Strony

niedziela, 23 marca 2014

407 - Spartan nie ma - recenzja "300: Początek imperium"

300: Początek imperium to sequel 300 z 2006 roku, który nie jest do końca sequelem i adaptacja komiksu, która wcale nie jest adaptacją. Akcja filmu zaczyna się dziesięć lat przed bitwą pod Termopilami przedstawioną u Snydera. Największa zaś jego część rozgrywa się równolegle z tamtymi wydarzeniami i dopiero efektowna końcówka dopisuje epilog historii. Jeśli zaś chodzi o komiks Franka Millera, którego film jest rzekomą adaptacją, to warto zaznaczyć, że Xerxes, bo taki miała nosić tytuł kontynuacja 300 Spartan, nigdy nie powstał. Z pięcioczęściowej historii zostały narysowane zaledwie dwa, zresztą niewydane, zeszyty. Praca przy Sin City: A Dame to Die For skutecznie odciągnęła Millera od rysowania.


Nic jednak nie było w stanie przeszkodzić Hollywoodzkim włodarzom w stworzeniu filmowej „adaptacji” nieistniejącego komiksu. Po wycofaniu się Zacka Snydera z reżyserii – na rzecz budowania wspólnego filmowego uniwersum DC Comics – na jego miejsce trafił nieopierzony Noam Murro. W roli scenarzysty powrócił Kurt Johnstad wspomagany przez samego Snydera, który tym razem zasiadł również na stołku producenta. Gdyby nie napisy końcowe, zmiana reżysera, operatora oraz reszty ekipy mogłaby umknąć uwadze widza – Murro z Simonem Dugganem, autorem zdjęć, doskonale kontynuują rozbuchaną estetykę znaną z wcześniejszego filmu.

Tym razem fabularnym pretekstem do efektownej bijatyki jest historia Temistoklesa, który zabijając Dariusza sprowadził na swoją głowę (i całą Grecję) gniew jego syna – Xerxesa. Obserwujemy przemianę tego ostatniego w złotego boga zemsty oraz próby zjednoczenia Grecji przez Ateńczyka w obliczu nadciągającego zagrożenia. Następnie jesteśmy świadkami, jak pycha sprowadza na Leonidasa i jego Spartan zagładę (na szczęście cytaty z poprzedniej części nie są ani nachalne, ani zbyt częste), a Temistokles przewodząc grecką flotą stawia czoła tysiącom perskich okrętów pod rozkazami Artemizji.

Przeniesienie akcji na pełne morze pozwoliło ekspertom od efektów wizualnych na stworzenie niczym nieograniczonego widowiska. Widz może dać odpocząć swoim szarym komórkom, skupiając się wyłącznie na akcji. Ta zaś jest urozmaicona, nieprawdopodobna oraz spektakularna: obok morskich batalii statków mamy cudowne walki wręcz, a stosowane bez umiaru slow motion dodaje wszystkiemu smaku. Oczywiście nie każdemu będzie odpowiadała taka stylistyka, gdzie przemowy są pompatyczne, muzyka podniosła, zabójstwa dokonywane w sposób, co najmniej, widowiskowy, a krew bryzga na prawo i lewo w zwolnionym tempie. Gdzie każdy mężczyzna jest istną maszyną do zabijania, nie męczy się, nie czuje bólu, a strach jest mu obcy. Przerysowanie i wyolbrzymienie stają się tu głównymi środkami wyrazu. Wizualnie Początek imperium kontynuuje stylistykę filmu Snydera i pod tym względem oba widowiska tworzą spójną całość doskonale się uzupełniając i przeplatając fabularnie.

Niestety brak Gerarda Butlera w roli głównej jest odczuwalny. Sullivan Stapleton jako protagonista wypada niemrawo przy swoim poprzedniku. Brak mu charyzmy, a odgrywanej przez niego postaci brakuje głębi, przekonującej historii, które zapewniłyby mu sympatię widza. Z drugiej strony w swojej niezbyt rozwiniętej roli sprawdza się całkiem nieźle, wygłaszając podtrzymujące na duchu przemowy i przede wszystkim prezentując nienaganną sylwetkę. Najlepiej z całej obsady wypada Eva Green, nic zresztą dziwnego, skoro – jak się wydaje – to właśnie jej scenarzyści poświęcili najwięcej uwagi. Doskonale prezentuje się w bojowych sukniach, jak i bez nich (zwłaszcza w 3D). Twarda, doświadczona przez życie, bezwzględna, wyrachowana i kusząca jednocześnie, może niezbyt oryginalna, ale przekonująca: Pani Zemsta.

Przyznam szczerze, że na filmie Noama Murro bawiłem się bardzo dobrze. 300: Początek imperium dało mi dokładnie to, czego oczekiwałem – bezpretensjonalną rozrywkę zrealizowaną na wysokim poziomie. I choć film można by streścić w dwóch słowach (Biją się!), a po zrezygnowaniu z efektu slow motion dzieło byłoby krótsze prawdopodobnie o połowę, to ewentualne fabularne braki w pełni wynagradza mi wizualne rozbuchanie, choreograficzna precyzja i efekty specjalne najwyższej klasy, które w połączeniu z konsekwentnie stosowaną estetyką komiksową (w tym wypadku jest to wyrażenie uzasadnione) całkowicie mnie przekonały. Otwarte zakończenie każe przypuszczać, że jeśli tylko film zarobi wystarczająco dużo, możemy się spodziewać kolejnej odsłony przygód roznegliżowanych Greków, którzy z krzykiem na ustach gromią perską armię. Wszak bitwa u wybrzeży Attyki (nieopodal wyspy Salaminy, przedstawiona w finale filmu) nie była końcem konfliktu, a jedynie punktem zwrotnym w wojnie, o której można jeszcze wiele powiedzieć.

poniedziałek, 17 marca 2014

406 - She-Hulk w AmbaSSadzie na Peryferiach Kosmosu


Największe rozczarowanie ostatnich kilku lat. Nie przesadzam, dawno nie oglądałem nic tak złego. Boli tym bardziej, że zarówno za scenariusz jak i reżyserię odpowiada Juliusz Machulski, jeden z moich ulubionych polskich reżyserów. W Ambassadzie już sam pomysł nie zachwyca (młode małżeństwo przy użyciu windy może przenieść się w przeddzień wybuchu II wojny światowej), najgorsze jest jednak to, że zrealizowano go bez choćby krzty polotu. Film jest w moim odczuciu mdły, mimo że to komedia, to nie uśmiechnąłem się ani raz przez cały seans, a tylko wzdychałem z zażenowaniem i niedowierzaniem. Serce krwawiło, ale oglądałem dalej. Z oczu ciekły łzy, gdy musiałem patrzyć na wymuszone i sztuczne kreacje głównych bohaterów. Gdy patrzyłem, jak się miotają przed kamerą, starając się być zabawnymi, ciekawymi postaciami. Dawno żadna para protagonistów w komedii nie irytowała tak bardzo, dawno nie zachowywała się tak bezsensownie, dawno nie była tak tragicznie sportretowana przez aktorów. Sytuacje, w jakich się znajdują są tak sztuczne, tak niedorzeczne i - co najgorsze - w tym wszystkim tak nieśmieszne, że przetrwanie seansu to istna męczarnia. Może niektóre teksty i sytuacje na papierze były rzeczywiście zabawne, jednak w filmie straciły swój cały urok. 

Nijakość fabularna to jedna z największych wad Ambassady, ale nie jedyna. Reżyseria nie jest o wiele lepsza, zabrakło pazura znanego choćby z Vabanków, Kingsajzu, Seksmisji, Deja Vu, Killerów czy nawet Vinci. Aktorzy zostali chyba puszczeni samopas, co tłumaczyłoby w jakimś stopniu ich przerysowane wygłupy przed kamerą. Większość akcji dzieje się w planach bliskich, w zamkniętych pomieszczeniach, przez co film przypomina rejestrację teatru spektaklu, aniżeli widowisko kinowe. Część scen została zrealizowana przy pomocy CGI. Są to sceny obdzierające film z resztek godności, zrealizowane totalnie amatorsko, wyglądające jakby były stworzone na silniku pierwszego Counter Strike'a. Najgorsze jest jednak to, że owe sceny są zupełnie niepotrzebne i można by spokojnie się obejść bez nich, nikt by na tym nie stracił - co więcej, film wyglądałby zdecydowanie lepiej. Doskonałym przykładem jest następująca scena: wygenerowane komputerowo auto, rażące sztucznością, jedzie równie sztuczną Warszawą, koniec. W następnym ujęciu widzimy już, jak z prawdziwego auta wysiada Więckiewicz. Czy przejazd auta był konieczny, znaczący fabularnie? Ni chu, ani trochę. Więc dlaczego od razu nie pokazano wysiadającego Hitlera przed ambasadą? Tego właśnie nie wiem i ewentualnych przesłanek nie jestem się w stanie domyślić. Tak doświadczony reżyser, jak Juliusz Machulski, powinien przecież wiedzieć, że pewne rzeczy da się - a w tym przypadku wręcz powinno! - pokazać poza kadrem, a niewystarczający budżet da się sprytnie zamaskować umiejętnymi zdjęciami. Nie wiem, co stało się Machulskiemu, że wypuścił do kin to coś i jeszcze nie wstydził się podpisać własnym nazwiskiem. Naprawdę jest do dla mnie zagadką, bo debiutantowi trudno byłoby wybaczyć takie potknięcie, nie mówiąc o tak doświadczonym - i świetnym przecież! - filmowcu, jakim jest Machulski.


Trzydziesty czwarty tom Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela to moje pierwsze komiksowe spotkanie z Jeniffer Walters znaną jako She-Hulk. Muszę przyznać, że spotkanie bardzo przyjemne i ciekawe. Może nie jest to najlepszy z komiksów wydanych w ramach serii, ale prawdopodobnie będzie moim ulubionym. Sama Jeniffer jest postacią przeuroczą, jako drobna i bezbronna pani prawnik oraz w swej większej i pewniejszej, zielonej wersji. Kolejnym plusem jest spora dawka humoru, który idealnie trafił w me gusta. Dodatkowo mamy tu cudowne, naturalne dialogi, zabawę tłem i dalszym planem, przełamanie "czwartej ściany" i zdystansowane podejście twórców, którzy bawią się równie dobrze, albo i lepiej, niż sam czytelnik. Szalę zajebistości przechyla zeszyt ze Spider-Manem i jego wystąpienie w sądzie, tego nie można przegapić! Nie zabrakło również gościnnych występów innych postaci z komiksów Marvela, z Avengersami na czele, ani spektakularnych bijatyk z największymi czarnymi charakterami w rolach głównych, choć lwia część komiksu rozgrywa się na sali sądowej. Sprawnie prowadzona fabuła, lekkość i drugoplanowe postaci, wśród których bryluje Alestraszny Andy, to kolejne powody, dla których ten komiks znalazł miejsce w mym serduchu. Przyznam, że przed kupnem odstraszała mnie specyficzna kreska Juana Bobillo, jednak po lekturze jest to dla mnie jeden z najjaśniejszych punktów albumu i szkoda, że w dwóch ostatnich zeszytach zastąpił go niczym niewyróżniający się spośród amerykańskiego mainstreamu Paul Pelletier. Cały powyższy akapit brzmi chyba nieco nazbyt optymistycznie i fanbojsko, ale co poradzę - Jeniffer Walters dostarczyła mi mnóstwo świetnej zabawy.


Kiedy czytało się jeden komiks Dema, to czytało się wszystkie. Ktoś tak kiedyś powiedział, albo sam to właśnie wymyśliłem, nie jestem pewien. W każdym razie, ja tak mam, że wszystkie twory Kuby Dębskiego zlewają się ze sobą, z głowy szybko ulatują i poza chwilową radością nie dają wiele więcej. Brzmi to może niezbyt miło, ale podobnie było z jego najnowszym komiksem - Peryferiami Kosmosu. Historia o odnalezieniu ściany granicznej kosmosu przez naćpanego młodzieńca operuje charakterystycznym dla Dema humorem. Jak wszyscy wiemy, ma on swoich wyznawców, do których nie należę, ale doceniam opowiedzianą na 28 stronach historię. Może nie tarzałem się po ziemi ze śmiechu, ale niektóre pomysły fabularne (ściana, kura) i postaci (Anastazy Trelkowski z żoną) wywołały na mej twarzy uśmiech, o to chyba chodziło, więc nie narzekam. Ciekawy albumik, ze sprawnie poprowadzoną fabułą, kilkoma niewybrednymi żartami i niezłym kadrowaniem. Dowiedziałem się też kilku nowych ciekawostek natury medycznej - ponoć komiksy leczą raka trzustki. W sumie, to by się zgadzało, bo czytam komiksy odkąd pamiętam i raka nie mam.

Komiks dostałem w ramach przedziwnej, ale i prześwietnej akcji "Chciałbym Ci wysłać swój komiks". Znaczy to tyle, że Autor wysłał mi go całkowicie za darmoszkę, nie oczekując niczego w zamian. Powyższe kilka słów skleciłem ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości, bo nie dość, że komiks mi się podobał, to jeszcze głupio tak brać komiksy i nie dawać nic w zamian. Nawet jeśli to, dołączony do Peryferii Kosmosu, ośmiostronicowy Komiks za darmo, którego wcześniej nie znałem. Znajdujące się w środku shorty Agent i Świat żółwia zrobiły mi poranek.

sobota, 15 marca 2014

405 - Porno w "16mm" i drugi blog

Za wstępniakiem:

W tym miesiącu proponujemy Wam odważny przeskok od kojarzonego z dzieciństwem świata baśni wprost do branży porno. Czego by bowiem nie powiedzieć o seksie, trzeba przyznać, że od setek tysięcy lat wciąż w równym stopniu rozpala umysły. Pozwala sprawować władzę, może złamać karierę (albo pomóc ją zrobić!), być źródłem rozkoszy, ale i cierpienia, a nawet wpłynąć na losy świata. Nic więc dziwnego, że człowiek od zawsze usiłował go przedstawić, czy to za pomocą malarstwa, czy rzeźby. I nie zawsze były to przedstawienia mające na celu wzbudzenie czysto estetycznego zachwytu! Często ich główną funkcją było po prostu wywołanie u widza podniecenia.



Zupełnie nowe możliwości przed pornografią otworzyła fotografia – oto człowiek mógł w końcu przyjrzeć się rejestracji, dokumentalnemu zapisowi cudzego ciała, a mało tego, mógł też nosić je zawsze przy sobie, bądź ukryć na dnie szafy. Jednak bez wątpienia, to filmowi należy się w tej kwestii miano rewolucjonisty – utrwalone na taśmie ciała nie tylko ożyły, ale niedługo potem także przemówiły.

Jak co miesiąc żarliwie zapraszam do czytania. Tym razem obrodziło w artykuły, jest z czego wybierać! W dziale "recenzje" znajdziecie mój tekst o drugiej odsłonie 300.

Jeśli zaś chodzi o drugi blog, to powstał na potrzeby zajęć z Teorii Telewizji i będę go prowadził z Natalią i Michałem. Mam nadzieję, że będziemy się dobrze bawić i uda się opublikować coś wartościowego. Nowe teksty w poniedziałki.

Na sam koniec pierwsze zdjęcia Johna Constantine z serialowego Hellblazera. To może być jedna z najlepszych rzeczy na świecie. Jaram się niemożebnie!



poniedziałek, 10 marca 2014

404 - Batman: Techniki zastraszania

Gang Stracha na Wróble terroryzuje Gotham, Sowy atakują Arkham Asylum, Czarna Maska ucieka i wdaje się w konflikt z Szalonym Kapelusznikiem, a Mr. Toxic kradnie z kostnicy ciała i przeprowadza nielegalne eksperymenty w biurze Wayne’a. W dodatku we wszystko zamieszana jest grupa sobowtórów Batmana. To właśnie problemy, z jakimi będzie musiał poradzić sobie Mroczny Rycerz w drugim tomie Detective Comics wydanym w Polsce pod tytułem Techniki zastraszania.


Album cierpi na tą samą przypadłość, co tom pierwszy – mianowicie Tony’ego S. Daniela w roli scenarzysty. Daniel działa w myśl zasady „mocniej, szybciej, więcej”, stawiając Batmana przed coraz bardziej spektakularnymi wyzwaniami. Jedyne, co się dla niego liczy, to efektowna akcja: wybuchy, bijatyki, pościgi i tanie cliffhangery. Fabuła, intryga i postacie schodzą tu na drugi plan. Nadmiar wątków przytłacza, całością rządzi chaos, a od rzucanych na prawo i lewo bon motów puchną uszy. Takie przepełnienie akcją i gnanie na łeb na szyję z fabułą w pewnym momencie wywołuje znużenie, zamiast ekscytować wprowadza zamęt. Kolejne wydarzenia są coraz bardziej karykaturalne, a sam Batman nie jest taki, jakiego cenimy – choć ma się za detektywa, to chętniej niż szarych komórek używa pięści i leje wszystkich jak popadnie. Nie skrywa się w mroku, nie jest osnuty choćby mgiełką tajemnicy, zamiast zaatakować z ukrycia woli wyważyć drzwi i narobić hałasu.

Graficznie komiks jest niespójny. Sam Daniel radzi sobie całkiem nieźle, choć ponownie wydaje mi się, że jego plastikowe rysunki okraszone jaskrawą paletą barw nie do końca pasują do historii o Mrocznym Rycerzu. Daniel to sprawny rzemieślnik, który wszelkie braki maskuje efekciarstwem. Niestety nie można tego samego powiedzieć o jego pomocnikach jak Ferreira czy Pansica. Z pewnością ci kopiści Jima Lee, ze średniej półki amerykańskiego mainstreamu, mają swoich oddanych fanów, ja jednak nie dostrzegam w ich pracach niczego porywającego.

Tak jak w pierwszym tomie, back-up story, czyli opowieść uzupełniającą narysował Szymon Kudrański. I ponownie jest to najjaśniejszy punkt całego albumu. Jego mroczna, realistyczna kreska i brudne, skąpane w czerni kadry doskonale pasują do uniwersum Nietoperza. Odpowiedniego klimatu dodają również oszczędne kolory Johna Kalisza, mające niewiele wspólnego z plastikowymi barwami, jakie na resztę komiksu nałożył Tomeu Morey.

Poza główną historią i back-up story, w albumie znalazło się miejsca dla numeru zerowego Detective Comics, annuala oraz historii powiązanej z crossoverem Noc Sów. W pewien sposób może to wyjaśnić chaos w warstwie fabularnej oraz niespójność w warstwie graficznej, jednak nie jest to żadnym usprawiedliwieniem dla faktu, że Techniki zastraszania to komiks nużący, źle wyważony i wypełniony tylko i wyłącznie bezsensowną akcją. Od tomu trzeciego na stanowisku scenarzysty Daniela zastępuje John Layman, daj Boże by wniósł trochę sensu do tej serii.

Ocena: 4/10

Recenzja została napisana dla serwisu AlejaKomiksu.com i tam pierwotnie opublikowana.

O poprzednim tomie serii pisałem tutaj

piątek, 7 marca 2014

403 - Zaklęcie Boga Pytona

Filu i Niebezpieczny Kurczak trafiają do Wyobraźni Ojca Rene! To szalone miejsce i niezbyt przyjazne, gdzie popkulturowe postacie uprawiają analny seks, a ohydne deformacje ciał są na porządku dziennym. To brutalny i niebezpieczny świat, gdzie główną bronią jest, za przeproszeniem, pała, a wszelkie fizjologiczne płyny leją się strumieniami. Fil i Niebezpieczny Kurczak będą musieli zrobić wszystko, by głowę Ojca Rene (chwilowo zamkniętą w słoiku z moczem) na powrót scalić z ciałem, nawet, jeśli oznacza to skrzyżowanie mieczy z przerażającym Bogiem Pytonem!


Ciężko pisać o fabule Zaklęcia Boga Pytona, bo ta jest szczątkowa – komiks powstawał „na żywca”, plansza po planszy, bez wcześniejszego spisania scenariusza, a po uzgodnieniu jedynie kilku stałych punktów. Filip „Fil” Wiśniowski i Ojciec Rene prześcigali się w coraz bardziej absurdalnych i niejednokrotnie ohydnych pomysłach, tak jakby każdy chciał pokazać, że ma bardziej zrytą psychikę niż ten drugi. W efekcie dostaliśmy bardzo chaotyczną fabułę, nierówną i jak się wydaje zmierzającą donikąd, opartą w głównej mierze na niewybrednych żartach, dialogach-rymowankach, konkretnej bijatyce i nawiązaniach do popkultury. Właśnie te ostatnie ratują w mojej ocenie wydanie, bo kolejne wulgarne gagi i penisy prężące się niemal na każdym kadrze w ilości olbrzymiej w pewnym momencie zaczęły mnie już męczyć. Hołd, jaki obaj twórcy oddali Mignoli, należy pochwalić, bo  składany jest na wielu płaszczyznach, od okładki i edytorskiej strony wydania, przez fabularne niuanse, po parafrazę konkretnych kadrów i scen z Hellboya.

Strony w Zaklęciu Boga Pytona są rysowane na zmianę – raz rysuje Fil, raz Ojciec Rene. W tym porównaniu korzystniej wypada Wrocławianin, którego cartoonowa kreska jest lekka i dynamiczna. Widać, że Wiśniowski nie macha ołówkiem od wczoraj i ma świetne wyczucie kompozycyjne kadrów, które są zwyczajnie urozmaicone (zbliżenia, oddalenia, plany pełne, ujęcia żabie itp.) i nadają komiksowi odpowiedniej dynamiki. Ojciec Rene z kolei wypada może nieco biednie przy wesołej ekspresji Fila, jednak prezentuje to, za co pokochały go rzesze czytelników – niewyszukaną, acz ujmującą prostotę i doświadczenie w ilustrowaniu genitaliów we wszelakich konfiguracjach. Epilogiem historii zajął się człowiek ukrywający się pod pseudonimem XNDR i jako etatowy ziom Fila ciska w stylu bardzo podobnym. Świetnie wypadają kolory Fila, przywodzące na myśl wesołą historyjkę dla dzieci.

Mimo moich nadziei, że Fil i Ojciec Rene pokażą wreszcie coś nowego, obaj twórcy postanowili zrobić to, co wychodzi im najlepiej, i postawili na zakręconą, bezpretensjonalną rozrywkę przepełnioną przemocą i wulgaryzmami. Trochę szkoda, że od czasów Piwnicy Fil bawi się wciąż w tej samej piaskownicy, do której kilka lat temu wszedł z butami Rene, zamiast zaprezentować w końcu coś poważnego. Rozumiem i szanuję jednak, że nie wszyscy chcą się bawić w poważniejsze rzeczy i wystarczy im tworzenie zabawnych historyjek, które głównie rozbawią znajomych (występujących zresztą w samym komiksie). Szkoda tylko, że potencjał w nich tkwiący może przez wielu być uważany za zmarnowany, nie wszystkich przecież śmieszą kloaczne żarty. Nawet tak pięknie wydane jak Zaklęcie Boga Pytona. Niestety i mnie podobna estetyka powoli się przejada, co tylko potwierdziło Zaklęcie, które czytałem z mniejszym niż zwykle uśmiechem. 

poniedziałek, 3 marca 2014

402 - Czeski "Błąd" - recenzja

W Błędzie teraźniejszość miesza się z przeszłością, a oniryczne i psychodeliczne obrazy niejednokrotnie zastępują prawdziwą rzeczywistość. Zresztą trudno tutaj mówić o jakiejkolwiek prawdzie. Zawiła intryga opowiada o botaniku i jego przyjacielu, którzy zostają uwikłani w podejrzaną sprawę przemytu zagrożonego gatunku pewnej mitycznej rośliny. Wraz z Krzysztofem Warjakiem zwiedzimy kawał świata, bo trafi on między innymi do Japonii, Rosji i Amazońskiej dżungli. Nie zabraknie również tajemniczej historii miłosnej ani wyrazistych drugoplanowych postaci, pośród których przoduje policjant uzależniony od heroiny. Tu nic nie jest takie, jak się wydaje na początku - tradycyjnie zresztą.

  
Za scenariusz, oparty na powieści Marka Šindelki, odpowiadają sam autor oraz Vojtěch Mašek. Na trzystu stronach opowieść miesza w sobie wątki sensacyjne, kryminalne, autorzy chętnie sięgają do fabularnych atrybutów komiksowego horroru (acz komiks sam w sobie straszny nie jest) bądź klasycznego thrillera. Choć zakręcona, nielinearna fabuła, mieszanie wątków i chronologii wydarzeń może z początku wprawiać czytelnika w zakłopotanie, na dłuższą metę wzbudza ciekawość i uatrakcyjnia lekturę. Świetnym zabiegiem było wprowadzenie narratora, który kreuje dodatkowy zamęt, zamiast cokolwiek wyjaśniać. Opowieść jest pesymistyczna, ulice są brudne, podobnie jak ludzkie dusze. Nie ma nadziei, wszelkie plany na przyszłość i wartości legną prędzej czy później w gruzach. Ta przytłaczająca wizja świata, gdzie każdy z bohaterów jest zagubiony i pożerany od środka przez własne demony, ma w sobie pewną hipnotyzującą siłę, umiejętnie popartą przez stosowanie ciekawych zabiegów formalnych, zarówno w warstwie fabularnej jak i graficznej.

Za rysunki odpowiadają Matěj Lipavský i Pure Beauty. Nie można obu artystom odmówić sprawnej operacji czernią i bielą, grubo ciosaną kreską wywodzącą się z technik drzeworytniczych. Całość - oparta na kontraście - przywodzi na myśl dokonania Jaromira 99 (Alison Bedel) bądź Mariusza Zabdyra (Alma). Małe, skoncentrowane na szczegółach kadry, mające za zadanie prawdopodobnie wzbudzić niepokój, kojarzą się ze stylem Mike’a Mignoli. W przeciwieństwie jednak do wymienionych twórców, których komiksy mogły stanowić inspirację dla Czechów, rysunki w Błędzie są nieco toporne, a komiksowej narracji brakuje lekkości. Brakuje wyczucia, przez co niektóre partie komiksu zlewają się ze sobą i są nieczytelne, a sceny akcji nie są odpowiednio dynamiczne (wyglądają jak stopklatki a nie płynne i szybkie ujęcia). Mimo to, graficznie Błąd prezentuje się przynajmniej dobrze jako całość i z pewnością miłośnicy czarno-białych kadrów znajdą w nim coś dla siebie.

Elegancko wydany przez Korporację Ha!art Błąd serwuje czytelnikowi prawdziwą moc wrażeń. Poczynając od mieszającej konwencje fabuły, przez ciekawe zabiegi formalne po klimatyczne rysunki, zabiera czytelnika w niezwykłą podróż. Podróż przez pogrążony w chaosie świat i w głąb ludzkich dusz, targanych przez wielkie i liczne wątpliwości. To opowieść o świecie kryzysu i przegranych ludziach. Z jednej strony razić mogą mielizny fabularne i wkradająca się gdzieniegdzie w opowieść nuda, z drugiej czytelnicy lubią niejasne, psychodeliczne historie, przepełnione poczuciem braku jakichkolwiek wartości, sensu czy celu. Historie, które urywają się równie nagle, co zaczynają i których dopowiedzenie, spuentowanie spada na barki czytelnika pozostawionego w niezaspokojonym zdumieniu.

Dziękuję Korporacji Ha!art za udostępnienie egzemplarza do recenzji.