Gdy jako nastolatek, mniej więcej w okresie wczesnego gimnazjum, starałem się wrócić do czytania komiksów, odkryłem, że niektóre serie Marvela są dostępne na oficjalnej stronie wydawnictwa w formie ruchomych kadrów. Internet ledwo zipał, ładowało się to wszystko o wiele za długo, ale hej – byłem na bieżąco z „Ultimate Spider-Manem” i „Ultimate X-Men”. O ile pierwszy tytuł zaczął w pewnym momencie pojawiać się w kioskach za sprawą FunMedia, tak o odświeżonych mutantach mogliśmy zapomnieć. A popyt na ich przygody był ogromny. W kinach niedawno wyświetlano pierwszy film Bryana Singera, a Cartoon Network zaczął emitować „X-Men: Ewolucję”. Chłonąłem więc „altimejtowych” wychowanków profesora Xaviera, w pierwszej kolejności w sieci, a w pewnym momencie na papierze za sprawą Dobrego Komiksu (który był tak uprzejmy, że nawet dodawał tekst w dymkach).
W wersji Marka Millara było coś urzekającego. Pomijając odcięcie się od setek wcześniejszych historii i miliona postaci, nowi/starzy bohaterowie byli o wiele młodsi i często skrajnie różni od swoich odpowiedników z głównego uniwersum. Najlepszym przykładem jest Jean Grey z krótkimi włosami i niewahająca się użyć mocy, gdy ktoś nadepnie jej na odcisk. W dodatku całość była o wiele brutalniejsza i utrzymana w poważniejszym tonie, co miło łechtało mojego wewnętrznego edgelorda. Niestety, to co dla nastolatka jest super, niekoniecznie zadowoli ponad trzydziestoletniego boomera.
X-Men Millara to drugi, po Spider-Manie Briana Michaela Bendisa, regularny tytuł z imprintu Ultimate. Autorzy wybrali różne sposoby na zainicjowanie swoich serii. Bendis przez pierwsze zeszyty prezentował genezę swojego bohatera (która swego czasu zajęła Stanowi Lee i Steveowi Ditko naście stron) i dawkował wprowadzanie nowych postaci. Millar tymczasem zaraz rzuca czytelników w wir wydarzeń. W pierwszym zeszycie mamy Sentinele i powstanie bazowego zespołu, złożonego z odrestaurowanych wersji ikonicznych członków grupy. W kolejnych dochodzi jeszcze Bractwo Mutantów z Magneto na czele i kolejni X-Men – a to tylko pierwsza połowa tomu.
Historia pędzi na złamanie karku, przez co cierpią postaci, często pozbawione charakteru i wiarygodnych relacji. Młodzi X-Men przerzucają się docinkami, ale ich wzajemne docieranie zdaje się nie interesować scenarzysty. Nagle dowiadujemy się, że Beast i Storm są parą. Co, gdzie, jak, kiedy? Nieważne, akcja musi lecieć dalej. Millar poświęca najwięcej czasu Wolverine'owi oraz Magneto. Niestety, przemiana pierwszego jest życzeniowa, natomiast ideologia drugiego została znacznie spłycona względem jego odpowiednika z uniwersum 616. Jest jeszcze liczny drugi plan, który… często po prostu „jest”. Wydaje mi się, że Toad nie robi w tym tomie absolutnie nic.
Przy lekturze „Powrotu do Weapon X”, czyli drugiej historii zawartej w zbiorczym wydaniu, wrażenie jest nieco lepsze. Jasne, znów mamy pierdyliard nowych postaci (Nightcrawler, Rogue, Sabretooth, Juggernaut i nieprzypominający jeszcze Samuela L. Jacksona Nick Fury), ale fabuła wydaje się bardziej zwarta i przemyślana. Parę postaci ma swoje momenty, przede wszystkim Jean, Iceman i Colossus. Ale Millara ostatecznie znów bardziej od bohaterów interesuje mnożenie atrakcji. Tymczasem X-Men to przede wszystkim bohaterowie. Scenarzysta niby zaznacza, że jakoś się docierają, zaczyna (i zaraz porzuca) ciekawy wątek superbohaterów-celebrytów… ale potem wszystko to idzie precz, bo liczy się rozpierdziel. W rezultacie połowę postaci spokojnie można by zastąpić innymi lub po prostu pominąć.
Chaosowi opowiadanej historii dorównują nierówne rysunki, których w ogromnej większości autorem jest Adam Kubert (w paru miejscach wspomagany przez swojego młodszego brata Andy’ego). Robią one wrażenie często niechlujnych i realizowanych pośpiesznie. Miejscami kłują w oczy komputerowe kolorki, które nie zastarzały się najlepiej.
W tomie zawarto także niewydany wcześniej w Polsce zeszyt specjalny „Ultimate X-Men ½”, który skupia się na Scarlet Witch i Quicksilverze. Stanowi on raczej ciekawostkę, szczególnie że finał historii zostaje odczyniony w zakończeniu „Powrotu do Weapon X”.
Najgorzej wypada jednak „dorosłość” „Ultimate X-Men”. Czynnik, który swego czasu wyróżniał ich na tle innych tytułów o mutantach. Miller ogranicza ją do prostego epatowania seksualnością (relacja Jean i Wolverine’a) lub dosadnej brutalności (Sentinele rozdeptujące nastolatka i jego psa). „Ultimate X-Men” mieli być wejściem mutantów w XXI wiek. Tymczasem pierwszy tom ich przygód siedzi głęboko w najgorszych motywach lat dziewięćdziesiątych. Ok, nie ma wielkich spluw i ogromnych naramienników. Reszta się zgadza.
4/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz