Ojoj, ciężko z tymi początkami Johna Constantine’a w świecie Sandmana. Tom składa się z ośmiu zeszytów, z czego dwa pierwsze, teoretycznie stanowiące wstęp, raczej robią więcej bałaganu, niż cokolwiek wyjaśniają. Dowiadujemy się, jak mag z niewyparzoną gębą i skłonnością do palenia trzech paczek fajek dziennie trafił do świata wykreowanego przez Neila Gaimana oraz jesteśmy świadkami jego spotkania z Timem Hunterem, bohaterem „Ksiąg magii”, innej serii firmowanej szyldem „Sandman Uniwersum”. Jeśli jej nie czytaliście, tak jak ja, to może być ciężko. Na szczęście przedstawione na przestrzeni kolejnych sześciu zeszytów dwie właściwe historie skupiają się już na Johnie, a ich przyswojenie jest o wiele łatwiejsze, nawet z minimalną wiedzą na temat postaci.
Constantine trafia z piekieł do nowego świata. Technika poszła do przodu, znajomych mordek brak, pozostają więc piwa w okolicznym barze i fajki. Niestety, życie szybko upomina się o zdolności Johna do radzenia sobie z nadprzyrodzonymi zagrożeniami. Jako pierwsza prosi o pomoc ekipa blokersów, której wódz wkręcił się w klimaty mistyczne i wróżenie z wnętrzności zwierząt. Nie jest to najdziwniejsza osoba, jaką przyjdzie spotkać magowi.
Zagadki, z jakimi przyjdzie się zmierzyć Johnowi, są oczywiście jedynie pretekstem do wprowadzenia kolejnych bohaterów i interakcji protagonisty z nimi. Co tu dużo mówić, dialogi Constantine’a z Nat, nieznosząca suchych dowcipów dziewczyną stojącej na bramce w pubie, i jego docinki do Tommy’ego Willowtree, nader optymistycznego, zapatrzonego w niego maga hipstera, wypadają o wiele lepiej od tajemnicy młodzieży rozszarpywanej w okolicznym parku. Wszystkie relacje rozwijają się w ciekawy sposób, a każda postać jest na tyle charakterystyczna, że zaraz ją zapamiętujemy.
Małym problemem może być warstwa artystyczna. Historia „Pośród zielonych Anglii łąk” jest rysowana przez Aarona Campbella. Jego styl bazuje na cieniach, a kolorystyka jest stonowana. W „Z powrotem w formie” zastępuje go Matias Bergara. Jego prace są utrzymane w przerysowanej stylistyce, czego dopełnia o wiele żywsza kolorystyka. Pasuje to do tej opowieści, o wiele zabawniejszej od swojej poprzedniczki. Ich zestawienie obok siebie jednak nieco się kłóci. Z jednej stronie szczegółowo przedstawione wybebeszone zwierzęta i nastolatki obdzierane ze skóry, a z drugiej kreskówkowy kuzyn Golgotana z „Dogmy” Kevina Smitha.
Poza dwoma pierwszymi zeszytami „John Constantine. Hellblazer” stanowi przyjemną lekturę, dogodną także dla osób, które nie do końca kojarzą brytyjskiego maga. Trudno nie polubić tego ćmiącego fajka za fajką, nielubiącego nikogo ordynusa, który koniec końców okazuje się mieć serce po właściwej stronie.
7/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...