Strony

czwartek, 4 lutego 2021

Batman. Sekta [Jim Starlin, Bernie Wrightson] - recenzja

Komiksy o Batmanie z ostatnich lat – zarówno te pisane przez Scotta Snydera, jak i Toma Kinga – raczej nie należą do moich ulubionych. Dlatego z ciekawością sięgnąłem po album „Batman. Sekta”, zamkniętą czteroczęściową miniserię wydaną oryginalnie w 1988 roku. Nie ukrywam, że nazwiska twórców rozpalały wyobraźnię – Jim Starlin odpowiada za podwaliny współczesnego kosmosu Marvela (stworzył min. postać Thanosa) i był współscenarzystą kontrowersyjnej historii „Batman. Śmierć w rodzinie”; z kolei Bernie Wrightson to wirtuoz komiksowego horroru, którego jest ostatnio na polskim rynku coraz więcej, m.in. dzięki wydanym przez Wydawnictwo KBOOM albumom „Frankenstein żyje, żyje!” oraz „Potworna kolekcja”.



„Batman. Sekta” to komiks sprzed ponad 30 lat, który jednak nie stracił na świeżości. Mamy tu mroczną, krwawą i ponurą wizję Gotham City, które ugina się pod rządami religijnego maniaka, diakona Blackfire'a. Nietoperz w tej historii to nie wszechmocny bohater i doskonały detektyw, ale przede wszystkim człowiek bezradny i złamany, zdany na łaskę fanatyka, który w kanałach miasta tworzy prywatną armię. Pozornie szlachetne pobudki prowadzą do radykalnych czynów, a miasto pogrąża się w chaosie. Czy Batmanowi uda się przeciwstawić diakonowi, który więzi go w podziemiach i karmi narkotykami, chcąc nagiąć wolę Nietoperza do własnych celów...?

„Batman. Sekta” to mocna rzecz. Ciekawie ogląda się Batmana, który musi walczyć sam ze sobą, jednocześnie stara się trwać przy własnym kodeksie honorowym, a z drugiej strony narkotyki mącą mu w głowie. Batmana, który jest bardzo podatny na sugestie Blackfire'a i zaczyna wierzyć w słowa fanatyka. Świetnie wypadają sceny psychodelicznych majaków, w których Bruce konfrontuje się z własnymi lękami. Niektóre rozwiązania fabularne pożyczył od Starlina Christopher Nolan kręcąc „The Dark Knight Rises” (armia w kanałach pod wodzą fanatyka), z kolei w „Sekcie” czuć wpływ „The Dark Knight Returns” Franka Millera (gadające głowy w TV to integralna część narracji).

Bohater pokonany, miasto płonie – nic dziwnego, że w komiksie dominuje ponury nastrój, a do zilustrowania albumu zatrudniono właśnie Wrightsona, który nadaje planszom upiornego charakteru. Kolory Billa Wraya podkręcają psychodeliczny nastrój, zwłaszcza całe plansze skąpane w czerwieni lub zgniłej zieleni nadają całości dziwnego, odrealnionego klimatu.

Wydany przez Egmont album – mimo ponad 30 lat na karku – wciąż pozostaje świetnie skonstruowaną opowieścią. Mimo że pod koniec Starlin nieco odlatuje (przegięty Batmobil-Monster Truck to kwintesencja lat 80.), to i tak całość wypada bardzo dobrze – o wiele ciekawiej niż większość nowszych komiksów z Gackiem, które mamy na polskim rynku. Komiks ma własny charakter, opowiada zamkniętą historię i robi to przy konsekwentnie dobranych środkach wyrazu. Niby powinien to być standard, a jednak takie czasy dla głównonurtowych komiksów superhero, że trzeba to podkreślić i docenić. Mam nadzieję, że Egmont sięgnie po więcej starszych historii o Batmanie.

8/10

1 komentarz:

  1. Świetna recka, zgadzam się z większością (tylko oceniłbym wyżej). Swoją opinię napiszę na forum BatCave niebawem.

    OdpowiedzUsuń

Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...