Teatr Bagatela już od wielu lat raczy widzów łakomych uciechy
spektaklami pełnymi humoru. Tytuły jak Szalone
Nożyczki, Testosteron czy Okno na parlament wspominam z uśmiechem
na twarzy. Komedia kryminalna Carmen.
Bella Donna w reżyserii Pawła Pitery wydawała się idealnie pasować do
wcześniejszego repertuaru teatru oraz mojego gustu w tym względzie. Nie
zastanawiając się długo, kupiłem bilety i grudniowego wieczora wyszedłem z domu
pełen dobrego nastawienia.
Sztuka opowiada o tytułowej Carmen – ponętnej autorce książek
kucharskich, która regularnie jak w zegarku eliminuje swych kolejnych partnerów
i zastępuje nowymi. Co dwa lata, zawsze w noc sylwestrową, Carmen truje swych
kochanków i jeszcze tej samej nocy nawiązuje nowy romans. Żyje w myśl zasady,
że na miłość i szampana nigdy nie jest za późno. Akcja spektaklu zaczyna się
właśnie morderstwem, a później napięcie rośnie – niespodziewanie do domu wraca
córka głównej bohaterki, zaraz za nią bez zapowiedzi zjawia się jej pruderyjny narzeczony.
Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy nowy wybranek Carmen okazuje się
prywatnym detektywem, a z zaświatów wraca nie jeden, ale aż dwóch otrutych
kochanków.
Aktorzy tworzą wyraziste i przekonujące kreacje. Choć ich
tragizm przysłania nieco komediowy ton całości, nie mamy problemu z utożsamianiem
się z nimi i nawet bezwzględną Carmen darzymy sympatią. Stefan
Vögel, autor sztuki, wprowadza na scenę archetypicznych bohaterów, kojarzonych
z parodiami seriali kryminalnych. Wszyscy oni są przefiltrowani przez konkretne
oczekiwania widzów – tytułowa bohaterka wciąż kusi, zwłaszcza, gdy zawieszony
na łańcuszku flakonik z trucizną znika tajemniczo w zagłębieniu dekoltu; detektyw
jest nieco fajtłapowaty i traci głowę dla obiektu swego śledztwa; córka i jej
narzeczony, mimo że na pierwszy rzut oka są seksualnymi ascetami, naprawdę
okazują się bestiami żądnymi erotycznych doznań, tyle, że jakoś nigdy ten temat
nie rozmawiali, stąd życie w celibacie.
Humor prezentowany w Carmen.
Bella Donna jest prosty, aczkolwiek nie można powiedzieć, by przekraczał
granice ogólnie akceptowalnej wulgarności – nikt nie powinien czuć się
zgorszony. Najczęściej opiera się na pomyłkach, błędnych ocenach bohaterów oraz
ich niewiedzy. Dużą rolę również odgrywa konflikt charakterów, a także
powtórzenia: gestów, sytuacji, dialogów, które nadają sztuce rytm. Niestety sam
scenariusz miejscami zawodzi, w niektórych miejscach efektowne bon moty nie
wywołują oczekiwanego śmiechu, przez co aktorzy zostają postawieni w
niezręcznej sytuacji – milczą, czekając na reakcję publiczności, by po kilku
sekundach wrócić do gry. Jest to oczywiście ledwo zauważalne, jednak raz czy
dwa nieco przeszkadzało w odbiorze.
Ewelina Starejki doskonale sprawdza się w roli bezwzględnej i
rozwiązłej trucicielki. Paradując po scenie w długiej sukni przyciąga
spojrzenie. Nie mniej intrygująco wypada jej sceniczna córka – długonoga
Angelika Kurowska. Charakterystyczny i jak zawsze świetny Marcin Kobierski
pojawia się na scenie zdecydowanie zbyt rzadko, właściwie tylko po to by w
efektowy, taneczno- groteskowy sposób pożegnać się z życiem (a potem, nieco
chwiejnym krokiem, powrócić zza grobu). Marek Kałużyński, do złudzenia
przypominający Kobierskiego, z jednej strony doskonale wciela się w nowego
kochanka Carmen, a z drugiej odgrywa rolę detektywa. Występujący na dalszym
planie Patryk Kośnicki wypada nieco drętwo przy reszcie obsady, mając
zdecydowanie najbardziej ubogą rolę, jednak w odpowiedniej chwili potrafi
rozładować napięcie. Natomiast najlepiej ze wszystkich wypada, pojawiający się
dopiero pod koniec, Jakub Bohosiewicz wcielający się w ojca narzeczonego córki
Carmen - kulejącego Hansa Jürgena von Strachwitza. Scenarzysta dał mu największe
pole do popisu, jego postać jest najbardziej charyzmatyczna, obdarzona
największą ilością cech (od tych czysto fizycznych, jak wspomniane utykanie, po
wewnętrzne rozdarcie między wiernością żonie a afektem ku Carmen).
Warto zwrócić również uwagę na formalną stronę widowiska –
aktorzy są bardzo sprawnie prowadzeni przez reżysera, a całe przedstawienie
jest kompletne, przemyślane od początku do końca. Ma wyraźnie zarysowany
prolog, rozwinięcie prowadzące do punktu kulminacyjnego i zakończenie (które można
również interpretować jako początek kolejnych przygód bohaterów). Historia
dzieje się we współczesności (w warstwie fabularnej pojawia się miedzy innymi
Internet i samochód), ale jest na tyle uniwersalna, że mogłaby się rozgrywać
równie dobrze w poprzedniej epoce, o ile wprowadzono by kosmetyczne, acz
niezbędne, zmiany. Choreografia i scenografia, niektórym mogą wydać się skromne
– mimo to doskonale spełniają swoje funkcje. Aktorzy cudownie mijają się na
scenie, by następnie zawirować w szalonym tańcu, wśród charakterystycznych i
dwuznacznych dla tego typu historii atrybutów. Moją uwagę zwróciło również
wykorzystanie światła, zwłaszcza w scenie śmierci pierwszego kochanka Carmen –
na trupa pada z góry nieco błękitne światło pojedynczego reflektora i widz ma
wrażenie, że z ciała zmarłego zaraz uniesie się jego duch – zupełnie jak w
filmach science fiction czy starych kreskówkach.
Spektakl Carmen. Bella
Donna zgodnie z oczekiwaniami okazał się przyjemną i lekką w odbiorze
komedią kryminalną. Przez półtorej godziny miałem przyjemność cieszyć oko
wyczynami aktorskimi na bardzo przyzwoitym poziomie. Rozmaite gagi i komedie
pomyłek niejednokrotnie wywołały na mej twarzy uśmiech. Może nie wszystkie żarty
były odpowiednio wyważone - przez co część nie przynosiła spodziewanego
humorystycznego efektu - jednak to drobny mankament, który przeszkadza tylko
podczas seansu i jestem pewien, że większość widzów nie zwróci nań uwagi.
Wyraziste postaci, specyficzna otwartość zakończenia i subtelna gra z
kryminalno- romantyczną konwencją to plusy, które pozwalają wyrzucić z głowy
ewentualne wady sztuki Pawła Pitery i po prostu cieszyć się widowiskiem. I
właśnie dlatego wieczór spędzony z Carmen uważam za wielce udany.
Wydaje się być bardzo ciekawy. :) Teatr zawsze na plus!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń