Mały Wielki Człowiek - recenzja
Dustin Hoffman wciela się w Jacka
Crabba, człowieka, któremu Indianie zabili rodzinę i człowieka,
którego Indianie wychowali. Rozczulająca opowieść jest sprawnie
opowiedziana z perspektywy 121-letniego Crabba, który wspomina swoje
dzieje. A jest co wspominać, bo bohater był nie tylko
rewolwerowcem, ale i sprzedawcą tajemniczych specyfików o
medycznych właściwościach, mężem czterech Indianek i zwiadowcą
„granatowych koszul”, a i to nie wszystko. Nie mogąc się
odnaleźć – czerwonoskórzy mają go z białego, biali za
czerwonego – podróżuje przez świat imając się kolejnych zajęć
i szukając własnego miejsca.
Film Arthura Penna (reżysera m.in. rewelacyjnego Bonnie i Clyde z 1967) to cudowna historia zręcznie lawirująca między dramatem a komedią. Miotając się między jedną a drugą stroną konfliktu między białymi a czerwonoskórymi bohater jest rozdarty odwieczną konfrontacją cywilizacji z naturą. Podróżuje przez Dziki Zachód, który choć nie pozbawiony pewnych archetypicznych elementów wydaje się jednak innym Zachodem, niż ten, gdzie prawa zwykł strzec John Wayne. Nie poznamy zbyt wielu samotnych sprawiedliwych, ani bandytów w czerni. Nie ma tu mitologizacji znanej z filmów Forda (Dyliżans, Miasto bezprawia), film z jednej strony pokazuje w realistyczny sposób życie Indian, nobilitując ich i obalając ich stereotypowe wyobrażenie, z drugiej zaś z przymrużeniem oka traktuje legendy tamtych czasów jak Dziki Bill Hickock (sceny w barze) czy generał Custer (zachowanie w trakcie finałowej bitwy nad Little Big Horn!).* Penn doskonale wplata elementy komediowe w tę – w gruncie rzeczy – smutną i nostalgiczną opowieść przepełnioną przecież bezsensowną często śmiercią. Dodając do tego gamę barwnych postaci drugoplanowych (moim ulubieńcem pozostaje Merriwheater, który traci kolejne części ciała praktycznie między ujęciami), świetnego Dustina Hoffmana w roli głównej, sprawną reżyserię (bez niepotrzebnego efekciarstwa) dostajemy dzieło bardzo dobre.
Bardzo dobre, acz nie pozbawione pewnych wad. Początkowe minuty filmu są niezbyt udane, głównie za sprawą dziecięcych aktorów, którzy wypadają nadspodziewanie sztucznie, irytująco i kilku tekstów przyprawiających uszy o opuchliznę. Szkoda, że muzyka jest całkowicie niesłyszalna. Mimo to, nie można dziełu Penna odmówić wspaniałego wyczucia, ciekawego zobrazowania zakamarków Dzikiego Zachodu rzadziej eksplorowanych, odpowiedniej dynamiki nie pozwalającej oderwać się od ekranu i zdrowego dystansu. Zgodnie ze słownikową definicją antywesternu, film Penna nie tylko demitologizuje klasyczne wyobrażenie Dzikiego Zachodu ale równie mocno krytykuje działania wojenne w Wietnamie. Mnie historia zagubionego Crabba poruszyła, a realizacja formalna na bardzo dobrym poziomie tylko umiliła seans. Czas sięgnąć po powieść Thomasa Bergera, której film jest adaptacją.
*Ten ostatni zresztą odrodził się w tegorocznym Jeźdźcu znikąd Verbinskiego pod postacią generała Fullera, o czym się chyba nie pamięta ekscytując się jedynie odwołaniami do Eastwooda i Leone. Jak słusznie zauważono ta upadła legenda jest również pierwowzorem żółtowłosego generała z komiksu Blueberry. Sam generał Custer zaś przed filmem Penna był traktowany niemal jak bohater narodowy, w filmach sławiono jego heroizm i stawiano w jednym szeregu z obrońcami Alamo. Mały Wielki Człowiek to pierwszy film, który przedstawił go w negatywnym świetle i na zawsze odmienił wyobrażenie o tej postaci.
Mały Wielki Człowiek (Little Big Man), reż. Arthur Penn, USA 1970.
Fajna recka. A film to zdecydowanie Wielkie a nie małe Kino. Muszę kiedyś obejrzeć ponownie. Co do Bergera, to warto sięgnąć po inne jego książki np. Artur Rex (demitologizacja legend arturiańskich) czy Historię Orriego.
OdpowiedzUsuńKiedyś mocno jarałem się legendami arturiańskimi, więc chętnie sięgnę po "Artur Rex", dzięki za info.
OdpowiedzUsuńSpoko. Daj znać czy dobrze weszło.
OdpowiedzUsuńTrafia na koniec kolejki "do przeczytania", a to bardzo długa lista ;)
OdpowiedzUsuńsuper post :)
OdpowiedzUsuńobserwuje i licze na to samo :P
klauudia-klauudia.blogspot.com