Sięgając
po najnowszy komiks wydany w linii DC Deluxe, „Batmana: Mrocznego
księcia z bajki”, miałem nadzieję na powiew świeżości.
Zamknięta historia i europejski twórca mierzący się z legendą
Batmana – mogła to być miła odmiana od tworzonych taśmowo
komiksów z Nietoperzem z głównej serii. Co więc poszło nie tak?
Marini,
włostki artysta znany na naszym rynku z takich serii jak „Orły
Rzymu” czy „Cygan”, zawodzi przede wszystkim jako scenarzysta.
Fabuła „Mrocznego księcia z bajki” jest do bólu sztampowa –
porwanie dziewczynki, kradzież drogocennego naszyjnika i kolejne
starcie z Jokerem. Niby pojawiają się tu jeden czy dwa plot twisty,
które mogą uchodzić za kontrowersyjne względem mitologii
Mrocznego Rycerza, ale powiedzmy sobie szczerze – skoro historia
osadzona jest na uboczu głównego uniwersum, to i tak niewielkie ma
to znaczenie, a sposób opowiadania jest na tyle nieciekawy, że po
zamknięciu komiksu szybko o nim zapomnimy.
Już
tłumaczę dlaczego. Dostajemy tu przegląd obowiązkowych elementów
dla niemal każdej generycznej fabuły z Batmanem (brutalne
przesłuchanie podejrzanego z użyciem pięści w ciemnym zaułku,
pojawienie się na dachu komisariatu i nagłe zniknięcie – te i
inne sceny, które widzieliśmy w przygodach Batmana już setki razy
przestają robić wrażenie). Dialogi są na zmianę naiwne i
patetyczne, z kolei postaci najzwyczajniej w świecie nie grzeszą
inteligencją (dotyczy to zarówno Alfreda, który rzuca idiotycznymi
żartami, jak i pomocników Jokera, a także Catwoman i Gordona,
którzy nie potrafią połączyć najprostszych faktów – serio,
kto temu wąsaczowi dał odznakę?!).
Na
szczęście całość ratują rysunki. O ile fabuła jest
przewidywalna i nudna, tak włoska wrażliwość Mariniego dodaje
komiksowi smaku i wyróżnia go na tle wielu trzaskanych od sztancy
zeszytówek z amerykańskiego mainstreamu. Nie oznacza to oczywiście,
że i tu nie brak sztampowych, nomen omen, obrazków, jednak
pastelowe z ducha barwy i dobre oko do architektury sprawiają, że
to „europejskie” Gotham ogląda się z przyjemnością. Włocha
czasem ponosi z fanservice'em – na palcach jednej ręki można
policzyć kadry, na których Harley Quinn nie pokazuje majtek.
„Batman:
Mroczny książę z bajki” to rozczarowanie, które boli tym
bardziej, że pokazuje zmarnowany potencjał na przynajmniej niezły
album. Dla hardkorowych fanów Nietoperza i fanów Mariniego będzie
to być może przyjemna w odbiorze ciekawostka, dla całej reszty –
rzecz do łyknięcia między wódką a zakąską, którą się
zapomni równie szybko, co przeczyta.
5/10
Komiks„Batman: Mroczny książę z bajki” ukazał się nakładem wydawnictwa Egmont Polska.
„Niezwyciężony Iron Man” to niemal 400 stron przygód
miliardera w lśniącej zbroi, za które odpowiadają Brian Michael Bendis
(scenariusz) oraz Mike Deodato Jr. i David Marquez (rysunki). Album można
podzielić na dwie części. W pierwszej Tony Stark podąża tropem zaginionych
magicznych przedmiotów, które prowadzą go do Madame Masque – dawnej kochanki i
jednej z najniebezpieczniejszych kobiet w światku przestępczym. Druga część komiksu
to podwaliny pod nadchodzący event „Wojna Domowa II”. Chyba nietrudno się
domyślić, która z nich wypada lepiej...
Początek jest intrygujący, akcja nie zwalnia, a pogoń za
Madame Masque stawia na drodze Iron Mana ciekawe wyzwania i postacie (od nawróconego
Dooma po Doctora Strange'a). Czyta się to z przyjemnością i choć Bendis
momentami przesadza z ilością dialogów (a czasy, gdy jego linijki urzekały
polotem dawno już niestety minęły – gdzieś w chwili, gdy skończył pisać
Daredevila i poszedł w sto serii miesięcznie), to intryga zwyczajnie wciąga i
chcemy wiedzieć, co będzie dalej. Komiks więc sprawdza się na najbardziej
podstawowym poziomie – dostarcza rozrywki.
Nie można tego niestety powiedzieć o drugiej połowie albumu,
gdzie nie tylko wszystko nagle się mocno komplikuje, na scenie pojawiają się
multum nowych postaci, a czytelnik zaczyna się gubić, ale ponadto fabuła
zaczyna zawodzić. Wartką akcję i przygodę zastępuje tu marna intryga, w której
najwięcej jest tajemniczych spotkań tajemniczych ludzi w ciemnych i
tajemniczych pomieszczeniach, a kolejne kadry wypełniają tajemniczo gadające
głowy. Kuleje dramaturgia, wszystko zmierza w niejasnym kierunku, a tego
wszystkiego nie jest w stanie wynagrodzić nawet gościnny występ Spider-Mana.
„Niezwyciężony Iron Man” to najzwyczajniej w świecie komiks
nierówny. Gdyby całość utrzymała poziom pierwszej połowy, to z czystym
sumieniem mógłbym go polecić – jako solidną superbohaterską historię, bez
specjalnych fajerwerków, ale po prostu porządnie poprowadzoną opowieść z
ciekawą intrygą. Czasem tyle wystarczy. Może druga połowa nabierze sensu, gdy
zapoznamy się z albumem „Wojna Domowa II” - cały problem w tym, że już wcale
nie chce mi się go czytać...
5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...