Strony

wtorek, 17 czerwca 2025

Radiant Black (tomy 1-2) - wrażenia

Wydawnictwo Image Comics na przestrzeni lat wypracowało sobie sprawdzony sposób opowiadania o superbohaterach. Zaczęło się pewnie jeszcze w latach 90., gdy swojego "Savage Dragona" czytelnikom zaprezentował Erik Larsen, a formułę udoskonalił i doprowadził do perfekcji Robert Kirkman w "Invicnible". Kluczem do sukcesu jest pożenienie klasycznych dla superhero motywów (ratowanie świata, arcywrogowie, inne rzeczywistości) z przystępną obyczajówką. Skupienie na życiu prywatnym bohatera to oczywiście nic nowego (na tym swój sukces zbudowało wydawnictwo Marvel, powołując do życia Spider-Mana, Fantastyczną Czwórkę, Hulka i innych ikonicznych herosów). Jednak we wspomnianym "invincible" wątki rodzinne były równie istotne, co bronienie świata przed kolejnym zagrożeniem. Z podobnej strategii starają się korzystać twórcy serii "Radiant Black".



Fabuła prezentuje się następująco: Nathan Burnett właśnie skończył trzydzieści lat i sprawy nie mają się najlepiej: pracuje (i zawodzi) na dwóch etatach, jego zadłużenie na karcie kredytowej rośnie i jedyne, co przyszło mu do głowy, to… powrót do rodzinnego domu. Ale kiedy mężczyzna odkrywa i odblokowuje eteryczny, kosmiczny RADIANT, zyskuje moce, dzięki którym może diametralnie zmienić swój los! Jest tylko jeden problem: moce nie należą do niego. A KOSMICZNE ISTOTY, które je stworzyły, chcą je odzyskać… wszelkimi możliwymi sposobami.

Już po tym krótkim opisie widać, że autorzy "Radiant Black", scenarzysta Kyle Higgins i rysownik Marcelo Costa próbują grać na tych samych nutach, co "Invincible" Kirkmana i Ottleya. Dodajmy do tego morfujący kostium, który przywodzi na myśl "Power Rangers", a także bohatera-nieudacznika, który wywołuje w czytelniku niekomfortową mieszankę żałości i współczucia, a otrzymamy nowy hit. I muszę przyznać, że pierwszy tom serii połknąłem z wypiekami na twarzy, bo wszystkie wymienione wyżej elementy działały naprawdę sprawnie - akcja była zaskakująca i dynamiczna, a elementy obyczajowe dodawały wszystkiemu smaku i sprawiały, że postacie wydawały się bliższe czytelnikowi.

Tom drugi zmierza w nieco innym kierunku. Następuje zmiana bohatera (jego wątpliwości to akurat ciekawy element), więcej miejsca poświęca się kosmicznym istotom, próbując zbudować ich mitologię. Mniej tu obyczajówki, więcej typowej superbohaterskiej nawalanki - szybkiej i niestety chaotycznej akcji. W fabule pojawiają się też nowi bohaterowie - również obdarzeni supermocami i dysponujący super kostiumami. Problem jednak jest taki, że o ile z Nathanem, głównym bohaterem, spędziliśmy większość tomu pierwszego i mieliśmy okazję się z nim "zaprzyjaźnić", tak w tomie drugim pojawia się kilka nowych postaci, każda jest wprowadzona pospiesznie, a próba nadania im głębi (poprzez niekiedy rozbudowane retrospekcje) wypada okropnie sztampowo. Jakby ktoś próbował manipulować naszymi emocjami i krzyczał "polub ich, zobacz jak mieli ciężko". Zabrakło subtelności, wyczucia, które pozwoliłyby rzeczywiście uczynić charaktery bohaterów po prostu głębszymi. Na Ziemi pojawia się też nowe zagrożenie - oczywiście o kosmicznej skali i większe, niż cokolwiek z czym mierzyli się bohaterowie wcześniej. Niestety, to kolejna wytarta klisza, która działa średnio.

"Radiant Black" super się zaczęło - zaskakując pomysłami i naturalnie żeniąc je z warstwą obyczajową. Jednak w tomie drugim niemal wszystko, za co polubiłem tom pierwszy, zostaje zamiecione pod dywan. Wszystko idzie w stronę ogromnego zagrożenia, a tak duża skala na razie komiksowi nie służy. Nie wiem, czy była to świadoma decyzja autorów, czy może naciski ze strony redaktorów, ale wolałem, jak seria rozwijała się swoim rytmem i prezentowała wydarzenia na mniejszą skalę. Pewnie mimo wszystko sięgnę po tom trzeci serii, żeby zobaczyć, gdzie zmierza fabuła, natomiast boję się, że wyjątkowy klimat tomu pierwszego już nie powróci, bo autorzy wpadli w pułapkę "więcej, mocniej, szybciej", zapominając, że czasem mniej znaczy lepiej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...