Śmierć nie jest wysokim kościotrupem z kosą i głosem Christophera Lee. Śmierć wygląda jak nastoletnia gotka o białej skórze i kruczoczarnych włosach. Z jej twarzy nie schodzi uśmiech i chociaż wie wszystko, wykazuje się niesamowitą ciekawością – szczególnie gdy raz na sto lat spędza dzień w ludzkiej skórze. Taka jest Śmierć stworzona przez Neila Gaimana przy okazji ósmego zeszytu „Sandmana”. Postać zyskała tak dużą popularność, że szybko otrzymała własne serie i krótkie historie. Za sprawą Egmontu dostajemy je do rąk już po raz trzeci. Chociaż od ich pierwszego wydania minęły niemal trzy dekady, wciąż bawią i wzruszają.
Śmierć jest o tyle ciekawą postacią, że prawie nigdy nie gra głównej roli. Głównie obserwuje lub postanawia wyciągnąć pomocną dłoń do zabłąkanej duszyczki. Chciałaby odpowiedzieć na wszystkie pytania, ale nie zawsze potrafi. Geniusz Gaimana polega na wykreowaniu jej jako towarzyszki, którą w pierwszej chwili chcielibyśmy zabrać na każdą przygodę – a przecież wiemy, że spotkanie z nią byłoby najpewniej ostatnim w naszym życiu.
Trzonem tomu są dwie dłuższe opowieści: „Wysoka cena życia” i „Pełnia życia”. W pierwszej Śmierć przeżywa swój jeden dzień na Ziemi, podczas którego trafia na nastolatka z myślami samobójczymi. W drugiej siostra Morfeusza spotyka parę lesbijek – niedawno odkrytą gwiazdę i jej partnerkę czekająca na powrót ukochanej z tournée. Pierwsza z historii umiejętnie łączy lekkość i radość Śmierci z markotnością pragnącego się zabić edgelorda i groteską postaci pobocznych. Druga dotyka istoty miłości i odchodzenia. Zaskakujące, że w ich centrum znajduje się ucieleśnienie śmierci, a tymczasem ich wydźwięk jest jak najbardziej optymistyczny.
Historie pozwalają także przejrzeć się ewolucji stylu Chrisa Bachalo. Smuci mnie, jak bardzo karykaturalna stała się przez lata jego kreska. Z jednej strony dopracowywał on swój charakterystyczny styl, z drugiej o wiele bardziej podchodziły mi jego wcześniejsze rysunki, czytelniejsze i bardziej dopracowane.
Zawarte w tomie historie nie stanowią spójnej całości. Każda z nich, poza dwiema wymienionymi wyżej, stanowi osobną fabułę. Na szczęście wszystkie prezentują bardzo wysoki poziom. Ujeła mnie przede wszystkim słodkogorzka „Fasada”. Nieśmiertelna gotka postanawia w niej pomoc Elemental Woman, kobiecej wersji Metamorpho, która w przeciwieństwie do zmiennokształtnego bohatera DC Comics nie jest zachwycona ze swoich mocy.
„Śmierć” to idealne dopełnienie wznowionego jakichś czas temu „Sandmana”. Może nieco przegadane, ale wciąż zaskakujące oryginalnością i pewnego rodzaju optymizmem.
8/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...