Z wielotomowymi seriami jest najczęściej tak, że w pewnym momencie tracą one impet, a to, co kiedyś uchodziło za świeże i nowatorskie, w końcu staje się rutyną. "Saga" Briana K. Vaughana (scenariusz) i Fiony Staples (rysunki) stanowi chlubny wyjątek od tej reguły. Po jedenastu tomach historia Hazel i jej rodziny wciąż chwyta za serce.
Twórcy wciąż zaskakują swą pomysłowością i z powodzeniem żonglują pokaźną już obsadą. Jedenasty tom uzmysławia, jak bardzo zżyliśmy się z bohaterami "Sagi". Wynika to przede wszystkim z wątku Hazel i Dziedzica. Vaughan wspaniale przedstawia dziecięcą naiwność i pragnienie cudów oraz godzenie się z faktem, że niektórych wydarzeń nie da się odczynić. Jednocześnie młodociani bohaterowie rozwijają się ciekawie, wiarygodnie i — w przypadku Dziedzica — zaskakująco. Decyzje podjęte przez syna księcia Robota IV na pewno prędzej czy później wpłyną na jego relację z Hazel, a ja nie mogę się doczekać, by zobaczyć, jak potoczą się ich losy.
Z podobnym zaciekawianiem śledzi się wątki Upartego i Gwen oraz tropiącego Alanę agenta Gale'a. Vaughan stworzył na przestrzeni 60 zeszytów kawał świata i sporo fajnych postaci. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nagle powróci — czasem po to, by dokonać żywota, a czasem, by wywrócić stolik. Nic nie dzieje się jednak dla samego szokowania. Zadziwiające, że żadna z postaci (no, może poza Gale'em) nie jest w pełni negatywna. Każdy przeżywa tutaj swoje dramaty i sami możemy być zaskoczeni, komu nagle będziemy współczuć.
Jedenasty tom "Sagi" potwierdza, że seria jest jedną z najlepszych wśród obecnie się ukazujących. To wciągający tasiemiec w polewie ze space opery, w którego centrum zawsze stoją postaci — pełne wad, sprzeczności, pragnień i uczuć. Przede wszystkim dla nich czekam na kolejne tomy.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...