> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

sobota, 28 września 2013

362 - Przedpremierowo o Wróblewskim

Na drugi tom serii Z archiwum Jerzego Wróblewskiego składają się dwie humorystyczne historie utrzymane w klimacie Dzikiego Zachodu. Pierwsza z nich - Tom Texas, ukazująca się na łamach Dziennika wieczornego od 1 do 29 kwietnia 1961 r. - opowiada o młodym kowboju, który pomaga schwytać niebezpieczną szajkę przestępców. W programie również atak Indian i rodeo. Sam bohater jest dzielny, rycerski, zamiast piwa woli lemoniadę, a jego najwierniejszym druhem jest koń Slim. Dzięki odwadze i sprytowi kowboj pokonuje wszystkie przeszkody. Być może w bardziej skomplikowanej fabule poradziłby sobie lepiej – niestety owa fabuła jest raczej pretekstowa, dialogi naiwne (nawet jak na komiks dla młodszego odbiorcy), a narracja – z dzisiejszego punktu widzenia – mocno przestarzała, opisuje bowiem to, co widać na obrazkach. Mimo wszystko, Tom Texas ma dużo uroku, niczym nieme westerny z Tomem Mixem, które cieszyły widzów w latach 20. XX wieku.


Rycerze prerii, ukazujący się w Dzienniku wieczornym od 29 kwietnia do 13 lipca 1965 r. - druga z zaprezentowanych w albumie opowieści – to całkiem inna para kaloszy. To bardziej bogato ilustrowane opowiadanie. Nie ma tu dymków, wszystkie teksty zapisane są od pauz dialogowych pod odpowiednimi kadrami. Również narracja występuje tu w ilości zastraszającej, również pod obrazkami, które ilustrują owy tekst. Czytania jest naprawdę dużo, a ilustracje sprawiają wrażenie dodatku. Historia jest dużo bardziej zawiła, co wychodzi jej na dobre, a postacie bardziej złożone i nie tak jednowymiarowe jak w Tomie Texasie. W przeciwieństwie do pierwszej opowieści, tu humor się nie zestarzał i ciągle bawi. Rycerze prerii bardzo miło mnie zaskoczyli, to sprawnie napisana historia, która po prawie 50 latach od wydania jej po raz pierwszy wciąż dostarcza dużo frajdy.

Kreska Wróblewskiego jest prosta, kanciasta i charakterystyczna. Pomiędzy dwoma prezentowanymi historiami widać różnicę – późniejsi o dwa lata Rycerze prerii są narysowani zdecydowanie lepiej. Cartoonowy styl dobrze współgra z historiami, a autor świetnie operuje czernią i bielą, zwłaszcza, gdy w swobodny sposób bawi się cieniem, a także pierwszym i drugim planem.

Drugi tom Z archiwum Jerzego Wróblewskiego to dwie historie, z czego jedna jest wyraźnie lepsza. Mimo to, obie czyta się przyjemnie, a sam albumik – bardzo ładnie wydany na kredzie w poziomym formacie – jest wspaniałą ciekawostką dla nowych czytelników, którzy zobaczą, że serie humorystyczne warte poznania to nie tylko Kajko i Kokosz czy Tytus. Starym zaś pozwoli wrócić do dzieciństwa i bawić się świetnie odrestaurowanymi graficznie kadrami autorstwa legendarnego polskiego komiksiarza. Premiera już za tydzień na 24. Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier.

Ocena: 7/10

czwartek, 26 września 2013

361 - Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. 01X01 (Pilot)

Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. 01X01 (Pilot) - recenzja

Wow. Pierwszy odcinek wyczekiwanego przeze mnie serialu nie zawiódł. Produkcja ABC poszerza filmowe uniwersum Marvela, przedstawiając działania jednej z najważniejszych dla owego uniwersum grup – szpiegowskiej organizacji S.H.I.E.L.D. Ponadto za pilot odpowiada Joss Whedon, ten od Astonishing X-Men, Firefly i przede wszystkim Avengers. Naprawdę, trudno byłoby mi nie czekać. I nie mieć oczekiwań.


Pilot ukazuje formowanie nowej grupy do zadań specjalnych, której przewodzi – uznawany do niedawna za zmarłego – Agent Coulson. Świat wciąż zafascynowany jest istnieniem superbohaterów, a grupa Coulsona zajmuje się między innymi nadzorem nieznanych herosów, których pojawia się na świecie coraz więcej. Jednym z wątków pierwszego epizodu jest szukanie takiego bohatera, czarnoskórego mężczyzny o nadnaturalnej sile (w którym fani dopatrywali się Luke'a Cage'a). W tle tajna organizacja robiąca nielegalne eksperymenty i sporo humoru.

Pilot zgrabnie przygotowuje grunt pod cały sezon. Kilka wątków zostało ledwie nakreślonych i z niecierpliwością czekam na ich rozwinięcie (między innymi intryguje tajemnicze zmartwychwstanie Coulsona zabitego przecież przez Lokiego czy wspominana już tajna organizacja). Całość bardzo dobrze osadzona jest w filmowym uniwersum i choć nie zobaczymy na ekranie Iron Mana czy Hulka, możemy odczuć ich obecność w przedstawionym świecie, a Agenci korzystają z podobnych technologii. Mamy mnóstwo nawiązań, tych bardziej oczywistych i tych mniej, jak choćby Lolę (której prototyp pojawił się w Kapitanie Ameryce). Wszystko to wypada przekonująco – czuć, że serial jest pełnoprawną częścią filmowego świata, a nie tylko odcinaniem kuponów.

Do tego wniosku prowadzi również warstwa formalna serialu. Jest świetnie zrealizowany, widać tu doświadczoną rękę Whedona. Walki wypadają przekonująco dzięki dynamicznemu montażowi, efekty specjalne są sprytnie maskowane, a te pokazane – robią wrażenie, niczego nie można zarzucić charakteryzacji i scenografii. Widać, że nie poskąpiono pieniędzy i serial wyciśnie wszystko, co można wycisnąć z tego formatu. Na poziomie scenariusza również jest bardzo porządnie, kolejne wątki są zręcznie wplatane w fabułę, akcja jest odpowiednio wyważona, nie zabrakło scen akcji ani momentów na oddech, a kilka niezłych fabularnych twistów przykuwa do ekranu. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to ilość humorystycznych odzywek i ciętych onelinerów – wydaje mi się, że było ich odrobinę za dużo. Mimo to, świetnie się bawiłem, a przez cały seans na mej twarzy gościł wielki banan.

Do doskonale znanego Coulsona dołączają kolejni agenci. Choć w pilocie zostali ledwie zarysowani (45 min. czasu antenowego i ilość akcji zrobiła swoje), to muszę przyznać, że od razu ich polubiłem. Grant Ward to doświadczony szpieg, któremu nie obce są rozwiązania siłowe, Fitz i Simmons to para szalonych naukowców, Skye to ponadprzeciętnie uzdolniona hakerka, jest i Melinda May – ta ostatnia wypada w moim odczuciu najgorzej (możecie nazwać mnie rasistą), może dlatego, że poświęcono jej najmniej miejsca i nie pokazano jej cech szczególnych. Reszta wypada ciekawie, zobaczymy jak się rozwinie na przestrzeni kolejnych odcinków.

Pilot Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. nie jest z pewnością żadnym objawieniem, ale to kolejny bardzo dobry serial od wujka Jossa. Po melodramatycznych pierdołach, jakie zobaczyłem w Arrow trochę się bałem, ale na szczęście Whedonowi nie zabrakło luzu ani poczucia humoru. Jest bardzo dobrze, luźno, wesoło, Marvelowo, z chęcią obejrzę kolejne odcinki. A te zapowiadają się dużo lepiej niż pilot. Sprawdźcie sami:


poniedziałek, 23 września 2013

360 - Superbohaterska paraolimpiada

Batman, Superman, Wonder Woman, Green Lantern, Flash, Aquaman i Cyborg. Tak prezentuje się skład Ligi Sprawiedliwości w Nowym DC Comics. Początek opowiada o formowaniu się drużyny oraz prezentuje przemianę Victora Stone'a w Cyborga. Gdy świat atakują istoty z innego wymiaru i zapowiadają nadejście Darkseida, tylko grupa łącząca największych bohaterów będzie w stanie zapobiec katastrofie.


Scenarzysta Geoff Johns może być kojarzony przez polskiego czytelnika z wydanego niedawno przez Hachette komiksu Avengers: Impas. Zagranicą ceniony jest głównie za wieloletnią pracę dla DC, przy seriach takich jak Flash, Green Lantern czy Booster Gold. W pierwszym tomie „odrodzonej” Ligi Sprawiedliwości stara się opowiedzieć historię przynajmniej epicką. I niezbyt mu to wychodzi. Największym minusem jest przedstawienie postaci – żadna z nich nie dostaje wystarczającej ilości miejsca, by mogła być odpowiednio zaprezentowana. Batman zachowuje się nielogicznie, a przez większość czasu plącze się tylko pod nogami, Aquaman i Wonder Women praktycznie nic do drużyny nie wnoszą, może poza – w przypadku tej drugiej – odrobiny seksapilu. Green Lantern to irytujący dupek przekonany o własnej potędze. Jedynie Flash wzbudził moją sympatię. Szkoda, że scenarzysta nie wykorzystał w pełni potencjału, jaki daje mu tak zróżnicowana grupa superbohaterów. Zwłaszcza podczas, delikatnie mówiąc, rozczarowującej walki finałowej, gdzie większość bohaterów wydaje się zupełnie niepotrzebna. Ponadto sam władca Apokolipsy dał się unieszkodliwić o wiele za łatwo. Dodając do tego wszystkiego schematyczną fabułę (bohaterowie najpierw ze sobą walczą, by potem się zjednoczyć), słabe dialogi („Zginiesz. No to zginę! Co chcesz udowodnić? Niczego nie próbuję udowodnić!” itp.) może się wydawać, że pierwszy tom Ligi Sprawiedliwości ma praktycznie same minusy.

To jednak nie prawda, bo należy uczciwie powiedzieć, że komiks ma kilka efektownych zwrotów akcji. Motyw z wyśmiewaniem Batmana, który jest tylko człowiekiem, przez resztę drużyny jest całkiem zabawny (choć inna sprawa, Batman nie robi nic, by pokazać – jak sam mówi – że „potrafi utrzymać grupę na właściwym kursie” i usprawiedliwić swą obecność), bawi również scena, gdy Władca Atlantydy pokazuje, co potrafi, a czego nie umie nikt z pozostałych członków Ligi. Dużo radości daje pojedynek między Green Lanternem i Batmanem a Supermanem pokazujący moc tego ostatniego.

Największym jednak plusem tego komiksu są niewątpliwie rysunki Jima Lee. Artysta, którego nikomu przedstawiać nie trzeba, kolejny raz pokazuje na co go stać. Liga Sprawiedliwości: Początek to prawdziwy festiwal monumentalnych póz, efektownych potyczek i strzelania promieniami skąd się tylko da. Ogromne wrażenie robią całostronicowe kadry (których w komiksie jest bardzo dużo), zwłaszcza pierwsze pojawienie się na Ziemi Darkseida, zobrazowane w aż trzech splashpage'ach (w sumie pięć stron!). Lee fenomenalnie pokazuje dynamikę, a bardzo filmowe kadry dodają mnóstwa klimatu.

Liga Sprawiedliwości: Początek nie wznosi się ponad przeciętną superbohaterską naparzankę. Zawodzi głównie scenariusz, miejscami do bólu sztampowy i przeładowany akcją, przez co traci ukazanie postaci. Warto jednak zainteresować się tym tytułem ze względu na rysunki Jima Lee, który odwalił kawał świetnej komiksowej roboty. Warto również docenić intrygujące zakończenie oraz mnóstwo (około czterdziestu stron!) dodatków jak szkice, alternatywne okładki czy „poufne informacje”. Myślę, że komiks świetnie się sprawdzi jako podstawa do animowanego filmu Justice League: War, który zapowiedziano na przyszły rok. Pozostaje czekać, tak na film jak i na drugi tom, który być może – co sugeruje zakończenie „jedynki” - będzie lepszy.
Ocena: 6/10

piątek, 20 września 2013

359 - Dragon Ball Z: Battle of Gods - recenzja

Dragon Ball Z: Battle of Gods - recenzja

Dragon Ball, Rycerze Zodiaku, Batman: The Animated Series – na tych serialach się wychowałem. Sentyment do wszystkich trzech pozostał, na tyle duży, że chętnie sięgnąłem po najnowszy film kinowy z uniwersum Smoczych Kul. Nie uważam się za fanboja, czytałem we fragmentach mangę, oglądałem wszystkie cztery serie (w tym Kai) oraz wszystkie filmy kinowe – po prostu lubię uniwersum stworzone przez Toriyamę. Zdarzały się fabuły gorsze i lepsze, bardzo dobre i całkiem złe. Jak wypada najnowsza kinówka, zrealizowana 17 lat po zamknięciu serii?


Fabuła ma miejsce po pokonaniu Buu, a przed 28. Turniejem Sztuk Walki o tytuł Najlepszego pod Słońcem . Z długiego snu budzi się Bills – Bóg Destrukcji. Postanawia znaleźć godnego siebie przeciwnika – Super Saiyan God zdaje się spełniać ów warunek. Sprawa się komplikuje, gdy po przybyciu na Ziemię, żaden z żyjących Saiyan nie ma pojęcia o kim Bills mówi. Co gorsza, gdy wywiązuje się walka, żaden z wojowników Z nie jest w stanie mierzyć się z Bogiem Destrukcji, nawet Goku w trzeciej formie. Czy mityczny Super Saiyan God uratuje Ziemię przed zniszczeniem?

Pod względem klimatu Battle of Gods przypomina bardziej pierwszą serię Dragon Balla niż Zetkę. Dużo miejsca poświęcono na humor, przez co kilkukrotnie parsknąłem śmiechem podczas seansu. Wielka w tym zasługa powrotu Imperatora Pilafa z załogą, którzy znowu chcą użyć Smoczych Kul by panować nad światem. Choć walki są efektowne i dynamiczne nie ma ich tak dużo, jak można się było tego spodziewać. Dodatkowo główny przeciwnik naszych bohaterów jest o wiele za silny, przez co walki tracą na wiarygodności. Nie zrozumcie mnie źle – starcia w DB nigdy nie były realistyczne, jednak gdy poziom przeciwników był zbliżony lepiej się je oglądało. Pomiędzy wojownikami Z a Billsem jest zbyt ogromna przepaść, Bóg Destrukcji może powalić każdego praktycznie jednym ciosem. Poza tym zachowuje się jak idiota, taki Freezer czy Cell byli przerażający w swej potędze i okrucieństwie, Bills nie budzi strachu, właśnie przez dziwaczne zachowanie (breakdance na urodzinach Bulmy) i kocio-króliczy wygląd. Również finałowe rozwiązanie konfliktu - pojawienie się Super Saiyanina poziomu God mnie nie przekonuje, tak sama forma (w ogóle jej istnienie i wygląd), jak i sposób jej osiągnięcia. Mimo to, całość dobrze się ogląda, akcja jest wartka i przykuwa do ekranu, pojawienie się wszystkich znanych bohaterów cieszy a niektóre sekwencje wgniatają w fotel (furia Vegety). Dobrze wyważono sceny akcji i sceny humorystyczne, co było często problemem w poprzednich filmach, gdzie w kółko tylko walczono. Animacja natomiast jest nierówna, obok świetnie zrealizowanych scen, znajdą się takie, na które trudno patrzeć (zwłaszcza te zrealizowane w technice 3D – według mnie całkiem niepotrzebnie). Muzyka natomiast wydaje się być dobrana niefortunnie, gdyż miejscami kompletnie nie pasuje.

Battle of Gods to przede wszystkim gratka dla fanów serii, którzy odnajdą w filmie mnóstwo nawiązań. Fabuła jest pretekstowa i naiwna – nie po raz pierwszy zresztą – jednak powinna usatysfakcjonować wszystkich miłośników twórczości Akiry Toriyamy (który brał udział w produkcji filmu, co wyraźnie jest odczuwalne). Zawiedzeni mogą poczuć się ci, którzy oczekiwali trwającej półtorej godziny walki. Kto zaś pamięta oraz ceni humor i klimat pierwszej serii, powinien być zadowolony. Ja jestem, choć nie przeczę, że film mógłby być lepszy. Patrząc jednak na inne kinówki i epizody specjalne – mógł być też o wiele gorszy. Dla mnie jest po prostu dobry. No i bardzo się stęskniłem, dobrze było zobaczyć Goku i spółkę w zupełnie nowej przygodzie.

Dragon Ball Z: Battle of Gods (ドラゴンボールZ 神と神), reż. Masahiro Hosoda, Japonia 2013.

czwartek, 19 września 2013

358 - Premiera trzeciego "Mydła" i wystawa prac

W trzecim numerze zina Mydło znajdziecie krótki komiks, który do mojego scenariusza narysował Norbert Rybarczyk. Historię pełną drzew, nieobecnych browarów i nawiązującą w dość oczywisty sposób do XX-wiecznego teatru absurdu będziecie mogli przeczytać już 27 września.

Okładka i lista Autorów:



Premiera trzeciego Mydła połączona jest z wystawą prac:

Po raz pierwszy od trzech lat premierze nowego numeru "Mydła" towarzyszyć będzie wystawa prac, które ukażą się w tegorocznej edycji. Temat wariacji komiksowych długo pozostawał tajemnicą - uchylmy jej rąbka: autorzy prac musieli zmierzyć się z własnym (nie zawsze najlepszym) poczuciem humoru; stąd tytuł trzeciego numeru magazynu - "Suche Mydło". W efekcie tej nierównej walki powstała publikacja będąca swego rodzaju mini encyklopedią kiepskich żartów w formie komiksowej. Ku zdziwieniu wszystkich okazało się, że pomimo złego dowcipu, prace prezentują wysoki poziom artystyczny. Przy okazji wernisażu, który odbędzie się 27-ego września 2013 roku, będzie można je wyśmiać. Najwięksi śmiałkowie będą mogli nabyć zin w formie papierowej.

Pierwszy numer „Mydła” ukazał się w 2011 roku. Dzięki odrobinie chęci i młodzieńczemu zapałowi powstał zin komiksowy promujący nowe spojrzenie na to medium w Polsce. Prezentuje prace młodych artystów związanych z różnymi gałęziami sztuki, niekoniecznie zajmujących się samym komiksem (niektórzy z nich swoje pierwsze historyjki obrazkowe stworzyli właśnie dla „Mydła”). Magazyn powstawał w okolicznościach dziwnych, na wpół przypadkowo i spontanicznie. Efektem zbiegów okoliczności, szczęścia i ciężkiej pracy jest niebanalne wydawnictwo, prezentujące w nietypowej formie komiksy zarówno eksperymentalne, dziwne i kontrowersyjne, jak i klasycznie estetyczne i swobodne. Twórcy „Mydła” starają się odkrywać polski komiks na nowo, prezentować prace artystów wychodzących poza ramy tradycyjnych opowieści obrazkowych.

Wernisaż: 27 września, godz. 19.00.
Galeria komiksu „Cheap East”, ul. św. Marcin 80/82, CK „Zamek”, sala. 101.




Wszyscy, którym nie uda się dotrzeć do Poznania na premierę będą mogli kupić komiks tydzień później na MFKiG.

Sprawdźcie koniecznie Mydlany fejsbuk.

wtorek, 10 września 2013

357 - Woody Allen lata USS Enterprise i kopie tyłki?

Krótko o ostatnich wciągniętych rzeczach:


Zakochani w Rzymie (Woody Allen, 2012)
Długo zwlekałem z oglądnięciem najnowszej (jeszcze do niedawna) produkcji Mistrza. Słyszałem wiele głosów, które twierdziły, że to najsłabszy film Allena. Nie chciałem wierzyć, ale po seansie niestety muszę przyznać im rację. Rozbicie opowieści na kilka wzajemnie przeplatających się wątków z jednej strony pomaga (żaden wątek nie jest prezentowany na tyle długo, by nas znudzić, a jeśli już to następuje, to szybko zastępuje go kolejny), z drugiej strony sprawia wrażenie, jakby reżyserowi nie wystarczyło pomysłów by z dominującego wątku stworzyć pełnometrażowy film (najlepszy z nich - trójkąta miłosnego między założycielem facebooka, jego dziewczyną a Shadowcat z X-Menów - mógłby sam udźwignąć całą fabułę), więc musiał posłużyć się niejako zapychaczami, wątkami pobocznymi, wymyślonymi jakby naprędce, mało "allenowskimi" (wątek Begniniego, czy przewidywalny prysznic w operze) i w gruncie rzeczy niepotrzebnymi (Penelope Cruz). Zaskakująco dobrze wypada Ellen Page, przyjemnie ogląda się duet Eisenberg - Baldwin i jak zawsze dobrze na ekranie widzieć Allena w niemal klasycznej kreacji. Uwielbiam jego filmy, acz Zakochanym... zabrakło humoru - nigdy nie ryczałem ze śmiechu, ale tym razem uśmiechnąłem się raptem dwa razy, a scenariusz sprawia wrażenie pisanego w pośpiechu i jakby wymuszonego. Może Allen jest zmęczony tempem, jakie sam sobie narzucił, a może to ja jestem nim zmęczony. Blue Jasmine zbiera o wiele lepsze oceny, wkrótce sprawdzę, czy zasłużenie.


Kick-Ass 2 (Jeff Wadlow, 2013)
Z jednej strony dobrze się bawiłem, film ma kilka dobrych i śmiesznych momentów, z drugiej - właśnie, owych scen jest zaledwie kilka. Brakuje świeżości i lekkości jedynki, reżysersko jest o wiele mniej sprawnie, zwłaszcza w sekwencjach akcji. Całość ma nierówne tempo, a obietnice zrzucania superbohaterstwa pojawiają się zdecydowanie zbyt często. I za często są łamane. Tak jak w komiksie, większość dobrej zabawy gdzieś znika, zastąpiona scenami przemocy i choć film jest mniej hardkorowy od komiksowego pierwowzoru, to jednak krwiste fragmenty ogląda się dużo gorzej, niż w filmowej części pierwszej. Są też żarty kloaczne, których osobiście nie cierpię, nieważne jak przystępnie byłby prezentowane. Rozumiem również wyśmiewanie życia współczesnych nastolatek, które zamiast Stana Lee wielbią Stephanie Meyer, jednak w moim odczuciu wątków z "normalnego życia" bohaterów było zbyt wiele. Na plus doskonały Jim Carrey w roli Pułkownika (którego było zdecydowanie za mało), świetny Christopher Mintz-Plasse jako Motherfucker i Chloë Grace Moretz, wcielająca się w podrośniętą Hit-Girl.


Star Trek 2 (J.J. Abrams, 2013)
Bo tytuł W ciemność. Star Trek to jakieś nieporozumienie. O ile Star Trek Into Darkness ma sens, tak polski przekład brzmi okropnie. Zresztą nie do końca odpowiada mi też zmiana klimatu. Po genialnej jedynce, gdzie akcja gnała na łeb na szyję, a błyskotliwe onelinery i gagi wypełniały jej brak, dostajemy film dużo poważniejszy, mroczniejszy (niczym Świątynia Zagłady), gdzie głównym powodem do śmiechu jest Simon Pegg pojawiający się na ekranie tylko w kilku scenach. Choć akcji, wybuchów, pościgów i bijatyk nie brakuje, zabrakło luzu i przygodowego podejścia znanego z pierwszej części serii. Choć
Benedict Cumberbatch jest genialnym villainem, to po seansie nie mogę powiedzieć, że Khan to najgorszy przeciwnik, z jakim przyszło się mierzyć załodze USS Enterprise. Nie przeraził mnie swą siłą, nie przekonał swoim planem ani motywacją, nie zaimponował inteligencją i przebiegłością - choć na takiego jest kreowany. Jestem pewny, że w kosmosie czyha ktoś gorszy. Z całego filmu najbardziej podobał mi się początek utrzymany w konwencji Kina Nowej Przygody, szkoda że cała reszta jest już poważna i mhhhroooczna. No i szkoda, że znowu cała afera kręci się wokół Matki Ziemi. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach (bo choć Abrams zajął się nowymi Star Warsami, to może i nowe Star Treki będą powstawać) zwiedzimy dalsze części kosmosu. Te mniej mroczne.


Ograłem ostatnio również Bulletsotrma - świetna sprawa, tony niczym nieskrępowanej radości, pretekstowa fabuła i teksty, których nie powstydziliby się Sly i Schwarz w latach 80. Dziesiątki sposobów na zabicie przeciwnika, kilka niezłych giwer i świetny feeling strzelania (oczywiście o realizmie nie ma mowy). Polecam, odmóżdżająca rozrywka na wysokim poziomie.

Dajcie znać, czy taka forma krótkich blogowych opinii Wam odpowiada. Wiadomo - na napisanie pełnoprawnej recki nie zawsze jest czas lub chęć, a takie krótkie, mniej profesjonalne notki mogę częściej wrzucać. Bo i jest o czym pisać.