Na przełomie lat 70. i 80. George
Lucas i Steven Spielberg, chcąc kręcić filmy takie, jakie sami
chętnie oglądali, dali kinu prawdopodobnie dwa najwspanialsze cykle
rozrywkowe w historii i powołali do życia niezapomnianych
bohaterów, z Indianą Jonesem i Lukiem Skywalkerem na czele. Meksykański
reżyser, Guillermo del Toro – który dał nam między innymi dwie
świetne adaptacje Hellboya Mignoli a później zgubił się we
własnym Labiryncie Fauna – przystępując do tworzenia swojej
najnowszej superprodukcji zapowiedział, że pragnie przenieść na
ekran emocje, które przed laty na zawsze powiązały go z kinem.
Kiedy taka deklaracja pada z ust wizjonera o tak nieskrępowanej
wyobraźni, człowieka, któremu nieobce jest kino rozrywkowe
pierwszej próby i który dysponuje budżetem w okolicach 180
milionów dolarów, to trzeba mu po prostu zaufać i dać się porwać
Opowieści. Filozofii nie ma.
Z głębin oceanu wychodzą
monstrualnych rozmiarów potwory Kaiju i niszczą wszystko na swojej
drodze. Ludzkość zapomina o dawnych sporach i wspólnie pracuje nad
ogromnymi mechami, które mają powstrzymać nadchodzącą zagładę.
Tylko prowadzone przez połączonych mentalnie pilotów Jaegery mogą
przeciwstawić się niszczycielskiej sile Kaiju. Spektakularne
potyczki między gigantycznymi potworami z głębin i
zmechanizowanymi gladiatorami to oczywiście główny punkt programu,
jednak również pozostałe aspekty widowiska, te budujące relacje
między postaciami czy te pozwalające na chwilę oddechu wypadają
równie dobrze.
Nie wiem kiedy tak dobrze bawiłem się
na filmie. Pacific Rim to bez wątpienia jeden z najlepszych
blockbusterów ostatnich lat. Guillermo del Toro doskonale waży
składniki, świetnie zdaje sobie sprawę, że opowiada lekką i
widowiskową opowieść, a pewne przegięcie jest po prostu wpisane w
konwencję. W przerwach pomiędzy spektakularnymi potyczkami, reżyser
sprawnie buduje relacje między postaciami, odsłaniając stopniowo
kolejne fragmenty układanki. W przeciwieństwie do Michaela Baya
(Pacific Rim nieustannie porównywany jest do Transformers, a to
zupełnie inny poziom) wie kiedy szarżować, a kiedy nie - nie
wciska do filmu ogromnej ilości patosu ani durnych żartów. Humor
jest nienachalny i strawny (głównie oparty na parze dwóch
ekscentrycznych naukowców i postaci odgrywanej przez Rona Perlmana),
patosu jest dokładnie tyle ile trzeba, a o powiewającej na wietrze
amerykańskiej fladze na tle zrujnowanych budynków skąpanych w
ostatnich promieniach zachodzącego słońca nie ma w ogóle
mowy. Nie, del Toro jest subtelny, a jedyne miejsca, gdzie puszcza
twórcze wodze to sceny akcji.
Te zapierają dech w piersiach. Nie
sądziłem, że cokolwiek tak wgniecie mnie w fotel, oglądam
praktycznie wszystkie najnowsze produkcje, w których pierwsze
skrzypce grają efekty specjalne, ale Pacific Rim dosłownie mnie
zmiażdżył. Rozmach realizacyjny jest nieprawdopodobny, wszystko
dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, żadna ze scen nie
wygląda sztucznie mimo ociekania epickością. Każda sekwencja
akcji emocjonalnie wpływa na widza – ja siedziałem z otwartymi
ustami i w niemym zdumieniu kibicowałem Jaegerom. Duża w tym
zasługa samej skali, nie mówimy tu o pojedynczych wybuchach czy
zniszczeniu kilku budynków, ale o wielometrowych potworach
naparzających się z równie wielkimi robotami, które niszczą całe
miasta, jakby te były zbudowane z klocków lego. Największe
wrażenie zrobiła na mnie sekwencja walki w Hong Kongu, gdzie dwie
monstrualne siły starły się między gigantycznymi wieżowcami, a
Jaeger głównych bohaterów używał do walki transportowca.
Widzicie to? Gigantyczny robot naparzający gigantycznego potwora
STATKIEM niczym maczugą! Coś pięknego!
Aktorsko jest bardzo solidnie. Na
drugim planie błyszczy jak zawsze mój ulubiony Idris Elba (Luther!)
wcielający się w twardego, budzącego szacunek i gotowego do
poświęceń dowódcę. Świetnie wypada również Ron Perlman,
kreując nieco autoironiczną i bardzo przerysowaną postać
Hannibala Chau, króla czarnego rynku. Charlie Day (do złudzenia
przypominający mi tym razem Sama Rockwella) i Burn Gorman zapewniają
solidny element humorystyczny jako para ekscentrycznych naukowców.
Również dwie główne role zostały obsadzone poprawnie - Charlie
Hunnam i Rinko Kikuchi świetnie uzupełniają się na ekranie (choć
napisane są według znanych wszystkim szablonów adekwatnych do
fabuły). Muzyka wpada w ucho, świetnie współgra z obrazem.
Jeśli miałbym wskazać jakikolwiek
minus, to z wielką przykrością stwierdzam, że nie wykorzystano w
pełni potencjału wszystkich Jaegerów. Kilka z nich pojawia się
dosłownie na chwilę, prezentuje kilka ciekawych technik i w
ekspresowym tempie zostaje unieszkodliwiona. Szkoda, mógłbym
oglądać te wielkie roboty dłużej, zwłaszcza, że mają świetny
dizajn (prowadzony przez trojaczki Crimson
Typhoon) i jestem pewny, że walki z nimi w rolach głównych byłyby
równie efektowne co te z Gipsy Danger. Więcej miejsca dano
różnorodnym Kaiju, co jest oczywiście plusem, jednak bardziej
jarały mnie wielkie roboty od wielkich potworów. Tak już mam.
Nie wiem, kiedy
tak dobrze bawiłem się na jakimś filmie. Serio. Czysta, niczym
nieskrępowana, bezpretensjonalna rozrywka, nie aspirująca do bycia
czymkolwiek więcej, budząca w człowieku dziecięcą radość. Na
luzie, z pomysłem, z wyczuciem. Niegłupio, nieogłupiająco.
Właśnie przez takie filmy kocham kino. Bo to hołd złożony
czystej filmowej ekscytacji, hołd dla kina rozrywkowego, a
jednocześnie jeden z najlepszych reprezentantów tego gatunku
ostatnich lat. Od fana dla fanów. Co tu dużo mówić, jestem zachwycony i chcę własnego Jaegera.
Pacific Rim, reż. Guillermo del Toro, USA 2013.
Efekty Tak. Sceny walki w Hong Kongu - Jak najbardziej. Idris Elba - Super, Luther z takim budżetem to jest to :). Ron Perlman, i wszystko co działo się wokół tej historii (czarny rynek, naukowcy, poród Kaiju) - dla mnie żenujące. Cały film średni, z moją średnią oceną. Niestety nie zrobię takiego filmu jaki chcę ^^. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz i obserwację. Mnie akurat Ron Perlman i cała jego otoczka bawiła - widać rzecz gustu. Pozdrawiam również :)
OdpowiedzUsuńJa z kolei nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo zachwalałeś jakiś film! To dla mnie duża motywacja, żeby w końcu zobaczyć Pacific Rim, bo do tej pory zupełnie nie miałem na to ochoty, jako że zniechęcił mnie sam trailer. A że w recenzji znalazła się malutka wzmianka o roli muzyki, motywacja dla mnie tym większa:)Dowód na to, że Ramin trzyma poziom !
OdpowiedzUsuńBracie! "Pacific Rim" to rzecz absolutnie znakomita! Najlepszy film, jaki w życiu widziałem w kinie!
OdpowiedzUsuńPrawdopodobnie najlepszy od pierwszego Holmesa Ritchiego! :)
OdpowiedzUsuńI "Avengersów", ale wiem, że w tej kwestii nie do końca się zgadzamy ;)
OdpowiedzUsuńRon Perlman i cała otoczka - najlepsze! Nie tylko autoironiczna rola, ale w ogóle przezabawna karykatura sztampowej figury "bossa ze wschodu", Hong Kong jako scenograficzny hołd dla Łowcy Androidów i wiele innych smaczków/intertekstów, którymi zawsze bardzo świadomie posługuje się del Toro, wynoszą ten film wysoko ponad poziom zwykłych blockbusterów.
OdpowiedzUsuńDzięki, Natalko, za komentarz :)
OdpowiedzUsuń"Hong Kong jako scenograficzny hołd dla Łowcy Androidów" - no właśnie, nie mogłem tego Hong Kongu umiejscowić, a mocno mi się kojarzył. Blade Runner, oczywista. Dzięki za trop.