Jedenasty i dwunasty tom serii “Lastman” to zwieńczenie przygód Adriana, Marianne i Aldany. Przygód brawurowych, różnorodnych i emocjonujących, które śledziłem z zapartym tchem, niejednokrotnie będąc zaskoczonym tym, co przygotowali dla mnie twórcy cyklu. Dość powiedzieć, że całość zaczyna się jak “Dragon Ball”, żeby potem skręć w stronę postapo w stylu “Mad Maxa”, cyberpunku i bardziej klasycznego fantasy. W najnowszych tomach to już mix, który kupuje się z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Niekiedy w lepszym, innym razem w gorszym stylu. Problem z wieloma finałami jest taki, że nie doskakują do oczekiwań wyśrubowanych przez wysoki poziom poprzednich odcinków. Dwa ostatnie “Lastmany” to może nie czołówka cyklu, ale finał, na jaki zasługiwali czytelnicy. Dzieje się w nim jednocześnie bardzo dużo (od liczby spektakularnych pojedynków może rozboleć głowa), jak i niewiele (fabularnie jest prosto i przejrzyście, bez niepotrzebnych udziwnień czy wprowadzonych na siłę twistów). Ta prostota do mnie przemawia, zwłaszcza że seria zachowuje swój charakter, a rozgrywające się wydarzenia mają taką wagę, że nie ma czasu na rozpraszacze w stylu pobocznych questów.
Bohaterowie dalej są sobą (nawet mimo tego, że od pierwszego tomu zdążyli się mocno zmienić), a świat wokół nich konsekwentnie ewoluuje. Zmienia się więc również sama przygoda. Recenzując poprzednie tomy, wspominałem, że wolałem “pierwszy sezon” serii (z małym Adrianem i większym naciskiem na odkrywanie różnorodnego świata). Dwa ostatnie tomy to wypadkowa wydarzeń, których byliśmy świadkami w poprzednich częściach - podniesiona do potęgi zgodnie z narracyjnymi prawidłami, że finał musi być większy i mocniejszy niż wszystko wcześniej. Na szczęście - w tym przypadku to działa i równolegle prowadzoną narrację, rozbitą na kilku bohaterów i dwa światy, śledzi się z przyjemnością i zaciekawieniem. Jak to bywa w tego typu “epickich” opowieściach, happy end czeka za rogiem, ale będzie okupiony wysoką ceną. Mimo że można potraktować “Lastmana” jako prosty komiks akcji w gatunkowym anturażu, to wielokrotnie już udowodnił, że emocjonalnie potrafi trafić prosto w serducho - tym razem nie jest inaczej.
Skoro dotarliście aż tutaj (zarówno w tej recenzji, jak i w pochłanianiu kolejnych części serii), to powiedzmy sobie szczerze - tak jak ja lubicie być zaskakiwani gatunkowymi roszadami i na przestrzeni tych 12 tomów przywiązaliście się do bohaterów. Nie wiem więc, czy jest sens, żebym Was przekonywał, że warto sięgnąć po finałowe tomy “Lastmana”. W końcu jeśli podobały się Wam poprzednie, to będziecie chcieli wiedzieć, jak skończyła się ta historia. Jeśli nie, to przecież nie napiszę nic, co Was nie przekona. Mogę tylko powiedzieć, że to satysfakcjonujące zakończenie, które sprawia, że całą serię będę wspominał z ogromnym uśmiechem na twarzy. To więcej, niż mogę powiedzieć o wielu innych cyklach, które świetnie się zaczynały, ciekawie rozwijały, a na koniec zabrakło im pary. “Lastman” to na szczęście nie ten przypadek.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...