Rzadko kiedy interesuje się, o czym opowiada film, na który właśnie się wybiera, i do jakiego gatunku można go przypisać. Równocześnie jednak różni się znacząco od widza bez pomysłu – chociaż także nie chce zadawać sobie trudu związanego z wcześniejszym zapoznaniem się z opisem filmu, doskonale zdaje sobie sprawę z własnych praw. Wie, że gdy płaci za bilet, czyni go to panem sytuacji, zaś za jego ewentualne niezadowolenie, doznane na skutek nieodpowiedniego filmu odpowiedzialność ponosi wyłącznie kino i/lub dystrubutor. Najlepszym przykładem może tu być zachowanie grupy oburzonych i zbulwersowanych rodziców, którzy popełnili karygodny błąd, zabierając swoje małoletnie pociechy na film Koralina i tajemnicze drzwi. Obraz w reżyserii Henry’ego Selicka z 2009 roku został zrealizowany na podstawie poczytnej książki Neila Gaimana, jednego z najwybitniejszych pisarzy i scenarzystów fantastyki ostatnich lat. Film opowiada o małej dziewczynce, która przez sekretne drzwi odkryte w starym domostwie, gdzie właśnie przeprowadziła się z rodziną, znajduje wejście do innego świata, zamieszkanego przez lustrzane (zwłaszcza pod względem charakteru) odbicia jej krewnych i przyjaciół z czarnymi guzikami w miejscu oczu. Igrając z baśniową konwencją, Gaiman przedstawił świat na pozór zupełnie fantastyczny, który ze strony na stronę staje się coraz bardziej niepokojący i wrogi – zwłaszcza, gdy dziecko musi walczyć z diaboliczną „drugą matką” o swą prawdziwą rodzinę, uwięzioną przez guzikookie sobowtóry po drugiej stronie drzwi. Koralina w wersji książkowej jest historią z pogranicza horroru, co w swoim filmie starał się wiernie ukazać Selick, tworząc nastrojową i klimatyczną, iście burtonowską atmosferę. Jak się okazało, spora część widzów nie doceniła jednak jego reżyserskich ambicji. Bez zapoznania się ze zwiastunami czy opisami, sugerując się faktem, iż film jest animacją pozbawioną ograniczeń wiekowych (co uważam za zdecydowany błąd dystrybutora, który, jak sądzę, wprowadzając tego typu film jako kino familijne, liczył na większy zysk) rodzice bez strachu i niepokoju wybierali się na niego tłumnie wraz z pociechami. Do czasu. W niecałe dwa tygodnie od polskiej premiery powstała nieformalna grupa protestacyjna, zrzeszająca opiekunów, których małoletnie pociechy, przerażone filmem, jeszcze długo po projekcji śniły koszmary. Powstał paradoks: ludzie, którzy jeszcze kilka dni wcześniej nie potrafili znaleźć kilku minut na sprawdzenie, czy film może być nieodpowiedni dla ich dziecka, nagle potrafili poświęcić całe godziny, a nawet dni na formułowanie petycji i rozprowadzanie ich po portalach internetowych – dla przestrogi przed „niebezpiecznym” dla dzieci obrazem. Oczywiście, głównym oskarżonym w całej dyskusji został okrzyknięty dystrybutor – wspomniany już brak ograniczeń wiekowych stał się punktem zaczepienia dla większości oburzonych rodziców, których pociechy spotkała psychiczna krzywda. Pomimo protestów, które nigdy nie wyszły poza Internet (aktywność i zapał wyczerpał się dość szybko i działania opiekunów ograniczyły się do ostrzeżeń na forach i serwisach specjalistycznych, zarówno filmowych, jak i poświęconych wychowaniu dziecka), plany dystrybucji obrazu nie uległy zmianie.


Widz bez pomysłu
Łagodniejsza odmiana widza „wymagającego” to wspomniany wyżej widz bez pomysłu – zaludniający kina zwłaszcza w sezonie letnim konsument popkultury, pozbawiony konkretnych oczekiwań co do filmu, w którego projekcji zamierza za moment uczestniczyć. Wybiera tytuł losowo, nie interesują go grający w nim aktorzy, niekoniecznie przejmuje się, o czym mówi fabuła, a recenzje i ewentualne nagrody to już zupełnie nieistotne szczegóły. Kino stanowi dla niego wyłącznie miejsce miłego wypoczynku w klimatyzowanej sali, gdzie można w przyjemny i ( o ile dokona się dobrego wyboru) niewymagający zaangażowania sposób spędzić dwie godziny. Na niego najsilniej działają chwytliwe slogany i reklamowe hasła na plakatach, które ułatwiają mu wybór obrazu – głośne nazwisko reżysera bądź wyłącznie napomknienie, że ma do czynienia z nowym filmem twórców kasowego tytułu. Oczywiście, lenistwo i brak zdecydowania niejednokrotnie prowadzą do sytuacji zupełnie niespodziewanych dla widza bez pomysłu – przykładem może być dwójka dziewcząt w wieku nastoletnim, które wybrały się na jeden z pierwszych seansów Różyczki w reżyserii Jana Kidawy – Błońskiego w krakowskim Cinema City Bonarka, przekonane, że kupiły bilety na komedię romantyczną. Zmylone plakatem, na którym naga Magdalena Boczarska zerka zalotnie jednym okiem, leżąc na rubinowej draperii, zapewne uznały, iż hasło reklamowe „Każda miłość ma swoją historię” jest bez najmniejszych wątpliwości oznaką opowieści stricte miłosnej. Jak można wywnioskować z dialogów, które prowadziły podczas projekcji (m.in. wyrażona przez nie opinia, iż „Nikt znany tutaj nie gra”) , ich znajomość nazwisk odtwórców głównych ról zaczynała się i kończyła na Robercie Więckiewiczu („ten gość z Lejdis”), co w niezłomny sposób wzmocniło ich przekonanie do słuszności tezy postawionej na widok tajemniczego i pozbawionego czytelnych odniesień do pozostałych przedstawicieli gatunku plakatu (plakaty polskich komedii, nie tylko romantycznych, powstałych w ciągu ostatnich dziesięciu lat charakteryzuje w znakomitej większości przypadków niepisana zasada stosowania m.in. białego tła i nawiązującego do poprzednich produkcji hasła reklamowego, jak np. „Żeńska odpowiedź na Testosteron!” lub „Diabeł ubiera się nie tylko u Prady ”).

W następnym odcinku: widz przypadkowy, widz - fan i widz przymuszony. Zapraszam.

2 komentarze:

  1. Cóż ja się do widza "bez pomysłu" raczej zaliczam bo miałem okres gdzie chodziłem do kina wyłącznie na chbił-trafił, a to się coś ciekawego trafiło, a to coś co przyprawiło mnie o mdlenie, choć z drugiej strony iść na film o którym się nic nie wie to nie to samo jak iść na film na który się jest ostro od roku napalonym [ACH TOY STORY 3].

    Maik ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja osobiście lubię być widzem bez pomysłu. Znaczy, przynajmniej sprawdzam, kto gra i reżyseruje, bo jednak kasy szkoda na jakiś Ashtonów Kutcherów, ale tak to się decyzję podejmuje w kinie, czasem nawet w trakcie wyświetlania już zwiastunów i reklam przed seansem. Wtedy satysfakcja z trafnego wyboru jest znacznie większa.

    OdpowiedzUsuń

Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...