Dragon Ball Z: Battle of Gods - recenzja
Dragon Ball, Rycerze Zodiaku, Batman:
The Animated Series – na tych serialach się wychowałem. Sentyment
do wszystkich trzech pozostał, na tyle duży, że chętnie sięgnąłem
po najnowszy film kinowy z uniwersum Smoczych Kul. Nie uważam się
za fanboja, czytałem we fragmentach mangę, oglądałem wszystkie
cztery serie (w tym Kai) oraz wszystkie filmy kinowe – po prostu
lubię uniwersum stworzone przez Toriyamę. Zdarzały się fabuły
gorsze i lepsze, bardzo dobre i całkiem złe. Jak wypada najnowsza
kinówka, zrealizowana 17 lat po zamknięciu serii?
Fabuła ma miejsce po pokonaniu Buu, a
przed 28. Turniejem Sztuk Walki o tytuł Najlepszego pod Słońcem .
Z długiego snu budzi się Bills – Bóg Destrukcji. Postanawia
znaleźć godnego siebie przeciwnika – Super Saiyan God zdaje się
spełniać ów warunek. Sprawa się komplikuje, gdy po przybyciu na
Ziemię, żaden z żyjących Saiyan nie ma pojęcia o kim Bills mówi.
Co gorsza, gdy wywiązuje się walka, żaden z wojowników Z nie jest
w stanie mierzyć się z Bogiem Destrukcji, nawet Goku w trzeciej
formie. Czy mityczny Super Saiyan God uratuje Ziemię przed
zniszczeniem?
Pod względem klimatu Battle of
Gods przypomina bardziej pierwszą serię Dragon Balla niż Zetkę.
Dużo miejsca poświęcono na humor, przez co kilkukrotnie parsknąłem
śmiechem podczas seansu. Wielka w tym zasługa powrotu Imperatora
Pilafa z załogą, którzy znowu chcą użyć Smoczych Kul by panować
nad światem. Choć walki są efektowne i dynamiczne nie ma ich tak
dużo, jak można się było tego spodziewać. Dodatkowo główny
przeciwnik naszych bohaterów jest o wiele za silny, przez co walki
tracą na wiarygodności. Nie zrozumcie mnie źle – starcia w DB
nigdy nie były realistyczne, jednak gdy poziom przeciwników był
zbliżony lepiej się je oglądało. Pomiędzy wojownikami Z a
Billsem jest zbyt ogromna przepaść, Bóg Destrukcji może powalić
każdego praktycznie jednym ciosem. Poza tym zachowuje się jak
idiota, taki Freezer czy Cell byli przerażający w swej potędze i
okrucieństwie, Bills nie budzi strachu, właśnie przez dziwaczne
zachowanie (breakdance na urodzinach Bulmy) i kocio-króliczy wygląd.
Również finałowe rozwiązanie konfliktu - pojawienie się Super
Saiyanina poziomu God mnie nie przekonuje, tak sama forma (w ogóle
jej istnienie i wygląd), jak i sposób jej osiągnięcia. Mimo to,
całość dobrze się ogląda, akcja jest wartka i przykuwa do
ekranu, pojawienie się wszystkich znanych bohaterów cieszy a
niektóre sekwencje wgniatają w fotel (furia Vegety). Dobrze
wyważono sceny akcji i sceny humorystyczne, co było często
problemem w poprzednich filmach, gdzie w kółko tylko walczono.
Animacja natomiast jest nierówna, obok świetnie zrealizowanych
scen, znajdą się takie, na które trudno patrzeć (zwłaszcza te
zrealizowane w technice 3D – według mnie całkiem niepotrzebnie).
Muzyka natomiast wydaje się być dobrana niefortunnie, gdyż
miejscami kompletnie nie pasuje.
Battle of Gods to przede
wszystkim gratka dla fanów serii, którzy odnajdą w filmie mnóstwo
nawiązań. Fabuła jest pretekstowa i naiwna – nie po raz pierwszy
zresztą – jednak powinna usatysfakcjonować wszystkich miłośników
twórczości Akiry Toriyamy (który brał udział w produkcji filmu,
co wyraźnie jest odczuwalne). Zawiedzeni mogą poczuć się ci,
którzy oczekiwali trwającej półtorej godziny walki. Kto zaś
pamięta oraz ceni humor i klimat pierwszej serii, powinien być
zadowolony. Ja jestem, choć nie przeczę, że film mógłby być
lepszy. Patrząc jednak na inne kinówki i epizody specjalne – mógł
być też o wiele gorszy. Dla mnie jest po prostu dobry. No i bardzo
się stęskniłem, dobrze było zobaczyć Goku i spółkę w zupełnie
nowej przygodzie.
Dragon Ball Z: Battle of Gods (ドラゴンボールZ 神と神), reż. Masahiro Hosoda, Japonia 2013.
Dragon Ball Z: Battle of Gods (ドラゴンボールZ 神と神), reż. Masahiro Hosoda, Japonia 2013.
Zastanawiałem się czy warto sięgnąć po to anime, a z tego co piszesz, może ono zapewnić taką sentymentalną podróż w przeszłość. Dlatego wrzucam natychmiast na listę: "Do obejrzenia".
OdpowiedzUsuńMa lepsze i gorsze momenty, jednak jeśli za dzieciaka biegałeś po polu i krzyczałeś KAMEHAMEHA to powinno Ci się spodobać. Choćby w najmniejszym stopniu :)
OdpowiedzUsuńCzekałam z czytaniem tego tekstu aż sama skończyłam nocię na swoim blogasku. Dziś ją opublikowałam, więc zabieram się do czytania :3
OdpowiedzUsuńNo więc mnie Bills zachwycił, wreszcie przeciwnik, który nie ma ambicji panowania nad kosmosem czy niszczenia świata, próbuje zniszczyć Ziemię bo się zirytował, a nie że to był jego życiowy cel. No i to że jest takim luzakiem i to, że tak naprawdę pokonał Goku, bo przecież nie użył całej mocy (to liczenie ivh w procentach zawsze mnie powalało). Elementy humorystyczne najmniej mi podeszły, a w przypadku parowania czterdziestokilkuletniej Mai z małym Trunksem były odrzucające (lubię duże różnice wieku, ale nie te podszyte pedofilią).
Ogółem ta kinówka podobała mi się najbardziej ze wszystkich, jakie dotychczas widziałam, ma swoje problemy, ale oglądało się przyjemnie, a to jest dla mnie najważniejsze.
Dzięki za komentarz. Mnie parowanie Mai z Trunksem jakoś nie raziło, w końcu była w ciele małej dziewczynki. Poza tym nie takie rzeczy już w DB były (w pierwszej serii Genialny Żółw i majteczki Bulmy - nawet afera z tego była i pokazywali w "Uwadze" na TVNie :D).
OdpowiedzUsuńOglądałem wszystkie kinówki i ta jest jedną z lepszych, choć trafiło się kilka lepszych w moim odczuciu :)
Teraz idę sprawdzić Twój tekst.