> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 30 grudnia 2013

389 - To był świetny rok

Rok 2013 okazał się pracowity i owocny.

Dobra passa zaczęła się w lutym, kiedy Magazyn Krakowski opublikował mój artykuł o działalności Małopolskiego Studia Komiksu. I choć kolejny artykuł, o Krakowskim Festiwalu Komiksu już się nie ukazał, bo pismo zawiesiło działalność, to i tak jestem z obu zadowolony.

Przez kolejne miesiące bawiłem się w robienie filmów - udało mi się wziąć udział w czterech projektach filmowych, z czego w trzech w charakterze współscenarzysty. W efekcie powstały następujące tytuły: Panienka z Pudełka, Gości nie będzie (reż. Anita Bugajska), Dziewczyna (reż. Adam Pluciński) i Alicja ma kota. Panienka dostała się do finału konkursu etiud i animacji Kamera Akcja i półfinału Festiwalu FAMA, Goście (w pierwotnej wersji) trafili do finału konkursu Wolę Kino i zostali wyświetleni w Kinie pod Baranami. Drobne sukcesy, a dały mi dużo radości, podobnie jak sama praca przy tych projektach.

Nawet pod względem komiksowym było lepiej niż zazwyczaj. Zaszczyciłem swą obecnością trzy festiwale: w Krakowie, Warszawie i Łodzi, na każdym bawiłem się przynajmniej dobrze. Short Tajemnica Spowiedzi (rys. Grzegorz Pawlak) został opublikowany w 15. numerze Zeszytów Komiksowych, a plansza zrobiona z Norbertem Rybarczykiem ukazała się w trzecim numerze zina Mydło. Znów niewiele, a frajdy sporo.

Wziąłem udział w wolontariacie przy 6. edycji OFF PLUS CAMERA International Festival of Independent Cinema, dzięki czemu mogłem oglądać za darmo mnóstwo filmów. W listopadzie trafiłem na galę wręczenia Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i udawałem literacką szychę.

Przez cały rok udało mi się napisać i opublikować w internetach 38 recenzji. Tradycyjnie pisałem dla Alei Komiksu, Valkirii Network i Poltera, zadebiutowałem również na Kolorowych Zeszytach, a w konkursie Cała Polska pisze o komiksach zdobyłem wyróżnienie i wygrałem kalendarz.

Nie udało mi się zrealizować wszystkich projektów, część pewnie skończę w 2014 roku, część pewnie zostanie odłożona na czas nieokreślony z różnych powodów (w tym licencjatu o Marvel Cinematic Universe, za który wypadałoby się w końcu zabrać).

Na koniec mała zajaweczka nowego Kiwi Kida (rys. Anna Helena Szymborska, kolory Rybb):


piątek, 27 grudnia 2013

388 - Zdjęcia komiksów i książek - biblioteczny ekshibicjonizm vol.3

Coroczny update. Kilka nowych komiksów przybyło od zeszłego roku, trudno żeby nie. Bo masa komiksów to podstawa.












To chyba większość moich zbiorów. Nie ma książki o TM-Semic Łukasza Kowalczuka (pożyczona), Kaczorów Donaldów (szczelnie zapakowane kurzą się za łóżkiem), Zeszytów Komiksowych #15 i kilku zinów, gdzie coś publikowałem (na me jakże liczne publikacje mam specjalną szufladę, huhuhu). Blacksad: Amarillo i Kick-Ass 2 przyjdą pewnie po Nowym Roku. Wszystkie książki, w których nie ma pierdów smoków znajdują się w domowej biblioteczce, nie w moim pokoju, podobnie jak reszta DVD i gier. Natomiast 23. tomu One Piece zwyczajnie mi brakuje, dokupię jak będzie okazja.

Po świętach złapał mnie straszny leń, więc nie wiem, czy będą w tym roku jeszcze jakieś posty. Za to w styczniu powinny tu trafić recenzje drugiego tomu Detective Comics Tony'ego S. Daniela, Hildy i Nocnego Olbrzyma, zbiorczej Skargi Utraconych Ziem. Postaram się również o jakieś podsumowanie mijającego roku (działo się!) oraz listę najlepszych komiksów i filmów, jakie udało mi się wchłonąć.

P.S. Jeśli ktoś czegoś nie widzi, zastanawia się na jaki komiks właśnie patrzy, albo chciałby usłyszeć o którejś pozycji kilka słów - pytajcie śmiało. Jeśli zajdzie paląca potrzeba, to postaram się może nawet o lepsze jakościowo zdjęcia.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

387 - Świąteczny Świngwin

Nigdy nie wiem co powiedzieć składając życzenia, a pisanie czegokolwiek jest jeszcze gorsze. Wesołych świąt? Szczęśliwego nowego roku? Jasne, czemu nie. Każdy wie, o co chodzi, a mi jakoś nie idzie wymyślenie czegoś bardziej oryginalnego, więc to będzie musiało wystarczyć. Mam nadzieję, że kilka notek pojawi się jeszcze w tym roku (m.in. o Sezonie Burz Sapkowskiego, Blerze 1.5, kilku filmach - w tym o tych najlepszych w 2013), taki jest przynajmniej plan - jak wyjdzie, zobaczymy. Najwyżej styczeń będzie bogatszy. Do przeczytania!

Bonusowo obrazek sponsorowany przez Rybbsona!


P.S. Wiecie co oglądać w święta? Niech podpowiedzią będzie cytat:  
Now i have a machinegun 
ho - ho - ho
Nikt nie powinien być zaskoczony. Choćby próbował...

sobota, 21 grudnia 2013

386 - Niszczyciel kasowników z Krakowa ukarany

O Sebastianie B. vel "Jumanji" było ostatnio wszędzie głośno. Był na Onecie, w TVN24, na Wykopie, Gazecie Krakowskiej, Kronice Krakowskiej, mówiono o nim w radiu i pokazywano jego zdjęcie na telebimach w krakowskich empekach. Powód był jeden - wolnomyśliciel w pijackim widzie zniszczył za pomocą młotka do wybijania szyb dwa nowoczesne kasowniki w autobusie linii 902. Straty oszacowano na ok. tysiąc złotych. Po trzech miesiącach od zdarzenia policja udostępniła jego zdjęcie publicznie, głośno się zrobiło w internecie ("Zniszczył kasowniki. Szuka go policja" i temu podobne nagłówki), a komentujący internauci najchętniej by wandala zlinczowali, zakuli w dyby i podpisali "debil".


Nie ogarniam, co typ ma w głowie. Nie mam pojęcia jak można wpaść na taki pomysł, a następnie z uśmiechem na ustach go zrealizować. Nieważne zresztą. Choć media nagłośniły całą sprawę, warto chyba powiedzieć, że Sebastian B. został już należycie ukarany po dobrowolnym oddaniu się w ręce władz. Nie jesteśmy przyjaciółmi, kolegami, ani nawet znajomymi na fejsie, ale delikwenta miałem wątpliwą przyjemność poznać i mamy kilku wspólnych znajomych. Stąd wiem, jak cała sprawa się zakończyła. 

Celebryta

Kara jest sroga - zawiasy 6 miesięcy na 3 lata, 3 lata nadzoru kuratora i grzywna w wysokości 2,5 tysiąca złotych. Jeden kretyński pomysł, dużo procentów i w konsekwencji spory przypał. Może teraz zmądrzeje. A inni, słysząc o takim finale całej sprawy, może następnym razem przemyślą swe genialne pomysły i będą pamiętać, że kamery w autobusach i tramwajach, to - wbrew obiegowej opinii - nie atrapy.

czwartek, 19 grudnia 2013

385 - Niezwykła historia Marvel Comics

Marvel to jedno z największych komiksowych wydawnictw na świecie. Praca nad jedną z flagowych serii tego wydawcy może wydawać się spełnieniem marzeń. Książka Seana Howe'a demitologizuje wizerunek Marvela jako „wesołej zagrody”, gdzie wszyscy są jedną wielką i szczęśliwą rodziną. Niestety, rzeczywistość jest zgoła odmienna i Howe piętnuje wszystko bez zająknięcia.


Książka to kronika niemal osiemdziesięciu lat działalności wydawnictwa, które pierwsze kroki stawiało pod nazwą Timely Comics w latach 30. ubiegłego wieku. Przez te wszystkie lata wydawnictwo sukcesywnie zdobywało swoją pozycję na rynku, będąc w superbohaterskim biznesie niemal od samego początku. Przez te wszystkie lata przez biuro przewinęło się tysiące scenarzystów i rysowników, powstały setki serii komiksowych, tysiące postaci i jedno gigantyczne, wspólne uniwersum. Marka przechodziła z rąk do rąk, autorzy poszczególnych serii byli zatrudniani i zwalniani bez mrugnięcia okiem. Książka opisuje pierwsze kroki monopolisty na komiksowym rynku, przybliża czytelnikowi wiele sylwetek twórców, wiele mówi o samych komiksach, o tym, jak ewoluowały, jak zmieniał się proces tworzenia zeszytów, kiedy wprowadzono wydania specjalne i zbiorcze. Jak i dlaczego ewoluowali sami bohaterowie, dlaczego otwierano kolejne serie ze Spider-Manem, a inne zamykano. Sporo miejsca autor poświęca również ekonomii i sprawom finansowym, bo trzeba pamiętać, że wydawanie komiksów to poza dobrą zabawą przede wszystkim biznes.

Dopiero w 1961 roku wydawnictwo przyjęło nazwę, pod którą dziś jest rozpoznawalne. Właśnie wtedy Stan Lee stawiał swoje pierwsze kroki w roli scenarzysty, co zaowocowało publikacją superbohaterskiego komiksu, który odmienił całą branżę – przygód Fantastycznej Czwórki. Lee i Kirby (rysownik F4) z miejsca stali się gwiazdami. Zresztą Lee to jedyny stały pracownik, reszta rysowników i scenarzystów często podlegała bezceremonialnej cyrkulacji. W książce Howe'a nie jest on jednak bohaterem, jawi się czytelnikowi jako wiecznie pazerny celebryta, który przypisuje sobie zasługi innych. Wiele tu mówi się o Lee i niestety prawie wszystko przedstawia go w złym, a przynajmniej niekorzystnym świetle. Nie można mu co prawda odmówić tego, że zrewolucjonizował przemysł komiksowy, jednak z dobrotliwego wizerunku „wujka Stana” niewiele zostaje po lekturze. O wiele lepiej prezentują się równie zasłużeni, a dużo mniej rozpoznawalni Steve Ditko czy Jack Kirby, którzy mieli zaskakująco duży wpływ na to, czego autorstwo przypisuje sobie Lee (wystarczy wspomnieć, że w pewnym momencie to rysownicy rysowali i wymyślali całą historię, a scenarzyści ograniczali się jedynie do dopisania dialogów do gotowych już stron). Niestety, dwaj wyżej wymienieni twórcy, jak i wielu innych, zostało przez Marvela wykorzystanych i tylko niektórzy po wielu latach doszli do porozumienia na drodze sądowej. Na 500 stronach Howe przywołuje wypowiedzi wielu osób, które kiedyś pracowały dla Marvela i na palcach można policzyć pozytywne wspomnienia...

Howe często wspomina o największym rywalu MarvelaDC Comics – głównie na zasadzie porównania jednego wydawnictwa z drugim. Cały jeden rozdział poświęcony jest powstaniu Image Comics, które stworzyli zbuntowani twórcy pracujący wcześniej dla Marvela, m.in. Todd McFarlane, Jim Lee i Erik Larsen. Opisano początki karier takich sław jak Chris Clearmont (który nieprzerwanie przez szesnaście lat pracował przy komiksach o X-Men) czy Frank Miller. Nie brakuje anegdot, ciekawostek i dygresji. Sporo miejsca poświęcono Hollywood i światu filmu, bo od pewnego czasu Stana Lee bardziej interesowały filmy niż komiksy. Bez skutku starał się wprowadzić na ekrany superbohaterów, acz pierwsze finansowe sukcesy w tej branży wydawnictwo osiągnęło dopiero pod koniec lat 90. XX wieku, kiedy do kin wszedł Blade. Dziś kolejne ekranizacje i adaptacje zdobywają szczyty box office'u i nic nie wskazuje na to, by tendencja zwyżkowa miała się ku końcowi.

Niezwykła historia Marvel Comics to miejscami przerażająca i ciągle pasjonująca lektura, od której trudno się oderwać, a która dosadnie piętnuje zalety i wady amerykańskiego rynku komiksowego na przestrzeni kolejnych dekad. To wspaniała kronika, napisana lekko i co ważne – obiektywnie. Czytając kolejne rozdziały, widać, że Howe kocha komiksy i ma na ich temat ogromną wiedzę, jednak opisuje wydawniczego giganta w sposób skrajnie obiektywny, nie buduje mu fałszywego ołtarza, wręcz przeciwnie. To fascynująca pozycja, obowiązkowa dla wszystkich fanów, zainteresowanych historią Marvela i poszczególnych bohaterów, procesem wydawniczym i pracą rysowników, scenarzystów, inkierów i kolorystów. Poza nieocenioną wartością poznawczą, jaką niesie ze sobą lektura, warto wspomnieć o walorach estetycznych: wydawnictwo SQN stanęło na wysokości zadania, oddając w ręce czytelników 500 stron zapisanych maczkiem, w twardej oprawie i poręcznym formacie. 

Ocena: 10/10

sobota, 7 grudnia 2013

384 - Indiana Jones 5 coraz bliżej?

The man in the hat will be back?


Disney przejął prawa do Indiany Jonesa. Wytwórnia Paramount wciąż ma prawa do dystrybucji poprzednich czterech filmów i będzie czerpała część zysków z ewentualnej kontynuacji. Oficjalnie nie zapowiedziano jeszcze piątej części, jednak jest to pewnie tylko kwestia czasu.

Co zdecyduje się zrobić Disney? Czy będą kontynuować serię z ponad 70-letnim Fordem w roli głównej? Czy kontynuacja skupi się na postaci Mutta Williamsa? A może powstanie prequel bądź reboot? Kto w takim razie zagra archeologa?

Z całą moją bezgraniczną (i nieodwzajemnioną) miłością do Forda w roli Indiego, trzeba przyznać jedno: ostatnio czas nie był dla niego łaskawy, choć sam aktor ubrałby kapelusz natychmiast (spójrzcie na jego minę w 0:44). Myślałem kiedyś, że fajnie jakby kolejny film z serii zrobili w technice morion capture, tak jak Przygody Tintina, dzięki czemu Ford mógłby dalej być Indym, a na ekranie mogliby go stosownie odmłodzić. Z drugiej strony, pewnie się na to nie porwą, więc jak dla mnie jedynym sensownym wyjściem jest pojawienie się Forda na początku filmu i/lub końcu jako ukłon w stronę fanów, a całą resztę załatwić retrospekcją z nowym aktorem. Kto się nada?

Może Sean Patrick Flanery, który grał tytułową rolę w serialu o młodym Indianie? Może Chris Pine, ma doświadczenie w przejmowaniu ról, w Star Treku zaprezentował się bardzo dobrze, zobaczymy jak poradzi sobie z Jackiem Ryanem... Albo Nathan Fillion po zrzuceniu kilku kilo? Aaron Eckhart, Jeremy Renner? Albo ten gość?

Profesjonalnie sklejone w paincie


Czy Spielberg kolejny raz zasiądzie na reżyserskim stołku? Można narzekać na Królestwo Kryształowej Czaszki, ale to jeden z tych filmów, które przy każdym kolejnym seansie zyskują (a w odpowiednich momentach wystarczy zamknąć oczy na nieco dłużej), zresztą świetne Przygody Tintina pokazały, że Steve wciąż czuje bluesa. Czy Lucas odetnie się od produkcji, tak jak przy okazji nowych Gwiezdnych Wojen? A jeśli nie Spielberg, to kto? Guy Ritchie? Gore Verbinski?

Pożyjemy, zobaczymy. Mam nadzieję, że jeśli zdecydują się kręcić piątkę, to za jednym zamachem nakręcą szóstkę. Gdybać mogę jeszcze długo, zarówno nad obsadą, reżyserią czy kierunkiem, w którym pójdzie historia. Czy powstanie całkiem nowa opowieść, czy twórcy skorzystają z fabuł zaprezentowanych w grach, komiksach lub książkach? Część książkowych prequeli była całkiem sensowna (zwłaszcza te pisane przez McCoya), więc nie widzę przeciwwskazań. Czego będzie szukał Indiana tym razem? Atlantydy? Trójkąta Bermudzkiego? Czas pokaże.

O ile nowe Star Warsy chętnie zobaczę i wierzę, że będzie to porządna produkcja, to nie jaram jakoś szczególnie. Natomiast choćby cieniem szansy na nowego Indiego jaram się jak "The Raven" w Nepalu na początku Poszukiwaczy... Bo pierwsze trzy filmy z tej serii to najlepsze filmy na świecie. Kropka. Kiedyś nie chciałem, by piątka w ogóle powstawała, ale wierzę w Disneya. Dali radę z Piratami z Karaibów, dali z Marvelem, poradzą sobie z dziedzictwem Lucasa.

Na koniec kilka rysunków z nigdy niezrealizowanej animacji. Wszystkie autorstwa Patricka Schoenmakera:






A jak ktoś przegapił to ponownie zapraszam do analitycznego tekstu o Kinie Nowej Przygody.
Wszystkie uwagi mile widziane.

czwartek, 5 grudnia 2013

383 - Adwokat (Ridley Scott, 2013)

Zacznijmy od tego, że zwiastun kłamie. Zapowiada efektowne kino akcji, natomiast sam seans wydaje się ciągnąć w nieskończoność, sceny podnoszące ciśnienie co prawda się pojawiają, ale jedynie w roli przerywnika między kolejnymi monologami. Ale po kolei...


Tytułowy adwokat (Michael Fassbender) jedną pochopną decyzją wplątuję się w narkotykową intrygę, od której nie ma ucieczki. Choć niczego mu nie brakuje, ma piękną dziewczynę (Penelope Cruz), dobrą pracę i szybki samochód, a niektórzy bardziej obeznani w światku przestępczym (Brad Pitt) odwoływali się do jego zdrowego rozsądku, adwokat decyduje się nawiązać współpracę z człowiekiem znanym jako Reiner (Javier Bardem). Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na scenę wkracza dziewczyna Reinera, wiecznie niezaspokojona Malkina (Cameron Diaz). Akcja filmu rozgrywa się na tle scenerii rodem z nowoczesnej Ameryki i pustynnych krajobrazów Meksyku.

Adwokat ma niewiele wspólnego z klasycznym filmem sensacyjnym. Właściwie niewiele się w nim dzieje, sceny akcji można policzyć na palcach jednej stopy, a bohaterowie głównie rozmawiają. Każda z postaci, niezależnie od profesji i wykształcenia, ma tu do wypowiedzenia filozoficzny monolog. To co grało w Sunset Limited (reż. Tommy Lee Jones, 2011), w Adwokacie zupełnie się nie sprawdza, nawet jeśli spojrzymy na film jako na współczesny moralitet. Brak większej ilości akcji wprowadza dość leniwy klimat i pewną kameralność, która jest jednak nieustannie burzona przez obowiązkowy bon mot, którym skończyć się musi praktycznie każda scena. Większość rzeczywiście jest zabawna (jak odpowiedź na pytanie Dlaczego Jezus nie urodził się w Meksyku?), jednak co za dużo, to niezdrowo.

Sceny są krótkie, większość niewiele wnosi do opowieści poza pokazaniem (pokazaniem, nie zaprezentowaniem) bohatera. Motywacje postaci są często wątpliwe, zaś centrum samej intrygi zostało pokazane poza kadrem. Przez pierwszą połowę filmu bohaterowie ostrzegają się przed popełnieniem błędu, a przez drugą połowę ponoszą konsekwencje swych decyzji. Całość jest dziwnie wyważona, obok scen bardzo poważnych, dramatycznych, pełnych emocji, dostajemy scenę typowo humorystyczną, która - trzeba uczciwie przyznać - jest cudowna i autentycznie zabawna, jednak kompletnie nie pasuje do reszty filmu.

Największym minusem nowego filmu Ridleya Scotta jest Ridley Scott. Obraz został wyreżyserowany bowiem bardzo klasycznie, na poważnie, zabrakło luzu i wyczucia, dzięki którym scenariusz (również nie pozbawiony przecież wad) byłby bardziej strawny. Kolejne filozoficzne przemyślenia meksykańskiego robola byłby do przełknięcia, o ile pokazano by je z przymrużeniem oka, z odrobiną czarnego humoru. Niestety, Scott stara się zobrazować niestandardowy scenariusz McCarthy'ego w bardzo klasyczny sposób, przez co cierpi cała produkcja. Szkoda, że tekst nie trafił do braci Coen, Tarantino albo Martina McDonagha, każdy z nich wycisnąłby z tekstu więcej (Coenowie mają już nawet pewne doświadczenie, na podstawie powieści Cormaca McCarthy'ego nakręcili To nie jest kraj dla starych ludzi).

Obsada, choć imponująca, również nie zachwyca. Fassbender znowu nosi garnitur i szczerzy zęby, Cruz głównie ładnie wygląda, a Pitt prezentuje westernową wariację na temat Aldo Raine'a (choć dużo spokojniejszą). Bardem jest natomiast okropnie karykaturalny, irytuje wyglądem i zachowaniem. Najlepiej z całej obsady prezentuje się Diaz, jako zła kobieta wypada naprawdę wrednie i - w przeciwieństwie do pozostałych - wnosi powiew świeżości do swojego portfolio ról. Zresztą trudno ukryć, że scenarzysta stworzył stereotypowe postaci, więc i aktorzy nie mogli szarżować.

Adwokat rozczarowuje na wielu frontach. Przed wizytą w kinie nie bardzo chciałem wierzyć w zmasowany atak hejterów, jednak po wyjściu z seansu byłem mocno zawiedziony. Nie spodziewałem się filmowego objawienia ani bezpretensjonalnego kina akcji w stylu lat 80., a mimo to najnowszy film Ridleya Scotta okropnie mnie wymęczył. Jest to rzecz nużąca, bełkotliwa i nierówna pod wieloma względami. Niektóre sekwencje oczywiście oglądało się bardzo przyjemnie (zdjęcia Wolskiego robią swoje), kilka cytatów zapadło w pamięć, a sum już nigdy nie będzie dla mnie tą samą rybą, mimo to dwie godziny poświęcone Adwokatowi uważam za zmarnowane.

4/10 (oczko wyżej za suma)

Adwokat (The Counselor), reż. Ridley Scott, 2013.

piątek, 29 listopada 2013

382 - Fotograf - najlepszy komiks roku 2013?

Fotograf opowiada o misji humanitarnej Lekarzy Bez Granic – lekarzy, którzy niosąc pomoc docierają wszędzie tam, gdzie inni nie odważą się zapuścić. Wraz z nimi wyrusza tytułowy bohater, Didier Lefèvre, dla którego będzie to pierwsza poważna wyprawa fotograficzna. W pogrążonym w wojnie Afganistanie i Pakistanie lat 80. XX wieku bohater niejednokrotnie otrze się o śmierć, będzie cierpiał niewygody o jakich mu się nigdy nie śniło, pozna prawdziwe ludzkie okrucieństwo i przeżyje niezapomnianą przygodę.


Fotograf to album niezwykły z kilku powodów. Po pierwsze, to misterne połączenie relacji fotograficznej, komiksu i reportażu. Historia opowiedziana jest w pierwszej osobie przez fotografa, dla którego tego typu wyprawa jest czymś całkowicie nowym. Nie zna zwyczajów panujących w środkowo i południowo-zachodniej Azji, wszystkiego musi się uczyć. Czytelnik wraz z nim powoli poznaje kulturę, religię i zwyczaje tam panujące. Przez trzy miesiące bohater podróżował po górach i wioskach odciętych od świata. Poznał wiele szlachetnych, pomocnych osób i równie wielu okrutników, gotowych go oszukać i zostawić na pastwę losu. Zrobił cztery tysiące zdjęć, z czego po powrocie opublikował tylko sześć. Zdjęć, na których uwieczniał wszystko – od rannych i konających w wyniku sowiecko-afgańskiego konfliktu, po niemal pustynne pejzaże i portrety zwierząt. Dopiero po latach, na potrzeby wydania Fotografa, pokazuje wiele z nich i opowiada swoją historię od początku do końca.

Fotograf to historia bardzo osobista, pełna emocji, pisana prostym, zwięzłym językiem. Choć Didier Lefèvre w kolejnych dwudziestu latach działalności fotograficznej bywał na podobnych wyprawach jeszcze osiem razy, jego pierwsza podróż do Afganistanu była tą najważniejszą. Swoje – często traumatyczne – doświadczenia opowiedział scenarzyście Emmanuelowi Guibert, który na ich podstawie napisał skrypt opisywanego albumu i stworzył klasyczne rysunki. Proste, pozbawione wielu szczegółów, w połączeniu z oszczędnym tłem i stonowaną paletą barw stanowią doskonałe uzupełnienie pozostałej części albumu. Fotograf to niezwykły kolaż, łączący rysunki i zdjęcia. Te drugie są podstawą historii, nadają jej dodatkowy wydźwięk i świadczą o autentyczności samej opowieści, grafiki zaś dopowiadają wszystko, czego nie można wywnioskować z samych fotografii. Rysunki i pierwszoosobowa narracja łączą pojedyncze fotografie i ich całe sekwencje w zwięzłą opowieść.

Wszystko to – słowo pisane, zdjęcia i rysunki – jest połączone z zaskakującym wyczuciem, przez co czytelnik ani przez chwilę nie czuje się zagubiony w tej wielopłaszczyznowej narracji. Fabuła jest boleśnie prawdziwa, historia wciąga od pierwszych stron, a niektóre zdjęcia wywołują nieme zdumienie. Zwłaszcza wielkie, całostronicowe reprodukcje, połączone z dramatyczną narracją, gdy bohater ociera się o śmierć, robią kolosalne wrażenie. Choć nie znajdziemy tu spektakularnych potyczek, wybuchów ani strzelanin, nad całą historią unosi się straszliwe widmo wojny, sportretowane przez wielu rannych, niepełnosprawnych – których na swej drodze spotyka fotograf - oraz osierocone dzieci i tych, których lekarze, mimo wysiłków, nie zdołali uratować. Również sama jakość wydania imponuje – wielki format, prawie trzysta stron, twarda, tłoczona oprawa i obwoluta.

Najważniejsza w Fotografie jest jednak wartość poznawcza, którą album z sobą niesie. Czytelnik utożsamia się z tytułowym bohaterem, obchodzi go jego los, przeżywa historię tak, jakby opowiadał ją ktoś znajomy. Czytelnik wraz z głównym bohaterem jest z początku zagubiony w całkiem nowym świecie, tak dalekim od znanych nam europejskich standardów kulturowych. Wraz z poznaniem reguł w nim panujących, zaczyna fascynować się całkiem odmienną tradycją oraz podziwiać odwagę Lekarzy Bez Granic i samego fotografa. To cudowna, poruszająca historia, doskonale wydana i świetnie zrealizowana formalnie. Czarny koń w wyścigu o tytuł komiksu roku.

poniedziałek, 25 listopada 2013

381 - Przełomu nie widać

Przełom to przede wszystkim konsekwencje tragicznego zakończenia poprzedniego tomu serii - Wilka pod drzewem. Lucyfer i Elaine Belloc, wypełnieni mocą Archanioła Michała, znikają z tej rzeczywistości. Lilith gromadzi swą armię, którą powiedzie ku Srebrnemu Miastu, ku Niebu, by strzaskać boski tron pod nieobecność Jahwe. Dziewiąty tom Lucyfera Mike'a Careya to cztery historie, w których scenarzysta buduje grunt pod finał serii.

Ósmy grzech sprawia wrażenie jedynie zapychacza (w dodatku narysowanego cartoonową kreską, kompletnie niepasującą do Lucyfera). Przełom i Wyłom ślamazarnie popychają do przodu główną fabułę i przygotowują czytelnika na wielki finał, który nastąpi już wkrótce. Carey miota się w zastraszającej liczbie rozpoczętych w poprzednich częściach wątków, wracają starzy bohaterowie, tak dawno niewidziani, że praktycznie trudno rozróżnić ich od postaci, które debiutują na scenie tego chaotycznego teatrzyku o wielkich ambicjach. Ciekaw jestem, czy trzecio- i czwartoplanowi bohaterowie odegrają jakąkolwiek rolę w finale, czy pojawiają się tylko, by zapełnić tło. Tradycyjnie klimat jest budowany dzięki stosowaniu wielkich słów, które niewiele znaczą, bełkotliwej narracji i nawiązaniom do wierzeń i mitologii (z których tylko to ostatnie wypada znośnie). Również w warstwie rysunkowej Lucyfer cierpi wciąż na ten sam problem – powyższe trzy historie stworzyli rzemieślnicy, poprawnie wykonujący swą pracę, którym trudno coś zarzucić, ale których stylem trudno też się zachwycać.

Najlepiej ze zbioru wypada Taniec Jahwe. To ciekawie skonstruowana historia – Elaine Belloc w innej rzeczywistości próbuje nauczyć się kontroli nad nowo pozyskanymi mocami. Kolejne próby są ilustrowane uproszczoną kreską Ronalda Wimberlya. Im bardziej udana próba, tym rysunki są bogatsze w szczegóły. Szczerze mówiąc, takie urozmaicenie bardzo przypadło mi do gustu, choć nawet w tych najbardziej prymitywnych rysunkach Wimberly świetnie sobie radzi. Opowieść przynosi również odpowiedź na pytanie, dlaczego Lucyfer niejako nie reaguje na działania Lilith. To również jedyna historia w tym zbiorze, gdzie tytułowy bohater pojawia się na więcej niż kilku kadrach.

Na Przełom przyszło nam czekać ponad rok. Choć zakończenie poprzedniego tomu było intrygujące, tak długi okres oczekiwania skutecznie uczynił mnie obojętnym na rewelacje, jakie przygotował dla mnie Carey (a trzeba dodatkowo przyznać, że nie są to rewelacje z najwyższej półki). Przełom reprezentuje sobą średni, znamienny dla całego cyklu, poziom. Ten tom, tak jak cała seria, ma swoje chwile (Taniec Jahwe), które są jednak zalewane przez wciąż popełniane błędy – bełkot, chaos i przepełnienie. Scenarzysta rozkłada kolejne pionki na szachownicy, robi to w sposób nieporadny i nużący, na siłę odwlekając nadciągający finał. To, z czego mógłby uczynić potężny atut, szybko ucina, ginąc w labiryncie zbędnych wątków, na które nie ma miejsca. Do zakończenia cyklu pozostały dwa tomy, jestem ciekaw, czy będą na standardowym poziomie, czy scenarzysta pokaże wreszcie klasę, na którą go przecież stać. 

Ocena: 6/10
Pisałem również:

piątek, 22 listopada 2013

380 - Pamięci żałobny rapsod

Książka Łukasza Kowalczuka TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce to głównie historia legendarnego już wydawnictwa, ale także krótkie wprowadzenie w dzieje komiksu w Polsce sprzed czasów TM-Semic i rzut oka na dzisiejszą kondycję superbohaterskich opowieści. W ośmiu rozdziałach dostajemy garść anegdot i ciekawostek, dowiadujemy się, jak narodziło się to wydawnictwo i co przyczyniło się do jego upadku. Autor sporo miejsca poświęca popularnym w swoim czasie „stronom klubowym” oraz tworzy listę najważniejszych serii wydanych w latach 90. XX wieku przez tytułowe wydawnictwo (od przygód Spider-Mana i Batmana po wydania specjalne w stylu Mega Marvel). Wszystko to okraszone jest sporą liczbą ilustracji, okładek i przykładowych stron.

Książkę czyta się bardzo szybko. Styl, jakim operuje Kowalczuk, jest bardzo przystępny, a wszystko, o czym pisze, ciekawe. Choć sporo informacji zawartych w książce było mi już wcześniej znanych (pamiętajmy, że książka powstała jako praca magisterska, opiera się na ogólnodostępnych źródłach), nie przeszkadzało to w lekturze ani trochę. Dzięki książce Kowalczuka z przyjemnością wróciłem do lat dzieciństwa i choć moje pierwsze kroki z komiksem przypadły już na schyłek TM-Semic i drugą połowę lat 90. to z łezką w oku przypomniałem sobie niektóre tytuły, które czytane wiele lat temu wciąż doskonale pamiętam (jednym z pierwszych zeszytów, jaki dostałem, był ten opowiadający o finałowym pojedynku Bruce'a Wayne'a z Azraelem – pamiętacie finał z wyjściem z jaskini? Ja doskonale!). Choć autor nie jest obiektywny w swych opiniach, nie stara się oceniać wydawnictwa – to zadanie pozostawia czytelnikowi.

TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce to pozycja ciekawa, choć nie odkrywcza. To lektura na jeden wieczór. Z pewnością stanowi gratkę dla młodych czytelników, którzy TM-Semic znają jedynie z opowieści, ale i starsi czytelnicy, którzy wychowali się na ofercie superbohaterskiej (i nie tylko, jak kilkukrotnie zaznacza autor) Semica powinni być zadowoleni, bo dzięki książce Kowalczuka będą mogli przeżyć sentymentalną podróż w przeszłość, gdy komiksowe zeszyty wydawane były w tysiącach egzemplarzy i kosztowały tysiące złotych. 

Ocena: 7/10

poniedziałek, 18 listopada 2013

379 - Hilda i troll

Hilda i troll to najnowszy komiks dla młodszych czytelników wydany przez Centralę. Tytułowa bohaterka to niebieskowłosa dziewczynka, nieco strachliwa poszukiwaczka przygód. Towarzyszy jej osobliwe stworzenie, którego rasę nie do końca da się zdefiniować, z wyglądu najbliżej mu do połączenia lisa i renifera o niebieskim umaszczeniu, z zachowania zaś przypomina psa. Wraz ze swoim najlepszym przyjacielem (nawet jeśli zmokniętym) Hilda przeżyje niezapomniane przygody, których centralnym punktem będzie poszukiwanie skalistego trolla.


Luke Pearson tworzy swój komiks wedle najlepszych schematów klasycznych opowieści dla dzieci. Kreuje sympatyczną główną bohaterkę, z jednej strony przeżywającą niesamowite przygody, które fascynują czytelnika, z drugiej nieco strachliwą i uczącą się na popełnianych błędach, dzięki czemu jest zaskakująco bliska docelowej grupie odbiorców swoich przygód. U jej boku pojawia się stworzenie, które w razie potrzeby może jej pomóc. Dorośli pojawiają się w tle, a świat tętni życiem, wypełniony przez magiczne stworzenia: zgubione olbrzymy, wodne duchy, drewniaki, które wygrzewają się przed cudzymi kominkami. Mieszanina magii i absurdu jest tu na porządku dziennym. Dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, jeśli napiszę, że większość niebezpieczeństw pojawia się tu przez zwykłe nieporozumienie i kończy się szczęśliwie.

Mówiąc szczerze, to rysunki, ujrzane na przykładowych planszach, skłoniły mnie do sięgnięcia po album. Pearson operuje prostym i przejrzystym, ale jednocześnie bardzo przyjemnym dla oka stylem. Jego nieproporcjonalnie rysowane postacie (ogromne głowy i oczy, patyczkowate nogi) mają w sobie sporo uroku. Mimika postaci niejednokrotnie wywołuje na twarzy szeroki uśmiech. Sam artysta za pomocą kilku prostych ruchów ołówka potrafi świetnie oddać zmieniające się emocje na twarzach bohaterów, a w razie potrzeby jego kreska staje się dynamiczna (co również sygnalizuje przy pomocy kadrowania). Paleta barw jest stonowana, oparta głównie na odcieniach brązu i zieleni, na których tle włosy głównej bohaterki żywo się wyróżniają.

Hilda i troll to świetny tytuł, ośmielę się nawet sądzić, że jeden z najlepszych dla dzieci z tych, wydanych przez Centralę i Kulturę Gniewu (które tego typu komiksy wydają odpowiednio pod szyldem Centralka i Krótkie Gatki). Luke Pearson tworzy cudowną atmosferę, wyrazistą bohaterkę, z którą dziecko powinno łatwo się zidentyfikować i która powinna dziecku zaimponować. Świat jest niewątpliwie magiczny i ma do odkrycia przed czytelnikiem jeszcze wiele tajemnic i niezwykłych stworzeń, które poznamy w kolejnych tomach (druga część ma ukazać się jeszcze w tym roku). Komiks jest przepięknie wydany, a jedynym znaczącym minusem, jaki przychodzi mi do głowy jest jego długość – kończy się zdecydowanie za szybko. 
 
Ocena: 8/10

środa, 13 listopada 2013

378 - Krótko o ostatnio widzianych adaptacjach komiksów

Ostatnio oglądane:


Thor: Mroczny Świat (Alan Taylor, 2013)
Sequel filmu Kennetha Branagha z 2011 wypada o niebo lepiej niż pierwowzór. Jest dużo luźniej, bardzo Marvelowo, w stylu, do jakiego przyzwyczaili nas Avengersi. Więcej tu humoru słownego i sytuacyjnego, który pozwala odetchnąć od nadmiaru spektakularnej akcji, a zamiast porównań do Szekspira na usta cisną się porównania do Drużyny Pierścienia Petera Jacksona (zwłaszcza sekwencja otwierająca przypomina pierwszą potyczkę z Sauronem). Dwie godziny mijają bardzo szybko, 3D zaskakująco nie przeszkadza, a niektóre sekwencje wręcz wgniatają w fotel. Szkoda natomiast, że Malekith, czyli główny przeciwnik gromowładnego, grany przez dziewiątego Doktora, jest zły bo tak chyba należy i nie kieruje nim żadna głębsza motywacja. Niestety wypada całkowicie bezpłciowo, pozbawiony jakichkolwiek ludzkich uczuć czy odruchów. Na szczęście Tom Hiddleston nadrabia to z nawiązką (co objawia się zwłaszcza w słownych potyczkach z Thorem, zaś scena w korytarzu to jedno z najfajniejszych cameo w historii Marvel Cinematic Universe), na dalszym planie błyszczy Rene Russo i świeci (nie tylko w przenośni) Stellan Skarsgård, Natalie Portman jest piękna, a Chris Hemsworth to obok Roberta  Downeya Jr najlepszy castingowy wybór Marvela. Jest też Idris Elba, który stoi i patrzy. Fajnie, że wykorzystano Londyn jak tło tego widowiska. Zresztą właśnie "widowisko" najlepiej określa film Taylora i każdy, kto spodziewa się dobrej zabawny nie powinien być zawiedziony. Może i muzyka jest "niesłyszalna" ale to trzeci najlepszy film z Marvel Studios (po pierwszym Iron Manie i Avengers).


Iron Man 3 (Shane Black, 2013)
Z kolei nie rozumiem hajpu na Iron Mana 3 - był okej, porządnie zrealizowany, dobrze zagrany (świetny Kingsley) ale trochę marnował potencjał: kiepskie rozwiązanie wątku Mandaryna (choć to podobno ma naprawić nadchodzący Marvel One-Shot, który ujrzymy prawdopodobnie w dodatkach do DVD/BR opisywanego wyżej Thora), niewykorzystanie w warstwie fabularnej alkoholizmu Tony'ego, które się wręcz narzucały przy tej całej traumie po wydarzeniach w NY, humor, który śmieszył tylko za pierwszym razem - wszystkie żarty i gagi, które w kinie mnie szczerze bawiły, przy powtórnym seansie w zaciszu domowego ogniska nie miały już tej mocy. Oczywiście "kryptonim melanż" i finał z wykorzystaniem mnóstwa nowych zbrój wciąż wywołuje na mej twarzy ogromny uśmiech, podobnie jak pierwszy wybuch, jednak i tak uważam, że to najsłabsza część trylogii. Nawet Marvel One-Shot o Agentce Carter, z dodatków, niespecjalnie mi podszedł, może dlatego, że nie zaprezentował absolutnie nic nowego i był mocno przewidywalny.


 Agenci (Baltasar Kormákur, 2013)
Buddy movie w starym stylu. Mnóstwo akcji, testosteronu, niewybrednych żartów, a wszystko oparte na konflikcie charakterów dwóch głównych bohaterów. Całkiem zgrabna fabuła i widowiskowe strzelaniny przyćmiewa duet Mark Wahlberg - Denzel Washington. Widać, że obaj doskonale się bawią w swoim towarzystwie. Aktorzy tworzą wyraziste kreacje tajnych agentów - pierwszy jest z marynarki, drugi z DEA - którzy niezależnie od siebie rozpracowują narkotykową mafię. Choć nieustannie się kłócą, kochają się jak bracia i na polu walki rozumieją lepiej niż ktokolwiek. Odmienne charaktery prowadzą do wielu zabawnych konfrontacji słownych, w których czuć wpływ Shane'a Blacka (z czasów Ostatniego Skauta i Zabójczej Broni), a które dostarczają widzowi mnóstwa frajdy. Całość może jest obrzydliwie wtórna wobec kina gatunkowego, jednak ogląda się to wyśmienicie, bo Baltasar Kormákur czuje konwencję, bawi się nią i składa hołd kinu akcji lat 80.


Arrow traktowałem zawsze jako "guilty pleasure", z jednej strony dobrze się bawiłem (nawiązania do komiksów, kilka ciekawych wątków, gościnne występy znanych postaci), z drugiej cierpiałem (melodramatyczne pierdoły, rozterki bohaterów, wkurzająca Laurel, często komiczne sceny akcji, męczące retrospekcje, nuuuda) i w pewnym momencie zarzuciłem całkiem oglądanie na kilka miesięcy. Wróciłem do serialu kilka dni temu, nadrobiłem zaległe odcinki pierwszego sezonu (z których odcinek finałowy był zdecydowanie najlepszy) i zacząłem sezon drugi. Jest dobrze, więcej miejsca poświęcono wątkom komiksowym, te melodramatyczne marginalizując, dzięki czemu ogląda się to wiele lepiej. Nowe postaci, które pojawiają się na scenie (m.in. Black Canary i Liga Zabójców) skutecznie kradną show. I choć główny bohater niezmiennie ma wciąż tę samą minę, to całość sprawia o wiele lepsze wrażenie. Kilka wątków wręcz intryguje i z chęcią zobaczę ich rozwinięcie, tak samo jak gościnny występ Flasha i Harpera w stroju Speedy'ego. Ciekawe czy przyćpa.

Poza tym zabijam tysiące zombie w Dead Rising 2 oraz bawię się klockami w LEGO MARVEL Super Heroes. Ale o tym może kiedy indziej.

poniedziałek, 11 listopada 2013

377 - Ocean na końcu drogi

Neil Gaiman to człowiek orkiestra w świecie literackim – jest autorem świetnie przyjętych książek zarówno dla dzieci (Księga Cmentarna, Odd i Lodowi Olbrzymi), jak i dorosłych (Amerykańscy bogowie), mnóstwa opowiadań, z których większość została zebrana w zbiory, niezliczonych scenariuszy komiksowych (z których należy przywołać przynajmniej najważniejszą serię - Sandman), scenariuszy do seriali telewizyjnych (Doctor Who) i filmów (Lustrzana maska). Część jego historii została z sukcesem przeniesiona na wielki ekran (m.in. w formie filmu animowanego Koralina i tajemnicze drzwi i fabularnego Gwiezdny pył), w planach jest serial, a nie obca jest mu też branża gier wideo czy poezja. Gaimanowi nie brak pomysłów, a wszystko, co wychodzi spod jego pióra ma wspólną cechę: jest magiczne.


Ocean na końcu drogi opowiada o pamięci i magii. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie – wszystko zaczęło się czterdzieści lat temu, gdy lokator wynajmujący pokój u rodziców głównego bohatera popełnił samobójstwo. Na świat przybyły pradawne i złe moce. Tylko trzy kobiety z farmy na końcu drogi są w stanie powstrzymać prastarą grozę i pomóc siedmiolatkowi, który nagle znajduje się w centrum niesamowitych i niebezpiecznych wydarzeń. Najmłodsza z nich ma jedenaście lat od bardzo dawna i twierdzi, że jej staw to ocean. Najstarsza pamięta początek wszechświata.

W najnowszej książce Gaiman robi to co wychodzi mu najlepiej – tworzy współczesną baśń, miejscami przepełnioną nostalgią i melancholią, miejscami straszną, wciągającą i przede wszystkim pełną magii. Świetnym zabiegiem było wprowadzenie do powieści narratora pierwszoosobowego, dzięki czemu czytelnik identyfikuje się z bohaterem, a opisywane wydarzenia odciskają na nim emocjonalne piętno. Bywa strasznie, bywa smutno, książka przywołuje wspomnienia dziecięcych lat, gdy całe dnie można było chodzić po drzewach i czytać. Gdy jedynym ograniczeniem podczas zabawy była własna wyobraźnia.

Brytyjczyk jest doświadczonym pisarzem. Sprawnie kreuje zarówno intrygujące postaci, jak i żyjący, łudząco podobny do naszego – oczywiście tylko do czasu – świat. Gdzie rzeczywistość postrzegana przez czterdziestoletniego mężczyznę zderzona jest ze wspomnieniami siedmioletniego chłopca. Gdzie dzieci mogą uratować świat. Gdzie pamięć płata figle, a dorośli wydają się być nieustraszeni i wszystko wiedzący tylko pozornie, bo w środku okazują się tak naprawdę bezbronni i niewrażliwi na magię. Autor operuje bardzo przystępnym stylem, dzięki czemu czytanie sprawia przyjemność, a dziecięca perspektywa (czasem naiwność, czasem powaga) jest doskonale ukazana. Często atmosfera powieści przypomina senne marzenia (albo koszmary), historia jest dobrze poprowadzona, trzyma w napięciu dzięki kilku dobrze zaplanowanym fabularnym twistom. Świat wykreowany przez Gaimana uniósłby prawdopodobnie jeszcze sequel, to jest on zupełnie zbędny – historia została opowiedziana i jest kompletna, kontynuacja mogłaby tylko wprowadzić niepotrzebny zamęt.

Choć Ocean na końcu drogi może być traktowany jak baśń dla dzieci lub młodzieży, dorośli miłośnicy fantasy nie powinni być zawiedzeni. Gaiman rozlicza się z dzieciństwem, sielankowym okresem życia każdego z nas. Gloryfikuje ten okres i potęgę wyobraźni, skupiając się jednocześnie na mniej szczęśliwych przeżyciach głównego, bezimiennego bohatera, które go w pełni ukształtowały. To książka cudownie urocza, napisana z tęsknoty za minionymi latami. I choć morał z niej płynący dla dorosłego odbiorcy nie będzie zaskoczeniem, to serdecznie polecam, bo czytając doskonale się bawiłem, a po skończonej lekturze z przyjemnością powspominałem. A przecież nie jestem taki znowu stary.

8/10

czwartek, 7 listopada 2013

376 - Psychopoland

Psychopoland duetu Chmielu & Piotr Białczak to pesymistyczna, dołująca wizja naszej codziennej rzeczywistości. Jak się wydaje – zrodzona z frustracji i bezsilnej złości. To rzeczywistość, gdzie sprawdzają się nierealne teorie spiskowe, gdzie w każdym gotują się negatywne emocje, a kipiąc, prowadzą do tragedii. Wszystko jest tu przerysowane i wyolbrzymione, jednak efekt jest dołujący i trafia czytelnika prosto w twarz z ogromną siłą.


Fabuła – miejscami złożona z tanich chwytów - jest efektowna, a nielinearne rozłożenie fabuły, choć z początku wprowadza nieco chaosu i utrudnia lekturę, finalnie daje doskonały efekt, jeszcze dosadniej oddając zamysł scenarzysty (czytelnik czuje się tak samo zagubiony jak główny bohater). To opowieść o zemście, o mieście, gdzie każdy ma coś na sumieniu i by przetrwać, musi walczyć, łamiąc wszystkie zasady. Gdzie nie ma współczucia, a przemoc to jedyny zrozumiały język. Gdzie uczciwy urzędnik staje się ofiarą nie tylko skrzywdzonego nieumyślnie prześladowcy, ale całego gnijącego systemu i rozpadającej się rzeczywistości. To mocna historia, gdzie wątki społeczne dopełniają sensacyjną intrygę, a całość doprawiona przez świetne dialogi smakuje doskonale – o ile ktoś lubi gorzki smak.

Narracyjna i fabularna strona albumu jest jego najmocniejszą częścią. Jeśli zaś chodzi o rysunki Piotra Białczaka, to są one realistyczne i bardzo poprawne. Czasami jednak da się zauważyć niekonsekwencję w szczegółach, drugi plan wydaje się przepełniony, a bohaterów trudno miejscami rozpoznać. Jest nierówno, zwłaszcza pod koniec postaci nabierają karykaturalnych kształtów – choć może się to wydawać celowym zabiegiem, nieco psuje płynność lektury.

Psychopoland prawym prostym posłało mnie na deski. To był szybki i mocny cios, całkowicie niespodziewany. Wciąż jestem oszołomiony. To świetny komiks obyczajowy, mocny i brutalny w wymowie, jakiego na polskim rynku jeszcze nie było. Dołujący i obnażający mroczne aspekty codzienności. Najgorsza jest natomiast świadomość, że niektóre z przedstawionych sytuacji naprawdę mogą mieć miejsce. Gdzieś obok nas.

Ocena: 8/10

środa, 6 listopada 2013

375 - Komiksowy suchar z Suchego Mydła

Komiks został pierwotnie opublikowany w trzecim numerze zina Mydło. Niżej wersja w kolorze:


Scenariusz: Jan Sławiński
Rysunki: Norbert Rybarczyk

Z pozdrowieniami dla Samuela Becketta, niech mu ziemia lekką będzie.

piątek, 1 listopada 2013

374 - Opowieści graficzne Juliana Antonisza - recenzja

Opowieści graficzne Julian Antonisz - recenzja

Urodzony w 1941 roku Julian Józef Antoniszczak, znany bardziej jako Julian Antonisz, uchodzi dziś za bezsprzecznego klasyka polskiej animacji i twórcy eksperymentalnych filmów bez użycia kamery. Filmy według własnych pomysłów samodzielnie reżyserował i animował, pisał muzykę i opracowywał dźwięk, wszystko dzięki urządzeniom, które sam konstruował. Na przestrzeni lat stworzył trzydzieści sześć filmów, dzięki Opowieściom graficznym wydanym w tym roku przez Korporację Ha!art możemy przyjrzeć się komiksowym aspektom twórczości tego legendarnego już artysty.


Na Opowieści graficzne składają się cztery rozdziały. Z życia smoka to trzy krótkie jednoplanszówki opowiadające o Smoku Wawelskim. Utrzymane w humorystycznym tonie historyjki ukazywały się pierwotnie w „Gazecie Krakowskiej” w latach 80. Warto zwrócić uwagę na tytułowego bohatera, który w tym wydaniu ma brodę i okulary (atrybuty, zdawałoby się, nie pasujące do smoka) oraz niecodzienne, podłużne rozmieszczenie kadrów.

Jak powstało Muzeum Filmu Non-Camera (komiks fotograficzny) to z kolei – jak pisze we wstępie Jakub Woynarowski – „rodzaj autotematycznej refleksji na temat statusu filmowca-eksperymentatora”. Komiks jest o tyle ciekawy, że składa się ze zdjęć pochodzących z archiwum rodzinnego Antoniszczaków. Praktycznie każde ze zdjęć użytych w komiksie zostało okraszone komentarzem filmowca, a do niektórych Antonisz dodał dymki z tekstem. Niestety w 1987 artysta nagle umiera, Muzeum nie powstaje, a komiks się urywa.

Przygody Hitlera to komiks z 1954 roku – powstały, gdy Julian Józef Antoniszczak miał trzynaście lat. Fabuła jest prosta: Hitler wyrusza w pościg za zbiegiem i spotykają go coraz większe przykrości. Ten sześćdziesięcioczterostronicowy album, narysowany na pożółkłym ze starości brulionie w kratkę, pełen jest spektakularnych zdarzeń: sporo tu wybuchów, pościgów i strzelanin, akcja gna na łeb na szyję, wszystko zaś narysowane niewyrobioną dłonią trzynastolatka daje dość ciekawy efekt.

Na koniec zostają jeszcze Pierony. Szczerze mówiąc, to właśnie ostatnia historia przypadła mi najbardziej do gustu, być może dlatego, że najbliżej jej do znanych mi filmowych dokonań Juliana Antonisza. Pierwotnie Pierony miały być filmem, a to, co oglądamy w Opowieściach graficznych jest właściwie nie komiksem, a scenopisem obrazkowym do niezrealizowanego dzieła. Nie zmienia to faktu, że historia dwóch górników, którzy przekopują się z Katowic do Australii wypada najlepiej na tle pozostałych - jest zabawna, zbudowana z samych splashpage'ów (gdyby użyć komiksowego określenia) pozwala w pełni docenić charakterystyczną kreskę autora i robi po prostu dobre wrażenie.

Opowieści graficzne Juliana Antonisza to przede wszystkim gratka dla miłośników twórczości tego legendarnego filmowca i wynalazcy. Bardziej ciekawostka, niż pełnoprawny komiks. Wielbiciele tradycyjnych kolorowych zeszytów, mogą się poczuć trochę zagubieni podczas obcowania z tym wydawnictwem. Niemniej, polecam, gdyż jest to rzecz bardzo ciekawa i nowatorska na naszym komiksowym rynku, gdzie tego typu retrospektywy (o ile mogę tak powiedzieć) poświęca się raczej uznanym wieszczom, a nie artystom wizualnym. Wisienką na torcie jest piękne wydanie, stylizowane na stary brulion, obok którego trudno przejść obojętnie.

Dziękuję Korporacji Ha!art za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

poniedziałek, 28 października 2013

373 - Maczeta nie grawituje

Krótko o ostatnich wciągniętych rzeczach - o wszystkich trzech filmach rozmawiałem sporo z Anitą, Łukaszem, Maćkiem i Markiem, więc jeśli ukradłem komuś jakąś myśl przypadkiem to przepraszam.


Maczeta zabija (Robert Rodriguez, 2013)
O ile pierwsza część była w sumie normalnym filmem akcji z kilkoma szalonymi motywami, tak część druga to jazda bez trzymanki. Z normalności nie ostało się nic, pozostało jedynie czyste szaleństwo podane w humorystycznym sosie. I Rodriguezowi to wychodzi. Świetnie dobrana obsada, bawiąca się swoimi przerysowanymi rolami (od Trejo, przez Sheena, po Heard), brutalna dosłowność i humor w najróżniejszej postaci to najważniejsze atuty filmu. Nie chcę podawać przykładów, by nie psuć nikomu zabawy - pomysły, jakie reżyser wciela w życie trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy a co piękniejsze dialogi usłyszeć. Sporo tu nawiązań do poprzednich filmów reżysera, jak i zabawy ze strukturą samego kina. Wspaniała rozrywka dla wszystkich, którzy potrafią podejść do kina z przymrużeniem oka, którym nie straszne tony absurdu, a na filmie chcą się po prostu dobrze bawić. Bo panu, który siedział w rzędzie za mną i już na początku filmu powiedział głośno: "Teraz przesadzili" trochę współczuję, bo przecież przepołowienie człowieka jednym ciosem maczety to pestka przy tym, co działo się później. Resztę seansu siedział cicho, chyba z szoku. Albo umarł.


Grawitacja (Alfonso Cuarón, 2013)
Film, który trzeba zobaczyć w kinie, bo oglądanie go na kompie czy nawet sporym telewizorze mija się z celem. Wizualnie totalnie zachwyca, to prawdopodobnie najlepsze stereoskopowe 3D ever, gdzie wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Perfekcyjna wizja, perfekcyjna reżyseria i absolutna kontrola nad swym dziełem. Cuarón rządzi, a partneruje mu Emmanuel Lubezki w najwyższej formie. Może symbolika nie jest wyszukana, a scenariusz pretekstowy i miejscami przegięty (nagromadzenie przeciwności losu w ilości niewyobrażalnej), ale pamiętajmy, że to widowisko i w tej roli sprawdza się doskonale, najlepiej od dłuższego czasu. Chwyta za gardło, wciąga i puszcza dopiero pod koniec. Warto również wspomnieć o kreacji George'a Clooneya w roli Kowalskiego, którego trudno nie polubić. O sile oddziaływania filmu niech świadczą słowa wypowiedziane przez jedną dziewczynkę po zapaleniu świateł: "Chyba jednak nie chcę lecieć w kosmos". Tak jakby miała to zrobić choćby jutro.


Chce się żyć (Maciej Pieprzyca, 2013)
Może nie odmienił mojego życia, może nie popłakałem się podczas seansu, ale to bardzo dobry film. Porządnie zrealizowany, świetnie zagrany (na pierwszym planie błyszczy Dawid Ogrodnik, w tle jak zawsze świetny Arkadiusz Jakubik), miejscami wzruszający, miejscami zabawny, odpowiednio wyważony (w przeciwieństwie do wrażliwości kilku osób na widowni, które śmiały się w nieodpowiednich, jak się wydaje, miejscach). Na plus celowe bądź przypadkowe nawiązania do prozy Bruno Schulza i gratka dla wszystkich amatorów kobiecej anatomii - Dagmara Bąk i Katarzyna Zawadzka chwalące się wypukłościami. Niektóre ujęcia mogłyby być co prawda nieco krótsze, a w kilku miejscach autorzy poszli na skróty (wprowadzenie głosu z offu), jednak nie ma co narzekać. Ciekaw jestem, czy Ida wypada równie dobrze.


Ogrywam też L. A. Noire i jestem zachwycony jako miłośnik zarówno filmów jak i literatury spod znaku noir. Świetny klimat (Miasto Aniołów, lata 40.), sporo smaczków, fajny gameplay (choć miejscami może wydawać się monotonny, to odnajdywanie śladów, przesłuchania podejrzanych, dedukcja i pościgi sprawiają mi ogromną przyjemność) i mnóstwo zagadkowych zbrodni do rozwikłania. Czego chcieć więcej?

środa, 23 października 2013

372 - Hellboy na ślubnym katafalku

Podobnie jak w tomie Lichwiarz i inne opowieści tak i tym razem odbiegamy od głównego wątku fabularnego i cofamy się z Hellboyem do czasów, gdy ten jeszcze pracował dla Biura Badań Paranormalnych i Obrony. W sześciu prezentowanych w albumie historiach Hellboy między innymi zwiedzi Meksyk, stawi czoła wampirom i duchom, stanie się częścią miłosnej afery oraz zostanie porwany przez kosmitów. Mignoli wciąż nie brakuje pomysłów ani ludowych podań czy legend, z których czerpie garściami. Różnorodność po raz kolejny wychodzi serii na dobre. Tak w warstwie fabularnej jak i graficznej.


Lwią częścią albumu zajął się doskonale znany z poprzedniego tomu i Makomy Richard Corben. Przypadły mu do narysowania najciekawsze scenariusze – Hellboy walczący z nieumarłymi zapaśnikami w Meksyku to fabularna bomba (już sam pomysł jest cudowny), niewiele gorzej prezentują się opowieści o ludożerczym domostwie i tytułowej piekielnej narzeczonej (w której pojawia się jedna z lepszych wolt fabularnych). Corben swą groteskową kreską i makabrycznymi kreacjami nadaje historiom niezapomnianego klimatu. Genialnie radzi sobie z kadrowaniem, perspektywą oraz cieniami przez co, czytając Nagrodę Sullivana - fabularnie nawiązującą do Lovecrafta, z klimatem nieobcym również Poemu - czułem się nieco nieswojo. Rzadko który komiksowy horror potrafi wywołać u mnie taką reakcję. Ośmiostronicową historyjkę Dziedzictwo Whitterów narysował sam Mignola – to doskonale znany styl wywodzący się z linorytu, który uwodzi swym minimalizmem, umiejętnym wykorzystaniem cienia i grubo ciosanymi krawędziami. Niestety sama historyjka jest najmniej oryginalna z całego zbioru.

Dwie pozostałe opowieści stworzyli artyści nieudzielający się wcześniej na łamach serii. Kevina Nowlana czytelnicy mogą kojarzyć z Sandmana czy wydanej przez TM-Semic dwuczęściowej antologii Batman: Black & White. Na potrzeby serii Mike'a Mignoli stworzył Spełnione życzenie Bustera Oakleya - historię w prawdziwie pulpowym klimacie, gdzie pojawiają się kosmici, duchy krów, satanistyczne rytuały i wielkie roboty, by wymienić tylko kilka atrakcji obecnych w tej zakręconej historii. Na pierwszy rzut oka styl Nowlana całkowicie nie pasuje do mrocznego klimatu serii i może właśnie dlatego Mignola stworzył dla niego opowieść w lżejszej scenerii. Jedno trzeba głośno powiedzieć: nikt nie rysuje lepiej zwierzęcego inwentarza od Nowlana. Ani jego duchowych awatarów. Ostatnią historią zajął się Scott Hampton znany z Lucyfera Mike'a Careya. Śpiący i martwi to niezwykle klimatyczna opowieść o wampirach. Historia o dworze osnutym szczelnie mgłą, z cmentarzem i kościołem majaczącym na horyzoncie, pełnym krwiopijców i z dziewczynką śpiewającą martwemu kotu dała Hamptonowi pole do popisu. Artysta świetnie radzi sobie z historią, operując dużymi kadrami, korzystając ze zbliżeń i tworząc klaustrofobiczną i sprawiającą wrażenie nierealnej atmosferę.

Jak zawsze Mignola staje na wysokości zadania. Jedenasty tom Hellboya wciąga, zniewala klimatem i urzeka warstwą graficzną. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, nawet malkontenci powinni być zadowoleni, bo poza samymi komiksami znajdą w albumie ponad dwadzieścia stron dodatków: wspomnień Mignoli, szkiców oraz niewykorzystanych okładek. Nie pozostaje nic innego, jak polecić najnowsze na naszym rynku przygody Piekielnego Chłopca. Po przeczytaniu trzeba zaś czekać na ostatni, dwunasty tom serii. Od razu również uspokajam, choć oryginalna seria dobiegła końca w tomie The Storm and the Fury, Czerwonego spotkamy jeszcze w dwóch powieściach graficznych: House of the Living Dead i The Midnight Circus, tomie z crossoverami Masks and Monsters, kilku niezebranych jeszcze w album krótszych historiach (jak choćby Hellboy versus the Aztec Mummy) i nieregularnie wydawanej serii Hellboy in Hell, w całości tworzonej przez Mignolę. Pytanie tylko, czy zdecyduje się je wydać Egmont. Dowiemy się tego pewnie w przyszłym roku, trzymam kciuki, by Piekielny był obecny na naszym rynku jak najdłużej. 

sobota, 19 października 2013

371 - Akta Dresdena. Rycerz Lata.

Jedyny mag do wynajęcia w Chicago znowu wpada w kłopoty. Tym razem zgłasza się do niego królowa Zimowego Dworu elfów i przedstawia propozycję nie do odrzucenia. Dresden musi odnaleźć zabójcę Rycerza Lata, prawej ręki królowej Letniego Dworu. W innym razie rozpęta się wojna, która całkowicie zmieni układ pór roku i równowagę w świecie. Czyli nic nowego.


Jim Butcher zdążył już przyzwyczaić czytelników, że nie brak mu pomysłów. Rycerz Lata jest tego doskonałym przykładem. Mimo że autor wciąż obraca się w klimatach urban fantasy, łącząc zagadki kryminalne ze zjawiskami paranormalnymi, tym razem dodatkowo przedstawia nam skomplikowaną strukturę elfickich Dworów i ichniejszą politykę. Dzięki temu lepiej poznajemy magiczny świat, który sprawia wrażenie jeszcze pełniejszego. Jim Butcher zgrabnie wplata w fabułę nowe wątki i przedstawia rozwiązania starych - nakreślonych w poprzednich tomach. Akcja gna na łeb, na szyję, a od książki trudno się oderwać. Duża w tym zasługa fabularnej konstrukcji, obfitującej w spektakularne twisty fabularne, jak i lekkiego pióra Butchera.


Tak jak poprzednio, tak i tu postacie wzbudzają w nas określone emocje, tym dobrym kibicujemy, złym życzymy porażki. Nie zawsze jednak jesteśmy w stanie jasno powiedzieć, kto po której stoi stronie. Wielu bohaterów dopiero poznajemy – czy to po raz pierwszy, czy to na nowo, Butcher bowiem serwuje nam kilka doskonale przyprawionych faktów z przeszłości głównego bohatera, które rzucą nań pewne światło, a może i cień. Poznajemy również niemal legendarną Białą Radę, o której słyszymy od pierwszego tomu, pełną osobliwych osobliwości. Również wydarzenia z tomu trzeciego – te z wampirami na czele – odbijają się tu wszystkim niezdrową czkawką, jednak na finał konfliktu przyjdzie nam jeszcze poczekać. Wbrew moim oczekiwaniom, mniej jest tu charakterystycznego humoru, który był obecny w poprzednich tomach. Jednak jest to tak naprawdę jedyny i bardzo drobny minus.

Co tu dużo mówić – Jim Butcher nie schodzi poniżej bardzo dobrego poziomu, który sam sobie ustawił poprzednimi epizodami. Choć Rycerz Lata przypomina w wielu aspektach wcześniejsze tomy serii, nie można mówić tu o wtórności czy zmęczeniu materiału. Mam nadzieję, że kolejne części będą na podobnym poziomie i trafią w ręce czytelników nieco szybciej.