> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

284 - Zagranica: Prepare for the Future

Johnny Storm nie żyje. Fantastyczna Czwórka nie istnieje. Marvel Universe jest pogrążone w żałobie. Reed Richards odrzuca zaproszenie do Rady Reedów - stowarzyszenia zrzeszającego Richardsów ze wszystkich wymiarów - nie mając pojęcia, jakie konsekwencje wypłyną z jego decyzji. Tymczasem Valeria Richards, córka Reeda i Sue Storm, zawiera sekretny pakt z Doctorem Victorem van Doomem - największym wrogiem Fantastycznej Czwórki. To tylko początek kłopotów i nawet gadatliwy Spider-Man, który zajmuje miejsce Human Torcha w drużynie, nie będzie miał ochoty żartować. To idealny moment, by zadebiutowała nowa super-grupa: Future Foundation.


Pierwszy tom "Future Foundation" zbiera pięć zeszytów napisanych przez Jonathana Hickmana, a narysowanych przez Steve'a Eptinga i Barry'ego Kitsona, czyli komiksiarzy raczej w Polsce nieznanych. To bezpośrednia kontynuacja wydarzeń z 587. numeru "Fantastic Four". Po poświęceniu Human Torcha, reszta rodziny postanawia zmienić nazwę, by upamiętnić jego imię. Tak powstaje Future Foundation. Hickman robi prawdziwą rewolucję w życiu Pierwszej Rodziny Marvela. Historia przedstawiona w "vol. 1" jest pełna zaskakujących zwrotów akcji i świetnych dialogów. Dzieje się na prawdę sporo, pojawiają się starzy znajomi, scenarzysta nie boi się korzystać z bogatego dorobku poprzedników ani osadzać akcji w najróżniejszych zakątkach multiversum. Wraz z Mr. Fantastic, Niewidzialną Kobietą, ich dziećmi, Benem The Thingiem i Pajęczakiem zwiedzimy najróżniejsze wymiary i spotkamy najdziwniejsze istoty. Mimo wielu zabawnych dialogów i wybuchowych przygód, w historii odbija się echo niedawnych wydarzeń. Postacie czują smutek i pustkę po odejściu Human Torcha, które to uczucia udzielają się również czytelnikowi.

"Future Foundation vol. 1" to jedynie wstęp do długiego runu, jaki w ramach serii stworzył Hickman. Praktycznie żaden z przedstawionych w albumie wątków nie znajduje ujścia wraz z zakończeniem albumu, a historia wydaje się być z góry obmyślona na spektakularne wydarzenie w świecie Marvel Comics. Zakończenie komiksu zaś wzmacnia jedynie apetyt na więcej.

Żaden z rysowników mnie nie zachwycił. Zarówno Steve Epting jak i Barry Kitson to rzemieślnicy, którzy idealnie sprawdzają się w regularnym rysowaniu comiesięcznego zeszytu. To kawał porządnego, na wskroś amerykańskiego stylu. Obaj panowie operują stylami, które mogą być - i w moim odczuciu dokładnie takie są - utożsamiane z amerykańskim wizerunkiem zeszytu superbohaterskiego. Nie zrozumcie mnie źle - rysunkom obu panów niczego nie mogę zarzucić. To jednak tylko rzemieślnicy. Może i bardzo sprawni rzemieślnicy, ale nie artyści.



Nigdy specjalnie nie interesowały mnie przygody Fantastycznej Czwórki. Pierwszy tom "Future Foundation" zmienił ten stan rzeczy. Mimo podróży kosmicznych i międzywymiarowych - za którymi nie przepadam, gdyż wprowadzają za dużo zamieszania - seria Hickmana wciąga jak bagno. Z pewnością na sukces składają się dobrze poprowadzone postacie, ciekawa fabuła zakrojona na dużą skalę i nowe, rewolucyjne spojrzenie na serię o Pierwszej Rodzinie Marvel Comics. Przy takim stanie rzeczy, nawet tylko poprawne rysunki nie mogę zepsuć lektury, zwłaszcza, że na deser zostaje świetna galeria okładek. Już nie mogę się doczekać, by sprawdzić kolejne tomy i zrobię to przy najbliższej możliwej okazji.


Recka pierwotnie opublikowana na Alei Komiksu.

środa, 22 sierpnia 2012

283 - Gears of War: Anvil Gate

Tradycyjnie dla serii, Gears of War: Anvil Gate podzielony jest na dwie części. Pierwsza z nich dzieje się w "teraźniejszości". Opowiada o zmaganiach COG z piratami nękającymi Nowe Jacinto i Odrzuconymi, którzy zaczęli bawić się bombami. Po pokonaniu Szarańczy wydaje się to być dziecinną igraszką. Wszystko się jednak zmienia, gdy na horyzoncie pojawia się nowy, o wiele potężniejszy wróg. Przeciwnik, którego bała się nawet sama Szarańcza...

Z drugiej strony możemy śledzić wydarzenia dziejące się czterdzieści siedem lat wcześniej, trzydzieści dwa lata przed Dniem Wyjścia - przed pojawieniem się Hordy. Mamy okazję oglądać oblężenie Anvil Gate oczami młodego pułkownika Hoffmana, wtedy jeszcze porucznika. Te tragiczne wydarzenia znacząco wpłynęły na młodego Hoffmana, który był kiedyś zaskakująco innym człowiekiem...


W trzeciej części powracają dobrze znani bohaterowie. Jednak tym razem w retrospekcjach mamy okazję lepiej poznać chyba najciekawszą z drugoplanowych postaci serii, tą która stała dotychczas w cieniu oddziału Delta i zajmowała się wydawaniem rozkazów - pułkownika Hoffmana. Wydarzenia z czasów Wojen Wahadłowych, a konkretnie oblężenie Anvil Gate, było już wspominane w serii wiele razy, jednak dopiero teraz mamy okazję dokładnie się mu przyjrzeć. Zaskakująca jest ewolucja, jaką na kartkach książki przechodzi dowódca sił zbrojnych COG. Karen Traviss po raz kolejny udowadnia, że jest świetna w budowaniu i pogłębianiu charakteru opisywanych postaci. Hoffman zawsze był ciekawy, właśnie przez swą mroczną i niejasną przeszłość. Wbrew moim obawom, teraz, gdy niektóre tajemnice zostały odkryte, darzę go jeszcze większą sympatią. Dodatkowo, autorka pokazuje smutną wojenną prawdę - często przemyślane i wymyślne taktyki zawodzą, a sprawdzają się najprostsze i najbardziej brutalne rozwiązania. Opisy bitew znów są spektakularne, język ostry, a postacie wydają się być prawdziwe. W tym względzie na szczęście nic się nie zmieniło w porównaniu do poprzednich tomów i jest bardzo dobrze.

Coś jednak uległo zmianie. Gears of War: Anvil Gate to najgrubszy z dotychczas wydanych w naszym kraju tomów. Być może to wpłynęło na fakt, że książka nieco mi się dłużyła. W stosunku do poprzednich tomów, więcej jest w tej części opisów - czy to wewnętrznych przeżyć bohaterów, czy przyrody, czy zdemolowanego placu boju. A mimo że dużo się dzieje, wydarzenia wydają się być mniej spektakularne i nie powodują zatrzymania oddechu, jak to bywało wcześniej. Oczywiście zdarzają się emocjonujące momenty, jednak jak na taką grubość, jest ich zbyt mało.


Może i Gears of War: Anvil Gate nie zachwycił mnie tak bardzo, jak dwa poprzednie tomy, ale należy wciąż pamiętać, że to przynajmniej dobra lektura na trochę deszczowy, wakacyjny dzień. Styl niezmiennie jest bardzo porządny, a książka została dobrze wydana (jak zawsze wysoki standard wydawniczy Fabryki Słów). Cieszy powrót na Serę i spotkanie starych towarzyszy broni. W kontekście tych plusów, można wybaczyć Karen Traviss kilka potknięć i pozostaje mieć nadzieję, że w dwóch ostatnich tomach cyklu się one nie powtórzą.



Recenzja pierwotnie ukazała się na Valkirii.
Tutaj recenzja tomu pierwszego - Gears of War: Pola Aspho
A tutaj recenzja tomu drugiego - Gears of War: Ostatni z Jacinto

niedziela, 19 sierpnia 2012

282 - Najgorzej - recenzja komiksu "Burrit"

Zacznę dziś od końca. Czyli kilku słów o wydaniu, które zwykle zostawiam sobie na deser. Kiedy przyszła do mnie paczka z komiksem "Burrit" byłem zaskoczony jego jakością. Spodziewałem się czegoś przypominającego kserowane ziny a otrzymałem nieźle wydany albumik. Grzbiet, sztywna i lakierowana okładka, śliski papier, dobre nasycenie czerni. Szkoda, że na tym miłe niespodzianki się skończyły.


Zarówno rysunki jak i fabuła nie porywają. Zaczyna się raczej schematycznie - do prywatnego detektywa przychodzi piękna kobieta i zleca mu odnalezienie partnera. Nic, co by nie było przerabiane na setki sposobów. Niestety, wbrew zapewnieniom wydawcy o pełnej rozmachu i złożonej narracyjnie fabule, ta jest raczej chaotyczna i przypomina jazdę bez trzymanki - w tym negatywnym sensie. Wszystkiego jest w niej za dużo. Historia sprawia wrażenie pisanej "na żywo" - bez wcześniejszego rozplanowania. Cliffhangery są tak częste, że po kilku stronach przestają w jakikolwiek sposób wpływać na emocje czytelnika, a sama historia jest pełna dziwnych i często niedorzecznych treści. Dialogi są niezwykle sztuczne, pierwszoosobowa narracja - stanowiąca niejako charakterystyczny punkt czarnych kryminałów - irytuje i brakuje jej lekkości. Gagi są wymuszone i wrzucone w nieodpowiednie miejsca. Główny bohater w niczym nie przypomina lubianych przez nas detektywów, również jako karykatura tychże postaci ponosi porażkę. Nie imponuje nam intelektem, nie urzeka osobowością czy poczuciem humoru, a o tym, że jest detektywem świadczy tylko ubiór - charakterystyczny prochowiec i filcowy kapelusz, które w złotym okresie czarnego kryminału były stałymi atrybutami każdego prywatnego detektywa i do dziś stanowią archetypiczny wizerunek takiego bohatera. Również postacie drugoplanowe pojawiają się w ilościach produkowanych taśmowo i jest ich po prostu za dużo, by zainteresować się choćby jedną z nich.

"Burrit" rozczarowuje we wszystkich trzech kategoriach, w jakich mógłby być postrzegany. Zawodzi jako komiks dla dzieci - jest zbyt przegadany i zwyczajnie nudny, nie ma tu niczego, co mogłoby zainteresować małego miłośnika zagadek (nawet kolorów), nie mówiąc już o jakiejkolwiek wartości edukacyjnej komiksu. Jako kryminał nie porywa zawiłą intrygą i zawodzi narracyjnie, a jako parodia tego ostatniego - nie śmieszy, a raczej przyprawia o zażenowanie.

Również rysunki nie prezentują niczego odkrywczego. To po prostu średniej jakości cartoonowy styl, jakich wiele. Znów odwołam się do słów wydawcy - nie moja wina, że tekst na czwartej stronie okładki, w kontekście tego, co zobaczyłem w samym komiksie, niezmiernie mnie śmieszy. Zdaniem wydawcy rysunki świetnie oddają surowy klimat współczesnego miasta. Jeśli tak wygląda współczesne miasto lubelskiego wydawcy, to chyba Lublin musi być jakąś kreskówkową krainą. Szkoda, że odwołując się do czarnego kryminału - a przynajmniej wszędzie pisząc o takim odwołaniu - również kadrowanie nie jest w żaden sposób szczególne. Niejednokrotnie kadrom brakuje dynamiki i naturalności. Gdyby sparafrazować niektóre klasyczne i charakterystyczne już kadry ze starych filmów noir, np. tych w reżyserii Howarda Hawksa i przenieść je w cartoonowy świat Kunickiego z pewnością otrzymalibyśmy coś ciekawego. Można by wtedy mówić o nawiązaniach do klasyki nie tylko w warstwie fabularnej i narracyjnej, ale i wizualnej albumu.

Nawet jak na debiutanta, któremu przecież wiele można wybaczyć, Klaudiusz Kunicki ponosi porażkę. Zarówno jako scenarzysta jak i rysownik (choć w tym drugim aspekcie nie tak bolesną). Dawno nie czytałem tak kiepskiego komiksu. Na wiele błędów scenariuszowych można by jeszcze przymknąć oko, gdyby rysunki stały na wysokim poziomie. Te jednak są mocno średnie - można by je dopracować i ujednolicić pod względem stylu (bo niektóre modele postaci totalnie nie pasują do reszty). Paradoksalnie autor świetnie scharakteryzował swój komiks, wkładając w usta tytułowego bohatera następujące słowa: "Przez chwilę wydawało mi się, że nie biorę udziału w porządnej historii kryminalnej, lecz jakiejś podrzędnej parodii, a wszystkie czekające mnie przygody, problemy i niebezpieczeństwa będą jedynie serią głupawych gagów". Cóż, ja takie wrażenie miałem przez cały czas i nie minęło nawet po zamknięciu albumu. 


Recenzja pierwotnie została opublikowana na Alei Komiksu.

środa, 15 sierpnia 2012

281 - Szatan Wódki

Nie wiem dlaczego, ale ludzie trafiają na mój blog po wpisaniu w wyszukiwarkę SZATAN WÓDKI.
Przynajmniej tak twierdzą statystki blogspota. Dziwne.


Dziś jeszcze krócej niż zazwyczaj. Pogrywam ostatnio w Blacklight: Retribution. Ta darmowa i sieciowa strzelanka FPS, którą można ściągnąć ze Steama, ma kilka świetnych i zaskakujących aspektów. Po pierwsze szczerze raduje futurystyczny klimat. Dzięki niemu w grze pojawia się kilka świetnych opcji - m.in. coś co przypomina sonar z TDK, a nazywa się HRV (Hyper Realistic Vision). Dzięki tej opcji możemy zlokalizować przeciwników na mapie, widzimy przez ściany i możemy zobaczyć słabe punkty w hardsuitach. Właśnie owe hardsuity są kolejnym plusem gry - to przypominające wielkie mechy kombinezony, w które możemy wejść i dysponować dużo większą siłą rażenia. Ciekawym, nieco rpg-owym w moim odczuciu akcentem, jest fakt, że każdą broń możemy modyfikować. Dzięki zdobywanym w grze punktom (za zabójstwa, przejęcie punktów, zdobycie flagi i tak dalej, sami pewnie dobrze wiecie) możemy dokupywać nowe części do naszych broni jak i kombinezonu. Po jakimś czasie (osiągnięciu odpowiednio wysokiego poziomu) nasz bohater może stać się prawdziwym Terminatorem w nano-kombinezonie z Crisisa. Jak na darmową grę, Blacklight prezentuje się świetnie - nic dziwnego, działa na ostatnim silniku Unreala. Ze swojej strony polecam, mój ukochany Team Fortress 2 ma nowego konkurenta.

środa, 8 sierpnia 2012

280 - Kiedy umyka najważniejsze

Szał spowodowany wejściem do kin ostatniej części trylogii o Mrocznym Rycerzu w reżyserii Christophera Nolana przyćmiła na kilka dni tragedia, która miała miejsce podczas premierowego pokazu The Dark Knight Rises (jakoś nie łykam polskiego tłumaczenia) w kinie Aurora w Kolorado.

Wiele już napisano o samej tragedii, skupiając się głównie na napastniku i jego motywach. Podano suche liczby podsumowujące stracone życia i wstawiono obowiązkową formułkę o łączeniu się w bólu. Temat starano się ugryźć z każdej strony, m.in. obwiniając o całą tragedię zły wpływ dzisiejszej popkultury. Powstały nawet memy, które z oczywistych względów pominę milczeniem. Mówiąc krótko: masakra stała się pożywką dla dziennikarzy, którzy bezwzględnie i brutalnie ją wykorzystali. Zapominając o jaśniejszym, choć również skażonym mrocznym ziarnem śmierci, aspekcie całej tragicznej sytuacji.

W całym tym zamieszaniu i szukaniu dziennikarskiej sensacji zapomniano o prawdziwych bohaterach, jacy byli tamtego dnia na premierze nowego Batmana.
Marynarze US Navy czy zwykły chłopak, którzy swoimi ciałami zasłaniali innych (ten ostatni przypłacił to własnym życiem). Dziewczyna, która bez jakiegokolwiek przeszkolenia uratowała życie koleżance.

John Larimer, Jonathan Blunk, Matthew Robert McQuinn, Stephanie Davies...

To jest naprawdę ważne w tym wszystkim. Może właśnie teraz, gdy cała sprawa nieco ucichła, poświęci się temu trochę należytej uwagi. Nie jest to tak spektakularny temat jak szalony morderca przebrany za komiksową postać, ale warto poświęcić chwilę by przyjrzeć się sprawie. By przeczytać świetny artykuł "Morderca zszedł z ekranu", który napisał Paweł Burdzy. By się chwilę zastanowić.

Właśnie na tym należałoby się skupić - może wtedy świat stałby się choć trochę lepszym miejscem...