Specjalnie odkładałem w czasie seans "Rodziców chrzestnych z Tokio" Satoshiego Kona, żeby film obejrzeć w okolicy świąt. Jakie było moje zdziwienie, gdy się okazało, że w połowie grudnia produkcja zniknęła z biblioteki Netfliksa. Nie ma to jak usuwać film o Bożym Narodzeniu z biblioteki tuż przed Bożym Narodzeniem, brawo, Netflix! Ale już mniejsza z tym.
Co najważniejsze - seans okazał się całkowicie spełniać moje oczekiwania. Lubię Kona za "Paprikę", "Perfect Blue" i komiks "Opus" (reszta tytułów do nadrobienia), ale to właśnie "Rodziców chrzestnych z Tokio" obejrzałem z największą przyjemnością.
Opowieść o trójce bezdomnych, którzy znajdują porzucone niemowlę, ma w sobie wszystko, co łatwo pokochać w kinie. Klimat z pogranicza baśni i realizmu, specyficzny humor, doskonale nakreślone postaci, żywe dialogi. I mnóstwo, mnóstwo empatii.
Dawno też żaden film nie zaserwował mi tylu zaskoczeń - fabuła co rusz skręca w niespodziewanym kierunku, oferując całe spektrum emocji. Szalony film, jednocześnie nieprzyzwoicie zabawny, jak i mocno poruszający. Bo pod nagłymi zwrotami akcji (są pościgi i strzelaniny!) i dużą dozą humoru kryje się piękna opowieść o ludziach, którzy żyją na granicy społeczeństwa, ale wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Przyjaźń, potrzeba bliskości i dobre serca łączą czwórkę bohaterów silniej niż więzy krwi.
Na pewno będę wracał do "Rodziców chrzestnych z Tokio", a Wy jeśli nie znacie to koniecznie obejrzyjcie (film obecnie można wypożyczyć na Apple TV+). W sam raz na seans świąteczny - wartościowy, skłaniający do refleksji, ale i pełen rozrywki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...