Strony

niedziela, 19 czerwca 2022

Stranger Things, sezon 4 vs. seriale Star Wars

Z opóźnieniem nadrobiłem czwarty sezon "Stranger Things" i utwierdziłem się w przekonaniu, że to kawał porządnej nowoprzygodowej telewizji. Seans wypadł tym bardziej korzystnie, że na świeżo mam w pamięci i tragiczną "Księgę Boby Fetta" i najwyżej średniego "Obi-Wana Kenobiego". Czy powinno zestawiać się razem te pozycje? Na pewno zarówno serial braci Duffer, jak i seriale z gwiezdnowojennego uniwersum oparte są na nostalgii za spielbegowsko/lucasowskim Kinem Nowej Przygody i opierają się na recyklingu treści w lepszym lub gorszym wydaniu.



Różnica jest jednak kolosalna. "Księga Boby Fetta" to piaskownica nostalgii bez serca dla postaci i pusty fanservice zamiast angażującej fabuły. Tania realizacja kłuje w oczy, całość jest zachowawcza i niespecjalnie angażująca. "Obi-Wana" ocenię po ostatnim odcinku, ale również i tutaj całość wydaje się po prostu zbędna. Ani jeden ani drugi serial nie sprawiają wrażenia, jakby miały rzeczywiście poszerzyć świat SW czy opowiedzieć coś nowego o znanych postaciach - twórcy zadowalają się nieustannym puszczaniem oka do widzów, wypełnianiem nieistotnych fabularnych dziur czy dopowiadaniem informacji, które na dobrą sprawę nie mają żadnego znaczenia. Mimo kilku zalet (choćby westernowy vibe w drugim odcinku przygód Fetta), trudno się pozbyć wrażenia, że te seriale to wynik chłodnej kalkulacji, a do tego stworzone na szybko i niedbale, bo fani SW bezkrytycznie łykną wszystko, jeśli tylko na ósmym planie pojawi się postać stworzona przez Lucasa. Według najnowszych doniesień film Taiki Waititiego planowany na przyszły rok ma odciąć się od takiego podejścia i opowiedzieć o całkiem nowych bohaterach. Trzymam za słowo i liczę, że przyniesie to efekty.


Wybaczcie offtop, ale w przypadku "Stranger Things" Netflix robi dobrze wszystko to, co nie udaje się przy serialach SW Disneya. To również produkcja oparta na nostalgii, co chwilę wplątująca w fabułę jakieś nawiązanie lub obsadzająca w epizodach ikonicznych aktorów (Robert Englund w 4 sezonie). Mimo to - przywiązująca większą wagę do opowiadanej historii, starająca się wywołać emocje i pokazać drogę postaci. Jasne, nie zawsze się to udaje (brak pomysłu na wątek Willa), można braciom Duffer zarzucić, że trawestują motywy nie tylko z ukochanych tekstów kultury z lat 80., ale wręcz z poprzednich sezonów własnej produkcji. Jednocześnie od ekranu trudno się oderwać, zarówno scenariusz, jak i warstwa realizacyjna stoją na wysokim poziomie, co procentuje w zaangażowaniu widza.

 
Nie lubię, gdy o produkcjach telewizyjnych mówi się, że mają "kinowy rozmach" (bo granica między wysokobudżetowym kinem a jakościową telewizją dawno się zatarła i coraz więcej możliwości mają właśnie produkcje telewizyjne/streamingowe), ale oglądając czwarty "Stranger Things" byłem zachwycony inscenizacją wielu sekwencji (sceny koszmarów z pojawiającym się zegarem), wykorzystaniem muzyki (wiadomo, cmentarz), dopieszczeniem dramaturgicznym podczas budowania napięcia (równolegle prowadzone wątki w finale) i po prostu tym, jak świetnie ten serial wygląda (duży budżet trudno przeoczyć). Nie jest to może poziom "Better Call Saul" (najnowszy sezon wciąż przede mną), gdzie Vince Gilligan oraz Peter Gould robią jakieś szalone rzeczy z montażem i kadrowaniem, ale trzeba przyznać, że "Stranger Things" jest estetycznie spójne, bogate i przemyślane.


Czwarty sezon produkcji braci Duffer dał mi sporo frajdy, zaserwował niejeden dreszcz niepokoju i dorzucił kilka zaskoczeń. Znów z przyjemnością przemierzałem Hawkins u boku dojrzewających bohaterów, trzymałem kciuki za Hoppera i zanurzyłem się w wyjątkowym klimacie udanie łączącym elementy horroru i familijnego kina przygodowego. Czekam na dalsze przygody tych dzieciaków i już wiem, że gdy wraz z finałem piątego sezonu przyjdzie mi się pożegnać z Nastką, Robin, Dustinem czy Steve'em, to najzwyczajniej w świecie będę tęsknił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...