Gdy Peter Mulligan i Mike Allred przedstawili światu X-Statix, była połowa 2001 roku. Format reality show już był żyłą złota, ale jeszcze nie ukazał swojego patologicznego oblicza. Amerykański „Big Brother” właśnie dostał swój drugi sezon, „Idol” miał zadebiutować rok później, a o „Ekipie z Jersey” nikt nawet nie śnił. Mulligan i Allred pod pretekstem nowej serii z mutantami przedstawili grupę celebrytów, którzy dziś – w erze YouTuberów, Freak Fightów i wszędobylskich influencerów – wydają się jeszcze bardziej wiarygodni.
Mutanci Marvela od zawsze ścierali się z nietolerancją, a ich największym marzeniem była akceptacja ze strony ludzkości. Ekipa z X-Statix (lub X-Force, bo tą nazwą posługują się początkowo) nie ma takich problemów. To bohaterowie popularnego reality show, którzy ratują świat pod czujnym okiem kamer. Ok, przynajmniej udają – część ich akcji jest ewidentnie ustawiona, ale czasem trafiają w sam środek strefy wojny, a tam każdy może zginąć, o czym boleśnie przekonujemy się już w pierwszym zeszycie.
Nowa ekipa od początku ma pod górkę. Musi się dogadać co do przywództwa, a także przydzielić każdemu rolę w grupie. Jednocześnie członkowie zespołu pracują na siebie i swoją markę. Wszyscy mają także swoje problemy. Na pierwszy plan wybija się trójka herosów: Anarchista, Pan Wrażliwiec i Dalej Mała. Mulligan w przekonujący sposób kreśli ich dynamiczną relację – od wzajemnej podejrzliwości przez stopniowe budowanie zaufania do szczerej przyjaźni lub miłości. Intrygująco wypada także część drugiego planu na czele z Umarlaczką i Doopem. Niestety, scenarzysta nie ma zupełnie pomysłu na Vivisectora i Phata, dopisując im na kolanie desperackie próby stworzenia własnej marki. Po galerii okładek i szkiców widać zresztą, że obaj zostali dorzuceni do fabuły w ostatnim momencie.
„X-Statix” jest serią satyryczną względem superbohaterskich opowieści, ale jej humor jest nieco hermetyczny. Należy przypomnieć, że pierwszy zeszyt ukazał się w połowie 2001 roku, gdy tytuły o mutantach przechodziły rewolucję. Grant Morrison wystartował ze swoimi „New X-Men”, wychowankowie Xaviera zamienili kolorowe kostiumy na czarne skóry, a w księgarniach zaczęły pojawiać się coraz to nowe komiksy spod znaku X – pierwszy raz od czasu odwilży i masowej kasacji wywołanej kryzysem, który prawie pogrzebał Marvela. Gdy Mulligan naśmiewa się z poszukiwań nazwy dla ekipy albo obowiązkowego gościnnego występu Wolverine’a, bije do tamtych czasów. Dziś, gdy mutanci zeszli na drugi plan i zaszyli się na wyspie Krakoa, może to średnio bawić – szczególnie czytelników, którzy X-Men odkryli bez pomocy wydawnictwa TM-Semic i filmu Bryana Singera.
Jednocześnie komiks Mulligana i Allreda jest wciąż na swój sposób świeży. Czyta się go z napięciem, bo zginąć może dosłownie każdy. Rysunki są specyficzne – z jednej strony jakby wyjęte z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, proste, wręcz kreskówkowe, z drugiej pełne detali, nieszczędzące nam krwawych szczegółów i flaków wypływających z rozerwanych brzuchów. Styl Allreda wypada świetnie, ale powiedzmy sobie szczerze – najlepiej i tak prezentuje się jeden zeszyt narysowany przez nieodżałowanego Darwyna Cooke’a.
„X-Statix” nie jest ramotką ani tym bardziej komiksem, który działał tylko w momencie swojej premiery (jak np. „Ultimate X-Men” Millara). W morzu serii o mutantach to rzecz niepowtarzalna. Także z powodu oderwania od świata X-Men – nazwisko Xaviera pada kilkukrotnie, w jednym zeszycie Wolverine zalicza obowiązkowy występ gościnny, ale to wszystko – więcej odniesień do szerszego uniwersum Marvela w pierwszym tomie nie znajdziemy. Polecam spróbować, chociaż zaznaczam – to rzecz przede wszystkim dla starszych czytelników.
7/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na tym blogu tylko Grzybiarz może być Anonimowy...