Omega Men to grupa, która zadebiutowała w jednym z numerów „Green Lanterna”. Gdy dostała własną serię, to utrzymała się na rynku przez 36 numerów, ale głównie pamięta się je dlatego, że w jednym z nich po raz pierwszy pojawił się popularny Lobo. Tom King – autor wychwalanych maxiserii „Vision” i „Mister Miracle” - sięgając po tych bohaterów w swoim samodzielnym debiucie dla DC Comics (Tim Seeley był współtwórcą wcześniejszej serii Grayson), miał okazje powiedzieć historię nieco na uboczu głównych wydarzeń uniwersum. Krótko mówiąc: miał więcej swobody, niż pracując później przy głównej serii z Batmanem.
„Omega Men. To już koniec” z 2015 roku to trochę „Gwiezdne wojny” (walka dobrych rebeliantów ze złym imperium), trochę „Strażnicy Galaktyki” (mniej szaleni i mniej zabawni), a trochę komentarz do konfliktu USA z krajami Bliskiego Wschodu i wojny z terroryzmem po 11 września. Z jednej strony warto docenić, że King próbuje opowiedzieć poważniejszą historię ubraną w szaty przygodowego sci-fi, z drugiej trudno nie oprzeć się wrażeniu, że ta ambitna próba nie do końca się udała. Ciężko mi było wejść w tę historię (może dlatego, że żaden ze mnie specjalista od kosmosu DC, a zostajemy wrzuceni w środek akcji), momentami miałem wrażenie, że King za dużo mówi wprost (zwłaszcza jeśli pojawiają się wątki religijne). Naprawdę wciągająca okazała się dopiero druga połowa tomu, gdy już poznałem postacie i ich motywacje, a liczne polityczne zawirowania i zakulisowe intrygi zaczęły być bardziej zrozumiałe. Całość jest sprawnie narysowana, ale bez fajerwerków (spośród artystów wyróżnia się Barnaby Bagenda, który odpowiada za większość albumu), a na uwagę zasługują nietypowe okładki poszczególnych zeszytów, stylizowane na plakaty propagandowe. Ponadto każdy zeszyt kończy się cytatem z Williama Jamesa, amerykańskiego filozofa i współtwórcy pojęcia pragmatyzmu. To nie przypadek, że akurat jego myślami inspirował się scenarzysta.
Nie wiem, czy dla Kinga ten komiks był jakąś formą autoterapii bądź usprawiedliwienia, ale trudno nie doszukać się w postaci Białego Lanterna związków z biografią samego scenarzysty, który dla pisania komiksów porzucił karierę w CIA. I choć komiks nie mówi wiele nowego (krew na rękach mają wszyscy, niezależnie od pobudek, którymi są napędzani), to jest to ciekawa lektura, wyróżniająca się na tle wielu komiksów z DC czy Marvela, a także pokazująca początki kariery Kinga (mamy tu kilka charakterystycznych dla niego patentów scenariuszowych, chociażby podział planszy na dziewięć równych kadrów). Jeśli lubicie nieco ambitniejsze komiksowe sci-fi (zwłaszcza wśród propozycji superbohaterskich) i z zapartym tchem śledzicie karierę jednego z najważniejszych współczesnych scenarzystów, to śmiało sięgnijcie po „Omega Men”. Jeśli jednak oczekujecie komiksowego objawienia, to możecie poczuć lekki zawód.
7/10
Po Omega Man sięgnę na pewno, łądnie będzie się komponował z Omega Man na półce :)
OdpowiedzUsuń