Trwa II wojna światowa. Dziesięcioletni Jojo lubi swastyki, a jego najlepszym przyjacielem jest Adolf Hitler. "Jojo Rabbit" Taiki Waititiego ("Thor: Ragnarok", "Dzikie łowy") momentami przypomina komedie Mela Brooksa albo kultowe "Allo 'Allo!". Kto jednak spodziewa się tylko i wyłącznie festiwalu gagów, ten może się zdziwić.
Nieoczekiwanie film Nowozelandczyka potrafi poruszyć czułą strunę, a mimo oparów absurdu, w których jest zanurzony, opowiada zaskakująco poważną i smutną historię. Nietrudno przesadzić, gdy w komediowym kluczu opowiada się o Hitlerze jako najlepszym przyjacielu dziesięciolatka zafascynowanego nazizmem, ale "Jojo Rabbit" jest idealnie wyważony. Bawi kiedy trzeba, wzrusza i trzyma w napięciu. Nie przekracza granicy dobrego smaku, nie jest na siłę kontrowersyjny. To w gruncie rzeczy opowieść pełna romantyzmu i feel good movie, gdzie kolejne gagi służą opowiadanej historii, a nie są substytutem fabuły.
Całość działa też dzięki obsadzie - Sam Rockwell jest wspaniały jak zawsze, Waititi w roli Hitlera potrafi rozbawić do łez, a Roman Griffin Davis, czyli tytułowy Jojo, to cudowna mieszanka uroku i talentu. "Jojo Rabbit" okazał się zupełnie innym filmem niż się spodziewałem - mądrzejszym, głębszym niż się na pierwszy rzut oka wydaje. I bardzo mnie to cieszy.
8/10
Film obejrzałem w zeszłym roku na American Film Festival.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...