Ósmy tom „Deadly Class” to powrót Marcusa, nastoletniego protagonisty serii o szkole dla młodocianych zabójców, do bycia największym edgelordem w okolicy. Na świecie jest niewiele rzeczy, których brakowało mi mniej od jego niekończących się wewnętrznych monologów, przepełnionych teen-agnstem i rozdrapywaniem dawnych ran. Mimo to kolejna odsłona Zabójczej Klasy wciąż trzyma zadowalający poziom.
Chociaż Marcus i jego rozterki pozostają w centrum wydarzeń, scenarzysta Rick Remender ciekawie prowadzi sytuację wokół naszego zbolałego bohatera i jego dziewczyny Marii. Niespodziewany powrót zakochanej pary ustawia ich na szczycie szkolnego ekosystemu – co oczywiście wielu uczniom nie przypada do gustu. Pojawiają się nowe postaci, nieoczekiwane sojusze i zdrady. Remender fajnie bawi się tą mieszanką wybuchową, a możliwość ataku z dosłownie każdej strony jest przytłaczająca. Scenarzysta rezygnuje przy tym z klozetowego humoru, który wybijał mnie z rytmu w poprzednich tomach.
Muszę także przyznać, że Marcus także ewoluuje – po prostu teraz biadoli z innego powodu. Na szczęście jego obecność wynagradza barwny drugi plan. Szczególnie Wiktor, który po przygodach w Meksyku okazał się o wiele bardziej skomplikowaną postacią, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Szkoda tylko, że tak mało czasu otrzymała ekipa Zenzele. Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że twórcy mają co do nich plany, a Helmut – kiedyś pierdzący oszołom, teraz posępny żałobnik – jest tykającą bombą, której wybuch pochłonie wiele ofiar.
Highlightem „Nigdy nie wracaj” jest zeszyt poświęcony Sayi, więzionej przez swojego brata. Na kilkunastu stronach dostajemy kwintesencję rysunków „Deadly Class” autorstwa Wesa Craiga – ciągłą, dynamicznie kadrowaną akcję, w której zwroty akcji przeplatane są makabrycznym humorem i serpentynami z jelit. To świetnie nakręcone kino klasy B z budżetem gry AAA wepchnięte do komiksu. Tom ósmy jest zresztą polem do popisu dla rysownika – ma okazję powrócić do narkotykowych majaków, które znów wychodzą mu bardzo dosadnie. Twórcy znów żonglują tonacjami i wychodzi tym razem wychodzi im to bez błędnie – raz Terrence Mallick, raz Quentin Tarantino, a innym razem John Hughes.
„Deadly Class” ma swoje wady, ale od początku serii nie mogę się od niej oderwać. Czasem jestem zażenowany, czasem nienawidzę bohaterów, ale prawda jest taka, że gdybym miał możliwość przeczytania kolejnych tomów, to od razu bym to uczynił.
8/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...