Dziś kilka słów o pozornie niepotrzebnym komiksie, czyli powstałej po latach kontynuacji „100 Naboi” Briana Azzarello i Eduardo Risso. Autorzy stworzyli zamkniętą fabułę, rozgrywającą się po wydarzeniach z głównej serii, którą jednocześnie można czytać praktycznie w oderwaniu od wcześniejszych tomów. „Brat Lono” nie tylko nie sprawia wrażenia pisanej na siłę kontynuacji, ale wręcz przewyższa w niektórych aspektach problematyczne moim zdaniem zakończenie „100 Naboi”. Głównie ze względu na zwięzłość, skupienie na jednym bohaterze, odpowiednią dynamikę – nie czuć tu zmęczenia materiału, które towarzyszyło ostatnim zeszytom „Kulek”.
Historia brata Lono, który wyrzeka się przemocy i osiada na prowincji w meksykańskim klasztorze – który podlega jurysdykcji lokalnego kartelu narkotykowego – to kwintesencja twórczości duetu Azzarello/Risso. To intensywna, brutalna opowieść. Często wulgarna – celebrująca zarówno mięcho w dialogach, przerysowane sceny przemocy, jak i roznegliżowane bohaterki. Ta historia o zemście, odkupieniu, bestii zamkniętej w ludzkim ciele, złych wyborach i przeznaczeniu, od którego nie ma ucieczki jednocześnie urzeka prostotą.
Widać, że powrót do serii, która niegdyś uczyniła z nich gwiazdy, dał obu twórcom sporo radochy. „Brat Lono” to może niespecjalnie zaskakująca opowieść, daleko jej też do najlepszych dokonań Azzarello i Risso. Mimo to łatwo czerpać przyjemność z lektury, bo całość jest sprawnie napisana i narysowana (Risso miał zdecydowanie więcej czasu na dopracowanie rysunków, niż w przypadku ciskanych co miesiąc serii, dzięki czemu nie widać w jego pracach pośpiechu i niedbalstwa). Udany epilog, o którym nawet nie wiedziałem, że jest mi potrzebny do szczęścia.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...