Moja
pierwsza wizyta na wrocławskim festiwalu Nowe Horyzonty to cztery
dni, trzynaście obejrzanych filmów i dwa spotkania z
twórcami, czyli Q&A. W przyszłym roku na pewno postaram
się zostać dłużej, co w tym razem się nie udało, bo decyzja o
wyjeździe została podjęta dość spontanicznie kilka dni przed
festiwalem, co z kolei zaowocowało dość ograniczonym wyborem
noclegu w przystępnej cenie. Tak czy owak, nawet cztery dni
dostarczyły mnóstwa wrażeń, o których niżej.
Wybór
seansów dostarczył mi sporo problemów. Tytułów
multum, pobyt krótki, a budżet ograniczony. W dodatku po
czwartym roku filmoznawstwa byłem nieco zmęczony slow cinema, które
wałkowaliśmy na Kierunkach Filmu Współczesnego. Dlatego
też, starałem się wybrać najbardziej fast wśród slow i
celowałem, jeśli tylko się dało, w kino gatunkowe. Finalnie
wyszedłem na tym zaskakująco dobrze, większość filmów mi
się podobała (choć trudno szukać wśród nich jakichś
objawień) i tylko raz trafiłem na slow, na którym trudno
było wysiedzieć (argentyńska Zima
Emiliano Torresa).
Festiwal
zacząłem seansem Zwierząt
Grzegorza Zglińskiego, opowieści zbudowanej na horrorowym gruncie,
w której reżyser i scenarzysta (Jörg Kalt) mylą tropy i
mnożą zagadki wręcz do przesady, ale potrafią też
niejednokrotnie zaskoczyć widza absurdalnym poczuciem humoru. Plotka
głosi, że Kalt umarł zanim zdążył wytłumaczyć Zglińskiemu, o
co chodzi w jego tekście, stąd też widoczny w dziele chaos, brak
rozwiązania i – podobno – 20 wersji montażowych. Ogląda się
to dobrze, zwłaszcza jako swoistego rodzaju przegląd ulubionych
motywów Davida Lyncha, ale jednak finał pozostawia pewien
niedosyt. Ma się wrażenie, że jak na puzzle films, to Zwierzętom
Zglińskiego brakuje kilku
elementów układanki.
Zwierzęta |
W
podobnym tonie utrzymany jest survival horror Zabójcza
ziemia z Australii. W pierwszej
połowie trzyma w napięciu dzięki wymieszaniu porządków
czasowych (dwie historie są montowane równolegle i dopiero po
jakimś czasie widz orientuje się, że nie dzieją się
w tym samym momencie), niestety, gdy tajemnica się wyjaśnia całość
zmienia się w sztampową historię o ganianiu się z psychopatą po
lesie. Nic, czego wcześniej byśmy już nie widzieli.
Na ten sam problem cierpią niestety inne festiwalowe filmy (choć
nie zawsze jest to zarzut). Asura: Miasto szaleństwa -
porządny, choć przepełniony wątkami, akcyjniak z Korei
Południowej, momentami mocno B-klasowy, a momentami niepotrzebnie
ambitny, by z tej B-klasy wyjść. Tak czy inaczej – finałowa
krwawa jatka wynagradza pomniejsze potknięcia. Oryginalnością nie powalał także pełnometrażowy debiut Helene Hegemann pod tytułem Przetrąceni – bałaganiarski materiał o zbuntowanej nastolatce szukającej w świecie własnego miejsca.
Psychoza |
Z kolei 78/52 to
dokument o scenie prysznicowej w Psychozie Hitchcocka –
jednej z najsłynniejszych scen w historii kina, kręconej przez
tydzień z użyciem 78 ustawień kamery i liczącej 52 cięcia w
zaledwie trzyminutowym metrażu. Ciężko powiedzieć o niej coś
nowego, ale fascynacja bijąca od występujących w dokumencie
twórców i krytyków sprawia, że całość ogląda
się z uśmiechem na twarzy. Cenna jest również perspektywa
tych, którzy zobaczyli tę scenę, gdy film wszedł do kin w
1960 roku. Najgorzej w całym materiale wypada Elijah Wood, który
nie ma nic konstruktywnego do powiedzenia, rzucając na lewo i prawo
„Awesome!” i „Cool!” z zachwyconą miną. Mimo wszystko,
78/52 to film, który warto zobaczyć, zwłaszcza jeśli
jest się miłośnikiem Psychozy. Reżyser, Alexandre O.
Philippe, pracuje obecnie nad książką i kolejnym dokumentem, który
miałby pokazać scenę prysznicową z perspektywy nie filmowców
i ludzi zajmujących się filmem, ale przedstawicieli innych
kreatywnych zawodów.
Na
szczęście pozostałe tytuły potrafiły zaskoczyć. Nie
jestem czarownicą głównie
przez zabawę antropologiczną perspektywą – film na pograniczu
fabuły i dokumentu opowiadający o małej dziewczynce uznanej przez
lokalną społeczność za tytułową wiedźmę. Dzieckiem szybko
zajmuje się szemrany biznesmen, który zabiera ją do obozu
dla czarownic – od tego momentu dziewczynka będzie atrakcją
turystyczną i kurą znoszącą złote jaja (biznesmen skorzysta z
jej autorytetu jako wiedźmy by rozstrzygać różnego rodzaju
spory, za co będzie sowicie wynagradzany; zaciągnie nawet
dziewczynkę do telewizji i wmówi możniejszym od niego, że potrafi ona sprowadzić deszcz na wysuszone zambijskie bezdroża). W
finale obraz Rungano Nyoni staje się zaskakująco przewrotny, a
słodko - gorzkie zakończenie jest przepełnione ironią.
Najciekawsze zaś wydaje się społeczne tło i ukazanie czarownic
jako - z jednej strony - istot z dawnych wierzeń, które potrafią
posługiwać się magią i wciąż wzbudzają strach, a z drugiej zabobonu, który
dzisiejszy świat bezwzględnie skomercjalizował.
Nie jestem czarownicą |
Zaskoczeniem
festiwalu okazał się zbiór nowel pod wspólnym tytułem
Quality Time. Niewiele
brakowało, a seans bym zwyczajnie przegapił – impreza w Arsenale
wcześniejszego wieczora skończyła się później niż późno
i ledwo wstałem na poranny pokaz. Zupełnie nie byłem przygotowany
na to, co czeka mnie na sali kinowej – różnorodność, tona
absurdalnego humoru, wyraziste pomysły formalne i wzbudzająca
szacunek konsekwencja to główne atuty Quality Time
Daana Bakkera. Wystarczy
wspomnieć, że pierwsza nowela to pulsujące kropki, narzekające na
imprezę rodzinną, druga została w całości zrealizowana w
„boskim” planie (rzut z góry na bohaterów, którzy
są niemi, ich wypowiedzi możemy przeczytać w formie napisów
pojawiających się na ekranie niczym komiksowe dymki), jest też
historia człowieka porwanego przez kosmitów i podróż
w czasie. Wątpliwości może wzbudzać ostatni z zaprezentowanych
epizodów – najdłuższy i najbardziej zwyczajny, w który
wkrada się lekka monotonia.
Powoli
zbliżamy się do końca. Udało mi się kibicować znajomym podczas
rozdania nagród i wyróżnień w konkursie im.
Krzysztofa Mętraka, którą to ceremonię zwieńczył pokaz
Mikrokosmosu,
filmu wybranego przez tegorocznego laureata konkursu, Sebastiana
Smolińskiego. Obejrzałem również Ghost
Story Davida
Lowery'ego – antyhorror szczególnie popularny wśród
amatorów ciasta
– i
Moją siostrę,
czyli hiszpański erotyk Pedro Aguilery o brzydkich skutkach
podglądania i zakazanej kazirodczej miłości. Na sam koniec, tuż
przed powrotem do Krakowa, wybrałem się na Przez
ścianę
– komedię romantyczną z Izraela, niestety opartą na powtarzaniu
w kółko jednego żartu, co tym bardziej mnie zasmuciło, że
poprzedni film reżyserki o chasydzkiej społeczności (Wypełnić
pustkę)
bardzo cenię.
Tak wyglądały moje cztery dni na Nowych Horyzontach. Trafiłem na
filmy w większości dobre, wśród który próżno
jednak szukać rzeczy wybitnych. Może wpłynął na to fakt, że
najgłośniejsze tytuły (Haneke, Copolla, Östlund, Zwiagincew)
intencjonalnie pomijałem – większość z nich trafi do normalnej
dystrybucji, więc będę miał okazję zobaczyć je w późniejszym
terminie. W ramach odpoczynku od festiwalowych seansów
wybrałem się na przygody Valeriana, ale o tym postaram się napisać przez weekend na fanpage'u.
W poniedziałek jadę do Zwierzyńca, już po raz trzeci, na Letnią Akademię Filmową. Po powrocie postaram się skrobnąć kilka słów.
Filmowych wakacji, moi drodzy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...