To było intensywne 12 dni. Gdy gruchnęła informacja, że tegoroczna łączona edycja festiwalu Nowe Horyzonty i American Film Festival niemal w całości przenosi się do internetu, poczułem dziwną mieszankę ulgi i żalu. Z jednej strony uważałem, że to dobra decyzja w czasach szalejącej pandemii, z drugiej czekałem na podróż do Wrocławia, bo w tym roku wyjątkowo tęskno mi do spotkań ze znajomymi, kinowych sal i festiwalowego klimatu. To elementy, które trudno zastąpić, ale z perspektywy czasu trzeba przyznać, że wersja online festiwalu ma sporo do zaoferowania.
Wersja internetowa festiwalu to przede wszystkim spora oszczędność – czasu i pieniędzy. Wyjazd na festiwal do innego miasta nieodzownie wiąże się z dodatkowymi wydatkami (bilety na pociąg, nocleg, obiady na mieście, afterowe piwo albo cztery). Gdy festiwal ma się w domu, to człowieka od przebudzenia do odpalenia pierwszego seansu dzieli czasem zaledwie kilka minut. Muszę przyznać, że brakowało mi spokoju ciemnej sali kinowej, tego poczucia maksymalnej immersji z dziełem. Z drugiej strony te najbardziej przytłaczające seanse można było przerwać i wrócić do nich później – za chwilę (po wypiciu szklanki wody na uspokojenie) lub następnego dnia (i przyznam, że kilkukrotnie skorzystałem z tej możliwości, gdy zmęczenie wygrywało).
W tym
roku pobiłem osobisty rekord i w 12 dni obejrzałem 51 filmów. To
na pewno lepszy wynik, niż ten, który udałoby mi się wykręcić,
będąc na festiwalu stacjonarnie. Jednocześnie nieskrępowany
narzuconym programem, mniejszą uwagę przywiązywałem do selekcji
tytułów i finalnie straciłem trochę czasu na filmy, które
zupełnie do mnie nie trafiły. Wiadomo, że taki urok festiwalu –
czasem trzeba się przemęczyć z kinem przesadnie artystycznym, a
każde doświadczenie wzbogaca, nawet to mniej przyjemne, bo daje
nową perspektywę. Dlatego szczególnie nie żałuję, może tylko
tego, że w miejsce kilku tytułów zbyt powolnych jak na moje
standardy, mogłem wybrać coś innego.
Nie
trafiło do mnie głośne Lato '85.
François Ozon dalej śni swój kiczowaty porno-sen, tym razem
ubrany w nostalgię za pierwszym uniesieniem. Skutkuje to nudą, a
reżyser dla niepoznaki udziwnia narrację (przeskoki czasowe i
komentarz z offu). Najgorsze są jednak postaci – niebezpiecznie
blisko im do pretensjonalnych wytworów wyobraźni Xaviera Dolana z
początku jego kariery. Z Dolanem łatwo też powiązać debiut
Suzanne Lindon, zaledwie 20-letniej reżyserki, której debiut
Szesnaście mgnień wiosny pokazano
na festiwalu. To zupełnie nie moje kino – impresja na temat
młodości, pierwszej miłości, odkrywania własnej seksualności
przez 16-letnią bohaterkę (w tej roli sama Lindon) raziła mnie
brakiem fabularnego spoiwa i sztucznymi dialogami. Ze wstydem
przyznaję, że odbiłem się też od nowego filmu autora cudownej
Sieranevady. Cristi
Puiu w Malmkrogu porzuca
realistyczną konwencję na rzecz teatralnego do bólu kina
kostiumowego – kamera jest statyczna, a bohaterowie gadają, stoją,
gadają, chodzą, gadają, siedzą, gadają. Poddałem się po
godzinie, ale chętnie pójdę do kina i dam druga szansę – może
właśnie w tym przypadku zaważyły niesprzyjające takim wyzwaniom
domowe warunki.
Jedną
z najgorszych rzeczy, jakie miałem wątpliwą przyjemność oglądać,
był film – a jakże! - polski. Hura. Wciąż żyjemy
(reż. Agnieszka Polska) jak w soczewce skupia wszystkie grzechy
polskiego kina offowego. Kolejny raz w imię SZTUKI dostajemy
pretensjonalne i bełkotliwe scenariuszowo kino, silące się na
artyzm, wypełnione dialogami, od których puchną uszy, oraz ze
zmanieryzowanymi aktorami. Miałem nadzieję na błyskotliwy
autoteliczny film, pomyliłem się. Również autotematyczny,
ale za to o wiele ciekawszy jest Czarny niedźwiedź
(reż. Lawrence Michael Levine) z niesamowitą Aubrey Plazą.
Korzystając z wyświechtanego cytatu to „film o filmie w ramach
filmu”, a twórcy prezentują nam losy miłosnego trójkąta,
uwikłanego w bardzo dziwne relacje. Bonusowo to szansa na
podejrzenie ekipy filmowej przy pracy.
Jakoś
tak wyszło, że w tym roku trafiłem na wyjątkowo dużo średniaków.
Na straty spisuję filmy prowadzące fabułę jak po sznurku i
niemające nic nowego do zaoferowania – np. Freeland
(reż. Mario Furloni / Kate McLean) czy Daleko od
Reykjavíku (reż. Grímur
Hákonarson), w których można przewidzieć niemal każdą kolejną
scenę. Podobnie jak te, które co prawda ogląda się przyjemnie,
ale po kilku godzinach od seansu wylatują z głowy (ckliwy Wujek
Frank w reżyserii Alana Balla
czy komedia z Gillian Jacobs, Moja szkoła).
Rozczarowaniem okazał się też seans Na rauszu,
czyli nowego filmu Thomasa Vinterberga z Madsem Mikkelsenem. Panowie
spotkali się przy realizacji świetnego Polowania (2012)
i niestety nie udało im się powtórzyć sukcesu – powierzchownie
potraktowany temat alkoholizmu oraz dziwaczny rozkrok między
dramatem a komedią to największe bolączki ich nowego projektu.
Zdarzyły się oczywiście olśnienia. Obok bezapelacyjnych hitów w stylu poruszającej do cna i pozostawiającej bez słów Aidy (reż. Jasmila Žbanić), monumentalnego Berlin Alexanderplatz (reż. Burhan Qurbani) czy imponującego konceptualnie DAU. Natasza (reż. Ilya Khrzhanovskiy / Jekaterina Oertel) znalazło się też miejsce dla o wiele mniejszych filmów, o których też warto napisać. O Zabójstwie dwojga kochanków (reż. Robert Machoian) – moim zdaniem najlepszym filmie festiwalu – napiszę osobny tekst. O Make Up (reż. Claire Oakley) pisałem już na gorąco po seansie na Facebooku (klik klik, zostawcie lajka!). Nie można zapomnieć o odświeżającym podejściu do tematu wampiryzmu – Moje serce bije tylko, gdy mu każesz. Film Jonathana Cuartasa pokazuje jak to jest żyć z wampirem w rodzinie, sporo miejsca poświęcając też tematom alienacji i samotności, podnosi więc wątki, które raczej kino o krwiopijcach pomija. Mimo to w filmie nie brakuje napięcia ani krwi, więc wszyscy powinni być zadowoleni – zarówno ci, którzy szukają czegoś nowego w tym wytartym gatunku, jak i ci, którzy najbardziej lubią to, co znają.
Hopper/Welles o Antonionim |
Player działał bez zarzutu, większość filmów odtwarzała się płynnie i nie można było narzekać na jakość (raz jeden strona odmówiła posłuszeństwa, gdy akurat wpadli znajomi na seans dokumentu Hopper/Welles). Wszystkie
filmy na bieżąco oceniałem na Filmwebie i starałem się opisywać
krótkim komentarzem (portal pozwala na 160 znaków), więc zapraszam
wszystkich chętnych właśnie tam (klik klik). Mimo że obejrzałem
całe morze filmów, niefartownie pominąłem te „najlepsze” -
zwycięskie tytuły w rodzaju Surogatki
(reż. Jeremy Hersh) czy Metamorfozy ptaków
(reż. Catarina Vasconcelos). Mam nadzieję, że uda się nadrobić
prędzej czy później.
To była dziwna edycja Nowych Horyzontów i
American Film Festival – mimo że w temacie liczby obejrzanych
filmów jest na pewno w topce festiwali, w których brałem udział
(podjazd może mieć chyba tylko jeden wyjątkowo deszczowy LAF w
Zwierzyńcu sprzed kilku lat), to jednak oglądanie w domu to nie to
samo. Mimo że na filmy wpadali znajomi, a facebookowa grupa „Nowe
Horyzonty po godzinach” tętniła życiem (klik klik) (była też
„domówka” na Zoomie!) to nic nie zastąpi kolejek do sal
kinowych, zajmowania sobie miejsc, wspólnych obiadów i wracania
nocą (albo nad ranem) z Arsenału. Oczywiście wypełnionych
rozmowami o kinie i obejrzanych filmach. Może za rok...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...