„Gangs of London” zapiszą się w historii telewizji ze względu na kozackie sceny akcji. Twórcami serialu są Gareth Evans – autor m.in. dylogii „The Raid” - oraz Matt Flannery, współpracujący z Evansem od początku jego kariery jako operator zdjęć. Już tylko te dwa nazwiska sprawiają, że po „Gangach Londynu” oczekuje się choreograficznej uczty i obezwładniającego intensywnością doświadczenia. Dodajmy do tego starego wyjadacza z ekstremy francuskiej, Xavier Gensa (“Frontiere(s)” z 2007), który wyreżyserował trzy z dziewięciu odcinków serialu oraz dobrze rokującego twórcę horrorów, Corina Hardy'ego. Takie nazwiska to gwarancja udanej zabawy.
Fabuła mimo kilku twistów po drodze do finału jest dość prosta – gdy mafijny boss zostaje zabity, rządy w mieście przejmuje jego syn. Działa agresywnie i impulsywnie, ruszając w posadach dotychczasowe sojusze. W mieście rozpoczyna się polowanie na mordercę starego mafioza, a wśród przestępczych rodzin wybucha popłoch. Głównym bohaterem jest jeden z mafijnych żołnierzy, który nagle znajduje się bardzo blisko nowego szefa. Jak każdy w tym świecie, tak i on ma ukryte zamiary.
To świat twardych facetów i twardych kobiet. Joe Cole w roli nowego szefa londyńskich gangów gra według znanego widzom emploi (wykorzystując te same środki co w “Peaky Blinders” i “A Prayer Before Dawn”), z kolei znana z “Gry o Tron” Michelle Fairley jako wdowa po gangsterze kolejny raz udowadnia, że doskonale odnajduje się w zdominowanym przez mężczyzn świecie i niejednokrotnie ma większe jaja niż jej ekranowy syn. Sope Dirisu w roli głównej swym uporem przypomina niekiedy szeryfa Hooda z “Banshee” - nieważne jak mocno oberwie, zawsze się podniesie, wypluje krew i ruszy do dalszej walki.
Powiedzmy sobie jednak szczerze – nie ogląda się “Gangs of London” ani dla kryminalnej intrygi ani dla charakteru poszczególnych bohaterów. Najważniejsza jest akcja. W każdym odcinku mamy do czynienia z zapierającymi dech sekwencjami walk, pościgów, strzelanin. Każda jest nieco inna, a łączy je precyzyjna choreografia, brutalność i niesamowita intensywność. Nie chcę posługiwać się wyświechtanymi komunałami, ale to jedne z najlepszych scen akcji jakie widziałem w kinie kiedykolwiek. Od barowej walki na gołe pięści, przez brutalny pojedynek z użyciem tasaka w opuszczonym squacie, po ponad dwudziestominutową scenę strzelaniny w domku na odludziu (to niemal połowa piątego odcinka!). Każda scena ma własną dramaturgię, jest pomysłowo zainscenizowana, a co równie ważne – zawsze stanowi integralną część opowiadanej historii. Czuć wagę kolejnych ciosów, a montaż i praca kamery zapewniają maksymalną immersję. To po prostu trzeba zobaczyć.
Z czasem okazuje się, że ta prosta historia o zemście ma wiele odcieni, a twórcy przygotowali dla widza kilka niespodzianek. Serial trzyma naprawdę równy poziom – wciąga zakulisowymi intrygami bohaterów, uwodzi mrocznym klimatem, nie pozwala oderwać się od scen akcji. Jasne, zdarzają się skróty, a motywacje niektórych postaci są cokolwiek dyskusyjne, ale można na to spuścić zasłonę milczenia aż do ostatniego odcinka. Nie do końca przekonał mnie finał pierwszego sezonu: przeskok czasowy niepotrzebnie udziwnia narrację, a rozwiązania fabularne pozostawiają niedosyt i pod znakiem zapytania stawiają kontynuację. Mimo to i tak uważam "Gangs of London" za jedną z ciekawszych produkcji serialowych roku 2020. Jeśli lubicie dylogię “The Raid”, to poczujecie się tu jak w domu. Jeśli tęsknicie za “Banshee” i (prawdopodobnie skasowanym po drugim sezonie) “Wojownikiem”, to obejrzyjcie “Gangs of London”. Sceny akcji rozwalają głowę.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...