Po trylogii „Mesjasza” seria „X-Men: Punkty zwrotne” cofa nas do drugiej połowy lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. „Masakra mutantów” była pod wieloma względami przełomem w historii wychowanków profesora Charlesa Xaviera. W jej wyniku skład drużyny uległ znaczącej zmianie. Przede wszystkim jednak bohaterowie spod znaku „X” po raz pierwszy zmierzyli się z wrogiem tak bezwzględnym i okrutnym.
Fabuła jest prosta – grupa uzbrojonych napastników schodzi do nowojorskich kanałów i bierze sobie za cel mieszkających tam Morloków, dowodzonych od pewnego czasu przez pozbawioną mocy Storm. Maruders, bo tak każą mówić o sobie agresorzy, nie znają litości, a masakrę w większości bezbronnych ofiar traktują jak dobrą zabawę. Rzeź szybko przyciąga uwagę X-Men i X-Factor, a także innych superbohaterów – Thora i dziecięcej grupy Power Pack.
Na tom składa się trzynaście zeszytów pochodzących z sześciu różnych serii. „Masakra mutantów” nie jest jednak crossoverem tak zwartym, jak „Kompleks Mesjasza”. Obok działań Maruders obserwujemy wątki kontynuowane w ramach określonych tytułów. X-Men zbierają się po pojedynku z Hellfire Club i Nimrodem, Thor poszukuje swojego ojca itd. W dodatku część bohaterów działa niezależnie od siebie – drużyna pod przywództwem Storm nigdy nie spotka się z ekipą Cyclopsa. Przez to trudniej zachować rytm opowieści, a niektórzy mogą się pogubić w mnogości wątków. Tym bardziej że scenarzyści sieją także nasiona przyszłych opowieści – np. na kilku panelach zobaczymy Apocalypse’a rekrutującego swoich pierwszych Jeźdźców.
Najbardziej boli fakt, że redaktorzy nie podołali zadaniu zachowania ciągłości. Kilkukrotnie widzimy jak członkowie Maruders zostają powaleni i połamani, by za chwilę pojawili się w innej serii cali, zdrowi i gotowi do walki. Równie częste są inne błędy redakcyjne w ciągłości historii – pierwsi ranni zostają teleportowani do siedziby X-Men zaraz po stoczonej walce, ale w kolejnym zeszycie powracają razem z resztą grupy, jakby nigdy ich nie opuścili. W końcu magiczna teleportacja bohaterów i złoczyńców po „ciągnących się kilometrami” tunelach przyprawia o ból głowy. Dziesiątki kilometrów pokonywane są w ułamku sekundy, jeśli tylko tak pasuje twórcom.
Niektórym może także przeszkadzać fakt, że tajemnica masakry nie zostanie wyjaśniona. Chociaż imię zleceniodawcy Maruders zostanie ujawnione, na konfrontację z nim przyjdzie nam jeszcze poczekać. Niedopowiedziana zostanie także rola Gambita, obecnego wyłącznie na okładce komiksu. „Masakra” jest historią, która na przestrzeni lat zyskała dodatkowe warstwy. W tym tomie ich jednak nie poznamy.
Pozorny brak motywu sprawia, że Maruders zdają się wrogiem szczególnie okrutnym i nieprzewidywalnym. W konfrontacji z nimi wiele postaci posunie się do czynów, o które nikt ich wcześniej nie podejrzewał. Dobrze wypada to m.in. w wypadku łagodnego Colossusa. Szkoda, że w przyszłości pomysły na tę postać ograniczą się do jednego zabiegu – najpierw zabrać mu jak najwięcej szczęścia, by później kazać mu przekraczać kolejne granice.
Podczas lektury natrafimy na ikoniczne sceny: ciężko rannego Angela, którego skrzydła zostały przybite do ściany oraz pierwszą konfrontację Wolverine’a z należącym do Maruders Sabretoothem. Całość czyta się jednak jak ramotkę z dawnych czasów. Szczególnie ciężko dziś przebrnąć przez zeszyty pisane przez Chrisa Claremonta. Scenarzysta, który swego czasu zrewolucjonizował X-Men, miał zawsze słabość do długich monologów, w których bohaterowie objaśnialiby swoje życie wewnętrzne lub streszczali dawne przygody.
Na koniec wspomnę o kwestii, która bardzo uderzyła mnie podczas lektury – obecności Power Pack, czyli zespołu złożonego z czwórki rodzeństwa w wieku od kilku do około 12 lat. Kreska w ich serii jest prostsza i bardziej karykaturalna, co każe przypuszczać, że była ona skierowana do czytelników w wieku protagonistów. Kto więc wpadł na pomysł, żeby wrzucać te dzieciaki w sam środek okrutnej historii o ludobójstwie? Wypada to bardzo źle, zestarzało się jeszcze gorzej – tym bardziej, gdy bohaterowie, po wyjściu z kanałów, w których dosłownie potykali się o trupy, wracają do radosnej zabawy.
„Masakra mutantów” jest rzeczą do polecenia przede wszystkim osobom mającym sentyment za starymi przygodami X-Men. Historia ma swoje lata, a liczne archaizmy w narracji mogą okazać się granicą nie do przeskoczenia dla wielu czytelników. Opowieść może i jest historycznie ważna, ale docenią ją głównie fani mutantów lub dawni czytelnicy TM-Semic.
Autor recenzji: Jakub Izdbeski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...