Strony

piątek, 30 listopada 2012

305 - Czerwona Mgła

Tomasz Kołodziejczak wraca do świata, który szerzej poznaliśmy dzięki wydanej w 2010 roku powieści Czarny Horyzont. W zbiorze czterech opowiadań, pod wspólnym tytułem Czerwona Mgła, ponownie spotykamy królewskiego geografa, bohatera i niezwykłego podróżnika – Kajetana Kłobudzkiego. I trzeba przyznać, że każde ze spotkań jest niezwykle interesujące.


Pisarz buduje niezwykły, żyjący własnym życiem świat. Świat dotknięty Apokalipsą, pełen magii, niezwykłych – i niezwykle groźnych – stworów, mitycznych stworzeń i nowoczesnej technologii. W takim właśnie świecie, podzielonym Planami i Czarnym Horyzontem, nieustannie nękanym nowymi zagrożeniami, żyje Kajetan, znajomy hetmana i nieustraszony badacz nieznanego. Podróżnik, który zbadał inne światy i jako jeden z niewielu powrócił żywy. Słowem: bohater jak się patrzy, łączący w sobie wiele lubianych przez czytelników cech. Jednak nie jest wszechmocny i przygody, w których wir rzuca go Kołodziejczak na stronach Czerwonej Mgły, niejednokrotnie potrafią przyspieszyć bicie serca i zatrzymać oddech. 

Jednak nie przygody ani nie bohater – mimo, że oba te składniki są świetne – stanowią największy plus książki. Właśnie wspomniany wyżej świat jest hipnotyzujący. To jedna z bardziej oryginalnych i lepiej dopracowanych wizji przyszłości Polski, z jakimi miałem do czynienia w rodzimej literaturze fantasy, a trzeba pamiętać, że jest to temat często eksploatowany przez naszych fantastów. Magia fascynuje, nowo odkrywane, wraz z przewracaniem kolejnych stron, miejsca zachwycają pięknem, bestie atakujące bohaterów wzbudzają wstręt i strach, ale jednocześnie intrygują swą odmiennością. Wszystko jest doskonale przemyślane, spójne i po prostu niezwykłe – wręcz cudownie magiczne. Kołodziejczak, mimo dość długiej przerwy w pisaniu, włada piórem nie mniej sprawnie, niż jego bohaterowie bronią. Poszczególne opowiadania wciągają bardzo mocno, ich styl jest piękny (przywodzi na myśl klasykę gatunku) i należą do tych, które połyka się jednym tchem. Nie brakuje dynamizmu, genialnego klimatu i zaskakujących rozwiązań czy pomysłów. Kołodziejczak zgrabnie łączy różne elementy, które na pierwszy rzut oka do siebie nie pasują i z zaskakującą świeżością podchodzi do ogranych tematów. Wszystko to sprawia, że po zamknięciu książki ma się ochotę na więcej, więcej, więcej...

Z czterech zamieszczonych w zbiorze opowiadań, tylko jedno jest premierowe. Pozostałe trzy mogliśmy wcześniej znaleźć w antologiach Tempus Fugit, Niech żyje Polska! Hurra! i w magazynie Science-Fiction, Fanatsy i Horror. Nie warto się jednak tym zniechęcać – tytułowa Czerwona Mgła to praktycznie mini-powieść i do tego jedno z najlepszych opowiadań jakie dane mi było w tym roku czytać. Urzeka pomysłem, rozplanowaniem akcji a także postaciami (zwłaszcza adwersarzy Kajetana). Może chwycić za serce scenami pełnymi dramatu, wzbudzić obrzydzenie i współczucie, gdy autor czyni nas świadkami egzekucji i zniewolić klaustrofobicznym i tajemniczym klimatem. Pozostałe opowieści są również sprawnie napisane, niejednokrotnie zaskakują, rozśmieszają i mają ciekawych bohaterów, jednak to tytułowe opowiadanie uważam za najlepsze. Wydaje mi się, że Kołodziejczak lepiej się czuje w dłuższych formach, gdzie ma czas i miejsce na dopracowanie i rozwinięcie wszystkich wątków.

Mimo pewnej schematyczności, jaką można dostrzec w konstrukcji opowiadań zawartych w wydanym właśnie tomie opowiadań Tomasza Kołodziejczaka, nie można im odmówić istotnych zalet. To sprawnie napisane teksty, pełne dobrych pomysłów i ciekawych postaci, i co najważniejsze, z genialnie zbudowanym światem. Historie bawią nas, bądź straszą i nieprzerwanie zniewalają klimatem. Warto znać, warto mieć na półce. I warto namawiać autora, by prędzej czy później dał nam więcej historii z tego uniwersum. Bo wykreowany przez niego świat może udźwignąć przynajmniej jeszcze kilka książek.


 Recenzja została pierwotnie opublikowana na portalu Valkiria.

niedziela, 25 listopada 2012

303 - Siedzimy, nic się nie dzieje, nuda...

Listopad ubogi w notki. Moja wina - z jednej strony nie było o czym pisać, bo mało ostatnio czytam, z drugiej jeśli już się coś pojawiło, to jakoś chęci nie starczyło by przysiąść do klawiatury i wystukać choćby kilkaset znaków. Oglądnąłem jednak ostatnio kilka ciekawych filmów, więc w telegraficznym skrócie podzielę się wrażeniami:

Pokłosie - bardzo dobry, mocny film. Ciężki (choć widziałem cięższe), dobrze zagrany (cieszą gościnne występy aktorów starego pokolenia), gęsty od klimatu. Jedyne, co przeszkadzało mi podczas seansu to sztucznie wypowiadane kwestie. Zwłaszcza na początku dialogi wydawały mi się nazbyt deklamowane.

V/H/S - nie przepadam za horrorami kręconymi "z łapy" (tzw. found footage), ale ten mi się podobał. Nowelowa budowa całości pozwala przedstawić kilka ciekawych historii. Niby nic szczególnie oryginalnego, ale całość wywołuje dobre wrażenie, a sama koncepcja ułożenia (i fabularnego wytłumaczenia) nowel jest interesująca i działa na plus. Poza tym są cycki, a film naprawdę straszy.

Gangster - spotkałem się z różnymi opiniami na temat tego filmu, ale mi bardzo się spodobał. Zaskoczył głównie klimatem i sposobem snucia opowieści. Ale muzyka i postaci (Tom Hardy!) też robią swoje. Muszę nadrobić westernową "Propozycję" tego samego scenarzysty.

Miłość - smutna historia, głosy zewsząd o genialności tejże, płaczący ludzie w kinie, a ja się okropnie wynudziłem. Film o umieraniu i w żmudny i realistyczny sposób dokładnie je przedstawiający. Zabrakło mi chyba większej ilości scen "sprzed choroby" głównej bohaterki, które z pewnością wzmocniłyby moją z nią więź, w czego konsekwencji reszta filmu wywarła by na mnie większe wrażenie. A tak, film zupełnie do mnie nie trafił. Cytując samego siebie: "nie moje klimaty". Oczekiwałem po tym filmie porządnego pierdolnięcia między oczy, a nie dostałem nawet leciutkiego szturchańca w żebra. Jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Na dziś tyle. Jeszcze w listopadzie powinna się pojawić na blogu recenzja "Czerwonej Mgły" Kołodziejczaka. Obiecuję nie wspominać w kontekście tytułu o katastrofie Smoleńskiej. Bo ile można. Będzie też o "Daytripperze", czwartym zbiorczym Lucky Luke'u, trzecim tomie Akt Dresdena i - jeśli Egmont przyśle egzemplarz recenzencki - o nowych Baśniach. Będzie, prędzej czy później. Bo stosik rzeczy, o których wypada napisać, jest nadzwyczaj wysoki i niebezpiecznie się już chwieje.

środa, 14 listopada 2012

302 - Diabeł wśród piasków i amerykańskie wampiry dwa

Półtora roku po wydaniu tomu pierwszego w serii „Obrazy Grozy” ukazuje się kontynuacja opowieści o amerykańskich wampirach. Główni bohaterowie poprzedniej części – Skinner Sweet i Pearl Jones – schodzą tu na dalszy plan. Dzięki temu możemy oglądać pierwszą połowę XX wieku z nieco innej perspektywy. Również miejsce akcji się zmienia – z Los Angeles przenosimy się do Las Vegas, które w roku 1936 było istnym „Miastem Grzechu”.


Drugi tom „Amerykańskiego Wampira” to dwie historie. W pierwszej z nich, zatytułowanej „Diabeł wśród piasków”, opowieść skręca w stronę kryminału. Głównym bohaterem jest prawdziwy twardziel w płaszczu i kapeluszu – szef policji Cash McCogan. Gdy jego miastem wstrząsa seria zabójstw biznesmenów powiązanych z budową nowej tamy, McCogan rusza do akcji i zrobi wszystko, by odnaleźć mordercę. Czymkolwiek by nie był. Scott Snyder buduje świetny, duszny klimat małego – acz pełnego brudów – miasta. Tworzy wyraziste postaci i pakuje je w nie lada kłopoty. Dobrze snuje opowieść, odsłaniając karty stopniowo, by w końcówce zaskoczyć czytelnika i zmusić go do smutnego uśmiechu. Również wplątanie wątków wampirów w historię kryminalną wyszło mu całkiem nieźle. Może przy lekturze tego komiksu nie będziemy piali z zachwytu, a niespodzianki przygotowane przez autora nie sprawią, że stanie nam serce, ale trzeba powiedzieć, że to bardzo porządna historia kryminalna, a wątki paranormalne dodają jej tylko smaku.

Z kolei kończące tom „Wyjście” wypada gorzej. Mamy tu trzy równoległe wątki, jakby scenarzysta nie mógł się zdecydować, który wyszczególnić. Jest to opowieść o zemście kobiety, która została niedawno przemieniona w wampira, a następnie poddana długim i męczącym eksperymentom. Równoległe wracamy do znanej z pierwszego tomu Pearl Jones – widzimy, jak próbuje ułożyć sobie życie wraz z mężem i jak jej wampirzą duszę targa wiele wątpliwości. W końcu trzeci wątek opowiada o zdradzonej przyjaźni, kiedy mąż Pearl spotyka starego znajomego, a ten okazuje się być całkiem innym człowiekiem. Historia jest niespójna i często zmienia rytm – od pięknych i romantycznych obrazków przeskakujemy nagle do pełnych akcji pościgów samochodowych bądź scen pełnych krwi i przemocy. Zniknął gdzieś duszny klimat, a cała historia zamknięta w dwóch zeszytach wydała mi się zapychaczem. Całkiem niezłym co prawda, ale jednak zapychaczem.

Rysunkowo „Amerykański Wampir” prezentuje świetny poziom. Pierwszą historię rysuje (prawie w całości, bez kilku stron poświęconych retrospekcjom) doskonale znany fanom serii Rafael Albuquerque. Jego kreska jest dynamiczna i klimatyczna, doskonale sprawdza się w mrocznych historiach pisanych przez Snydera. Do ekipy w drugim tomie dołącza Mateus Santolouco, który zajął się rysowaniem wspomnianych retrospekcji i całego „Wyjścia”. Jego styl jest bardzo podobny do tego, co prezentują prace Albuquerque'a, jednak widać, że ten artysta przywiązuje większą wagę do szczegółów. Całości składu dopełnia kolorysta Dave McCaig, którego prace może nie są szczególnie oryginalne i zbytnio się nie wyróżniają, ale dobrze pasują do stylu obu rysowników i klimatu przedstawianych opowieści.

Drugi tom „Amerykańskiego Wampira” nie powinien nikogo rozczarować. To bardzo porządnie napisana historia, z dobrymi dialogami (które chyba nieco tracą w przekładzie, bo niektóre kwestie brzmią bądź co bądź dziwacznie) i gęsta od klimatu. Historia, trzeba dodać, wyśmienicie zilustrowana. Na deser dostajemy sporo okładek (zarówno tych użytych, jak i niewykorzystanych), garść szkiców i projektów postaci, a także – co niecodzienne – swoistą, czterostronicową zajawkę trzeciego tomu. Cytaty na ostatniej stronie okładki jak zwykle trochę przesadzają, jednak jest to komiks, który powinien się spodobać każdemu miłośnikowi wampirów oraz wymagającemu czytelnikowi komiksów spod szyldu Vertigo.


Recenzja pierwotnie została opublikowana na Alei Komiksu.
Pierwszy tom "Amerykańskiego wampira" trafił do mojego zestawienia najlepszych komiksów z 2011 roku.

piątek, 2 listopada 2012

301 - Gdy znika granica między fikcją a rzeczywistością, czyli co zrobić, kiedy zombie wychodzą z ekranu

Tekst napisany na zajęcia z Analizy Dzieła Filmowego.

Na samym początku trzeba chyba wyraźnie powiedzieć, że kiedyś rzadko bywałem w kinie. Praktycznie bywałem tam od święta, przez co każde wyjście na film było małym świętem. Z czasem, gdy odkryłem magię kina i ta zniewoliła mnie całą swą czarodziejską mocą, seanse w kinie zaczęły być częstsze – spowszedniały można by rzec. Wyjście do kina nie jest już wydarzeniem, na które czeka się z wypiekami na twarzy, a czymś zwyczajnym, co robi się praktycznie bez zastanowienia. Wraz z poznaniem magii kina, z głębszym wejściem w filmowy świat, paradoksalnie zniknęła gdzieś magia, która kiedyś – będąc dzieckiem – towarzyszyła mi przy każdej wizycie w kinie. Kino, z miejsca szczególnego, stało się zwykłym budynkiem, w którym można zobaczyć film na większym niż w domu ekranie. Popcorn przestał smakować, a w coli zaczęło się wyczuwać większą ilość wody niż przewidywałaby to ustawa – nawet ta, dotycząca rozcieńczania napojów gazowanych sprzedawanych na skalę masową w tego typu przybytkach. Wszystkie te obserwacje uderzyły mnie całkowicie niespodziewanie, z ogromną mocą i w jednym momencie. Przyczyna była oczywista, prozaiczna i nieubłagana – zacząłem dorastać.

Tak się dziwnie złożyło, że im jestem starszy, tym częściej bywam w kinie. Może wiąże się to ze stopniowym usamodzielnianiem się i braniem pewnych spraw we własne ręce – kiedyś by wybrać się do kina trzeba było namówić na wyjście jednego z rodziców lub znaleźć opiekuna zastępczego. A to wcale nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać – choć starsza siostra prawie zawsze stawała na wysokości zadania. Po przekroczeniu pewnej nie do końca zdefiniowanej granicy wiekowej, wyjścia mogły stać się samodzielne. I się zaczęło...

Jestem o tyle dziwnym, co szczęśliwym przypadkiem, że rzadko kiedy me filmowe seanse były zakłócane w jakikolwiek sposób. Najczęściej w ogóle nie dzieje się nic wartego późniejszego wspomnienia, więc trudno szukać u mnie ciekawych i emocjonujących historii po wyjściu z kina. Spotyka mnie raczej krajowy standard – irytujące dzieci powtarzające co lepsze w ich mniemaniu kwestie filmowych bohaterów, pijani dresiarze bełkoczący w odpowiedzi na zagadnienia poruszane na ekranie, czy przerażająco głucha cisza pustej kinowej sali. Często jestem w kinie sam, gdyż tak zwane „poranki”, które z lubością wybieram, nie cieszą się zbytnią popularnością. W tygodniu o poranku ludzie śpieszą do pracy, a w weekend wolą dłużej pospać, niż zrywać się skoro świt na film, który przecież mogą obejrzeć później. Ja natomiast wolę ten czas zagospodarować na wyjście do kina właśnie – dojazd jest łatwiejszy, nie trzeba stać w kolejce po bilet ani do toalety. Pustka kinowej sali może jednak przytłaczać i można jej zalety, jak i wady rozpatrywać z kilku punktów widzenia. Z pewnością brak irytujących dzieci i awanturujących się z fikcyjnymi postaciami łysych mężczyzn bez karków jest niewątpliwym plusem, jednak zawsze czuję się trochę nieswojo siedząc samotnie w ciemnej sali. Często reaguję emocjonalnie na filmy pod wpływem siedzącym wokół osób – komedia oglądana w samotności niekoniecznie śmieszy tak, jak oglądana w grupie znajomych czy nawet całkiem obcych osób. Śmiech jest zaraźliwy. Z kolei horror bardziej oddziałuje na wyobraźnie w pustej sali, gdy nie ma nikogo, kto mógłby pomóc, gdyby znienacka wybuchła apokalipsa zombie, a potwory czy szaleńcy z ekranu zaatakowali naprawdę.

Umówmy się – kino nie jest do końca bezpiecznym miejscem. Niedawne tragiczne wydarzenia w Kolorado dobitnie to pokazały. Nie można oczywiście popadać w paranoję, podobna sytuacja mogły mieć miejsce w restauracji czy komunikacji miejskiej. Jednak to, że miały miejsce w kinie – i to na filmie o superbohaterze – ukształtowały w pewien sposób falę artykułów i tekstów pisanych przez dziennikarzy, jakie powstały po tej tragedii. Skupiono się głównie na napastniku i jego motywach – niepoczytalnym mordercy przebranym za komiksową postać. Podano suche liczby podsumowujące stracone życia i wstawiono obowiązkową formułkę o łączeniu się w bólu. Temat starano się ugryźć z różnej strony, między innymi obwiniając o całą tragedię zły wpływ dzisiejszej popkultury. Powstały nawet memy internetowe, które z oczywistych względów i szacunku dla ofiar pominę milczeniem. Mówiąc krótko: masakra stała się pożywką dla dziennikarzy, którzy bezwzględnie i brutalnie ją wykorzystali. Zapominając jednocześnie o jaśniejszym, choć również skażonym mrocznym ziarnem śmierci, aspekcie całej tragicznej sytuacji. W całym tym zamieszaniu i szukaniu dziennikarskiej sensacji zapomniano o prawdziwych bohaterach, jacy byli tamtego dnia na premierze nowego filmu Christophera Nolana. Marynarze US Navy czy zwykły chłopak, którzy swoimi ciałami zasłaniali innych (ten ostatni przypłacił to własnym życiem). Dziewczyna, która bez jakiegokolwiek przeszkolenia uratowała życie koleżance. John Larimer, Jonathan Blunk, Matthew Robert McQuinn, Stephanie Davies – to nazwiska, które warto zapamiętać. To jest naprawdę ważne w tym wszystkim. Może właśnie teraz, gdy cała sprawa nieco ucichła, poświęci się temu trochę należytej uwagi. Ratowanie życia nie jest może tak spektakularnym tematem, jak ból, śmierć, ludzki dramat i szalony morderca przebrany za komiksową postać, ale warto poświęcić chwilę by przyjrzeć się sprawie i chwilę zastanowić. Właśnie na tym należałoby się skupić - może wtedy, gdy na chwilę zapomnimy o oderwanym od rzeczywistości szaleńcu z karabinem, a pomyślimy o bohaterach z krwi i kości, ludziach takich jak my, którzy dokonali czegoś niezwykłego, to świat stanie się choć trochę lepszym miejscem, niż ten prezentowany przez masowe media... 

Wspominałem o memach opartych na tej tragedii, miałem je co prawda przemilczeć, jednak wydaje mi się, że w pewien sposób pokazują one to, czego dzisiejszy świat oczekuje od kina i nie tylko. Owe memy opierają się bowiem na żartach oscylujących wokół ofiar tragedii, które dzięki niej miały szansę poznać Batmana lub przeżyć godną go przygodę. Słowo wyjaśnienia – Christian Bale, czyli aktor wcielający się w tytułowego bohatera The Dark Knight Rises, spotkał się z rannymi ludźmi uczestniczącymi w wydarzeniach w kinie Aurora w Kolorado. Może moje kolejne słowa będą zbyt odważne, jednak wydaje mi się, że do tego dąży dzisiejsze kino – do niemalże wchodzenia w skórę bohaterów, przeżywania ich przygód i życiu w ich świecie. Dzisiejsza publiczność wymaga coraz to nowych emocji, chce by wszystko było bardziej realne, mocniejsze, szybsze i głośniejsze.

To jeden z powodów, dla których filmy zaczęły być wypuszczane do kin w trójwymiarze. Oczywiście powodów jest wiele, a chyba najbardziej oczywistym jest zarobienie większej ilości pieniędzy przez dystrybutora, jednak z punktu widzenia widza, mocniejsze przeżycia to powód najważniejszy. Filmy oglądane w 3D mocniej na nas oddziałują. Czujemy większą interakcję z obrazem, w teorii mamy większe szanse na polubienie bohaterów – są przecież tacy realni, wręcz stoją obok nas! Cały ten trójwymiar średnio mnie przekonuje – okulary uciskają nasadę nosa, oczy bolą, obraz jest ciemny, a gdy jakiś pirat z Karaibów wymachuje mi przed nosem swą wielką szablą to czuję się trochę nieswojo. Ale rozumiem, że jestem w mniejszości i reszta dzisiejszych widzów ceni możliwość głębszego wejścia w filmowy świat dzięki technologii 3D.

Obawiam się jednak, że trójwymiar to tylko początek. Odnotowano już eksperymentowanie z czwartym, a nawet piątym wymiarem, wprowadzając do kina zapachy i ruchome fotele. Jak na razie sukces nie został odniesiony. Widzowie narzekali na nieprzyjemną woń, a ktoś nawet zakrztusił się kukurydzą, gdy jego fotel gwałtownie się odchylił. Czas jednak pokaże, co z tego wszystkiego wyjdzie – być może za kilka lat będziemy musieli zabierać do kina parasol idąc na Deszczową Piosenkę, a kolejne części filmów o rekinach-ludojadach będziemy mogli oglądać tylko zaopatrzeni w butlę tlenową i po przejściu błyskawicznego kursu dla płetwonurków. Bo od zawsze kino dąży do osiągnięcia wciąż większego i większego realizmu – stąd wprowadzenie dźwięku, koloru i najwyższej jakości HD. Trójwymiar może być tylko jednym z kolejnych etapów urealniania filmowego świata. Wszak nie wiemy, czy w bliższej lub dalszej przyszłości kino nie zostanie całkowicie wyparte przez o wiele bardziej oddziałujące na wszystkie nasze zmysły gry komputerowe, które cieszą się wciąż rosnącą popularnością i eksploatują coraz to nowe platformy.

Jest pewna scena w filmie Drużyna A z 2010 roku, scena, którą darzę szczególną sympatią, mimo że sam film uważam za żart z serialu nadawanego w latach osiemdziesiątych. W szpitalu dla umysłowo chorych odbywa się projekcja filmu w trójwymiarze. Pacjenci siedzący na krzesłach z zapartym tchem oglądają jadący samochód opancerzony. W tle leci klasyczny motyw przewodni z serialu telewizyjnego. Usta same układają się w dzióbek i zaczynają pogwizdywać znaną melodię. W pewnym momencie samochód na ekranie zaczyna jechać w stronę widzów, zbliża się coraz bardziej i nagle przez ścianę przebija się dokładnie takie samo auto. Widzowie-szaleńcy wyją z zachwytu, myśląc, że to cud nowoczesnej techniki. Ale to auto naprawdę przejechało przez ścianę i w akompaniamencie huku rozbijanych cegieł i unoszącego się wszędzie pyłu znalazło się w zaimprowizowanej sali kinowej. Granica między fikcją a rzeczywistością została zatracona. To właśnie przyciąga do kina widzów – chęć zapomnienia o nudnej i pełnej problemów rzeczywistości na rzecz przeniesienia się do bajkowego filmowego świata pękającego od przygód i nowych wyzwań. Filmowcy doskonale to wiedzą, dlatego czuję, że to tylko kwestia czasu, gdy auta rzeczywiście będą się przebijały przez ściany kinowych sal. Obawiam się jednak, że może to nie zadziałać – gdy fikcja stanie się zbyt rzeczywista przestanie być atrakcyjna.

Mam jedynie nadzieję, że widzom nie zostanie odebrana możliwość wyboru wersji filmu. W dzisiejszych czasach obecnego wszędzie trójwymiaru, gdy tylko istnieje taka możliwość, decyduję się na seans filmu w tradycyjnym 2D. Podobnie chciałbym móc wybierać w przyszłości – a jeśli kina zostaną zdominowane przez nowoczesne technologie zapewniające atrakcje podobne do tych z Drużyny A, nie pozostanie mi nic innego jak oglądać filmy w zaciszu domowego ogniska. W domu mam przynajmniej pewność, że żaden samolot nie wyleci z ekranu i nie zdemoluje mi salonu. Będę się musiał zaopatrzyć w duży ekran i maszynę do rozcieńczania coli, by móc obcować choćby z namiastką prawdziwej kinowej projekcji. Prawdopodobnie będzie mi smutno – przyzwyczaiłem się już do częstego odwiedzania kilku ulubionych kin. Ale może wyjdzie mi to na dobre i takie sporadyczne wyjścia znów staną się dla mnie czymś niezwykłym i z utęsknieniem wyczekiwanym. Czymś cudownie magicznym...


Filmografia:

Drużyna A (A-Team), reż. Joe Carnahan, USA 2010.
Mroczny Rycerz powstaje (The Dark Knight Rises), reż. Christopher Nolan, USA 2012.