Obecnie śledzę kilka serii komiksowych wydawanych w Polsce. Ich końca nie widać – Saga liczy sobie już siedem tomów, Chew niedługo otrzyma ósmy, Hickmanowskich podwalin pod Secret Wars nie zliczę. Czasem mam ochotę na przygodę niebędącą częścią większej opowieści. Taki one-shot na jeden wieczór, komiksowy ekwiwalent niezobowiązującego sensacyjniaka w telewizji. I oto w moje ręce wpada Jezioro ognia Nathana Fairbairna i Matta Smitha.
Fabuła jest prosta: w 1220 roku grupa krzyżowców trafia do zdawałoby się wymarłej osady. Nielicznych osadników udaje się znaleźć w warowni. Ci plotą o piekielnych istotach, które przybyły pod osłoną nocy i porwały lub zabiły ich najbliższych. Rycerze początkowo nie dają wiary zeznaniom miejscowych, ale o ich prawdzie dowiadują się w najmniej przyjemny z możliwych sposobów – poprzez bliskie spotkanie z plugastwem, które przybyło dziwną maszyną z nieba. Ci, którym udało się przeżyć, postanawiają udać się do kryjówki (statku kosmicznego) piekielnego pomiotu (kosmitów). Ekipa jest dziarska i zna się na rzeczy, ale przeżyją tylko nieliczni.
Jezioro ognia nie ma jednego głównego bohatera - na kolejnych stronach śledzimy losy kilku postaci. Każda z nich oparta jest na jakiejś kliszy, czasem wyjętej wprost z czasów średniowiecznych (inkwizytor opętany żądzą zabijania niewiernych, niewinna dziewica uznana za czarownicę), innym razem pożyczonych z kina wojennego i dopasowanych do okoliczności fabuły (doświadczony krzyżowiec starający pogodzić się z traumami kolejnych wypraw). Całość historii zamyka się w jednym tomie, kontynuacji nie będzie, teoretycznie każdy może więc zginąć w dowolnym momencie. I przyznam, że kilka razy byłem zaskoczony, gdy któraś z postaci spotykała nagle swój bolesny koniec. W parze z archetypicznymi bohaterami idą odpowiednie tropy fabularne. Od początku jest więc wiadomo, kto zginie tragicznie, by zmotywować młodego rycerza do działania, a kto się bohatersko poświęci w finale. Los bezimiennych red shirtów, którzy dołączają do wyprawy w ostatnim akcie, także jest z góry wiadomy. Problem tkwi w tym, że na każdą śmierć – spodziewaną lub nie – reagowałem wzruszeniem ramion. Niestety, bohaterowie do charyzmatycznych nie należą, trudno więc przejąć się ich losami. Najgorzej, gdy niektórzy już w trakcie lektury łączą się w jedno, a odróżnić ich można tylko po kolorze włosów – mowa tutaj o dwóch młodych krzyżowcach, Theo i Hugh. Odpowiedzialny za scenariusz komiksu Fairbairn nie pozwala sobie także na żadne zabawy z narracją. Historia idzie więc jak po nitce do kolejnych bitek z kosmitami, przerywanych co jakiś czas kilkoma stronami ekspozycyjnych dialogów.
Braki scenariuszowe Jeziora ognia wynagradza warstwa graficzna autorstwa Matta Smitha. W pierwszej chwili rysunki sprawiają wrażenie kreskówkowych, jednak przy pierwszej scenie dynamicznej rysownik pokazuje, że potrafi świetnie oddać panikę bohaterów podczas nagłego ataku lub, już pod koniec, w trakcie wyprawy do statku obcych, klaustrofobię i zagubienie towarzyszące przemierzaniu kolejnych ciemnych i ciasnych korytarzy – przywodzących zresztą na myśl te znane z Nostromo w Obcym Ridleya Scotta.
Na początku recenzji porównałem Jezioro ognia do wieczornego sensacyjniaka. Opinię tę podtrzymuję, zaznaczając, że nie jest to doświadczenie na miarę The Raid, po którym zbiera się szczękę z podłogi. Na szczęście nie jest to także poziom okropieństw, które Jean-Claude Van Damme kręci co roku przy okazji wakacji w Europie Wschodniej. Komiks Fairbairna i Smitha polecam wszystkim poszukującym niezobowiązującej rozrywki na wieczór lub dla zabicia czasu w podróży. Jednak ci, którzy wolą większe historie z rozwiniętymi postaciami i relacjami między nimi, powinni zastanowić się przed zakupem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...