> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

niedziela, 25 sierpnia 2013

356 - Piąte urodziny i trzy kadry z Immortala!

Dokładnie pięć lat temu, 25 sierpnia 2008 roku, napisałem na tym blogu pierwszy post. Byłem niemal pewien, że blog podzieli los moich dwóch poprzednich blogów, które zmarły śmiercią męczeńską po kilku tygodniach. Założyłem się nawet z kolegą, że blog padnie przed publikacją dwudziestego posta. Wygrałem, obiecanych TM-Semiców ciągle nie dostałem. Jeśli to czytasz, draniu, to wiedz, że pamiętam.

355 postów w pięć lat - chyba nieźle. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę wszelakie prognozy nienapawające optymizmem. Sporo dobrego dołożyli Rafał Kołsut i Damian Bogunowicz, którzy przez jakieś 3 lata publikowali tu swoje teksty. Ogólnie bardzo podoba mi się to, jak blog ewoluował - zarówno pod względem jakości tekstów, jak i samego wyglądu (dzięki Rybbson!).

Miło mi się robi jak poznaję kogoś nowego na KW albo MFK i gdy słyszy "Anonimowy Grzybiarz", to nie wyzywa mnie od debili z forum gildii, tylko mówi, że kojarzy bloga. A że są i tacy, którzy pamiętają forum gildii w okolicach 2007 roku, cóż - tak burzliwa przeszłość z pewnością odblokowuje jakiś achievment.

W maju chwaliłem się 75 000 wejść, teraz - trzy miesiące później - jest ich już 84 327, to kolejny argument, by licznikowi nie ufać. Oczywiście bardzo bym się cieszył, gdyby przez ponad 4 lata weszło tu 75k osób, a przez ostatnie trzy miechy prawie 10k. Ale nie wiem, czy to możliwe. Jest progress, również w komentarzach, które są praktycznie niewidoczne (w sensie - większość wpisów ma 0 komentarzy), a jest ich 861.

Dzięki wszystkim, którzy zaglądają i/lub czytają.

Z okazji piątych urodzin miał tu trafić okazjonalny obrazek, jednak żaden z rysowników, którymi rozmawiałem, nie podjął się narysowania takowego. Ma być w późniejszym terminie. A na razie łapcie coś specjalnego - trzy kadry z Immortala, w szkicu nowego rysownika:

Łukasz Rydzewski szaleje

Wczoraj zaliczyłem też swój debiut na Kolorowych Zeszytach pisząc o The Strange Talent of Luther Strode. Zapraszam.

Na koniec kolejna z moich osiedlowych historii. Wiem, że Michał Jutkiewicz je uwielbia, więc na szybkości: wczoraj, impreza. Wpada typ z rozciętą łapą. Od barku do łokcia gruby sznyt. Ogólnie wiecie, krew, te sprawy. Wyszedł przed blok, bo jacyś gówniarze się awanturowali. Dostał maczetą. "Taki urok miejsca zamieszkania" - podsumował. Wiadomo - morda nie szklanka, ale uważajcie na gimnazjalistów ze sprzętem.

wtorek, 20 sierpnia 2013

355 - Wjeżdża z buta!

Kick-Ass Marka Millara i Johna Romity Jr to kolejna próba pokazania, jak wyglądałby świat, gdyby żyli w nim prawdziwi bohaterowie. Millar nie próbuje opowiedzieć poważnej historii (jak Moore w Strażnikach czy Busiek w Marvels), stawia przede wszystkim na humor i dobrą zabawę. Bliżej więc mu do tego, co wyczynia Justin Jordan w cudownie przerysowanym The strange talent of Luther Strode. Jednak, w przeciwieństwie do serii Jordana, w świecie Kick-Assa nikt nie ma nadnaturalnych zdolności, nikt nie przeszedł niezwykłego treningu, a praktycznie jedynym superbohaterem jest nastolatek w stroju płetwonurka.
 

Mark Millar niejednokrotnie pokazał, że potrafi pisać świetnie historie dla Wielkiej Dwójki. Równie dobrze wychodzi mu pastisz swoich największych dokonań. Scenarzysta łamie konwencje i co jakiś czas nas zaskakuje, serwując coraz bardziej przesadzone i zupełnie nieprawdopodobne akcje. Wbrew przyjętym schematom, jego bohater po założeniu kostiumu wciąż pozostaje takim samym nieudacznikiem jak na co dzień. To zwykły nastolatek, geek czytający tony komiksów. Łomot od osiedlowych dresów jeszcze przetrwał, jednak gdy do akcji wkracza mafia, robi się srogo. Wraz z rozwojem akcji jest coraz brutalniej i coraz zabawniej.

Rysunki Johna Romity Jr były dla mnie bardzo przyjemnym zaskoczeniem. Po tym, jaką fuszerkę odstawił w Avengers vs X-Men, jego nazwisko na okładce komiksu może jedynie zmartwić. Na szczęście w warstwie graficznej Kick-Assowi bliżej do wcześniejszych dokonań Romity niż do najnowszych projektów. Wydaje się, że rysownik, pracując nad scenariuszem Millara, dostał wystarczającą ilość czasu, dzięki czemu rysunki są dopracowane i widać, że nie były tworzone w pośpiechu. Na deser dostajemy garść szkiców, okładki wydań zeszytowych i przyjemny wstęp do komiksu Krzysztofa Ryszarda Wojciechowskiego.

Mimo drobnych mankamentów (przykładowo za bardzo przypakowana postać Hit-Girl) Kick-Ass wydaje się pozycją obowiązkową dla wszystkich fanów amerykańskiego mainstreamu i komiksu superbohaterskiego. Historia, choć miejscami chora, sprawia czytelnikowi dużo radości. Tym, którzy widzieli film – komiks różni się w kilku miejscach od adaptacji - polecam samemu ocenić, które zmiany wyszły na dobre, a które nie. Napis na ostatniej stronie sugeruje, że Mucha ma zamiar wydać również kontynuację. Czekam, bo przy pierwszym tomie bawiłem się doskonale.

Recenzja ukazała się pierwotnie na Alei Komiksu.

wtorek, 13 sierpnia 2013

354 - Mały Wielki Człowiek (Arthur Penn, 1970)


Mały Wielki Człowiek - recenzja 

Dustin Hoffman wciela się w Jacka Crabba, człowieka, któremu Indianie zabili rodzinę i człowieka, którego Indianie wychowali. Rozczulająca opowieść jest sprawnie opowiedziana z perspektywy 121-letniego Crabba, który wspomina swoje dzieje. A jest co wspominać, bo bohater był nie tylko rewolwerowcem, ale i sprzedawcą tajemniczych specyfików o medycznych właściwościach, mężem czterech Indianek i zwiadowcą „granatowych koszul”, a i to nie wszystko. Nie mogąc się odnaleźć – czerwonoskórzy mają go z białego, biali za czerwonego – podróżuje przez świat imając się kolejnych zajęć i szukając własnego miejsca.

Film Arthura Penna (reżysera m.in. rewelacyjnego Bonnie i Clyde z 1967) to cudowna historia zręcznie lawirująca między dramatem a komedią. Miotając się między jedną a drugą stroną konfliktu między białymi a czerwonoskórymi bohater jest rozdarty odwieczną konfrontacją cywilizacji z naturą. Podróżuje przez Dziki Zachód, który choć nie pozbawiony pewnych archetypicznych elementów wydaje się jednak innym Zachodem, niż ten, gdzie prawa zwykł strzec John Wayne. Nie poznamy zbyt wielu samotnych sprawiedliwych, ani bandytów w czerni. Nie ma tu mitologizacji znanej z filmów Forda (Dyliżans, Miasto bezprawia), film z jednej strony pokazuje w realistyczny sposób życie Indian, nobilitując ich i obalając ich stereotypowe wyobrażenie, z drugiej zaś z przymrużeniem oka traktuje legendy tamtych czasów jak Dziki Bill Hickock (sceny w barze) czy generał Custer (zachowanie w trakcie finałowej bitwy nad Little Big Horn!).* Penn doskonale wplata elementy komediowe w tę – w gruncie rzeczy – smutną i nostalgiczną opowieść przepełnioną przecież bezsensowną często śmiercią. Dodając do tego gamę barwnych postaci drugoplanowych (moim ulubieńcem pozostaje Merriwheater, który traci kolejne części ciała praktycznie między ujęciami), świetnego Dustina Hoffmana w roli głównej, sprawną reżyserię (bez niepotrzebnego efekciarstwa) dostajemy dzieło bardzo dobre.

Bardzo dobre, acz nie pozbawione pewnych wad. Początkowe minuty filmu są niezbyt udane, głównie za sprawą dziecięcych aktorów, którzy wypadają nadspodziewanie sztucznie, irytująco i kilku tekstów przyprawiających uszy o opuchliznę. Szkoda, że muzyka jest całkowicie niesłyszalna. Mimo to, nie można dziełu Penna odmówić wspaniałego wyczucia, ciekawego zobrazowania zakamarków Dzikiego Zachodu rzadziej eksplorowanych, odpowiedniej dynamiki nie pozwalającej oderwać się od ekranu i zdrowego dystansu. Zgodnie ze słownikową definicją antywesternu, film Penna nie tylko demitologizuje klasyczne wyobrażenie Dzikiego Zachodu ale równie mocno krytykuje działania wojenne w Wietnamie. Mnie historia zagubionego Crabba poruszyła, a realizacja formalna na bardzo dobrym poziomie tylko umiliła seans. Czas sięgnąć po powieść Thomasa Bergera, której film jest adaptacją.

*Ten ostatni zresztą odrodził się w tegorocznym Jeźdźcu znikąd Verbinskiego pod postacią generała Fullera, o czym się chyba nie pamięta ekscytując się jedynie odwołaniami do Eastwooda i Leone. Jak słusznie zauważono ta upadła legenda jest również pierwowzorem żółtowłosego generała z komiksu Blueberry. Sam generał Custer zaś przed filmem Penna był traktowany niemal jak bohater narodowy, w filmach sławiono jego heroizm i stawiano w jednym szeregu z obrońcami Alamo. Mały Wielki Człowiek to pierwszy film, który przedstawił go w negatywnym świetle i na zawsze odmienił wyobrażenie o tej postaci.

Mały Wielki Człowiek (Little Big Man), reż. Arthur Penn, USA 1970.

piątek, 2 sierpnia 2013

353 - Grand Prix nie takie znowu grand

Międzywojenna Europa zafascynowana była wyścigami Grand Prix, które później przekształciły się w Formułę 1. Marvano zgrabnie portretuje lata 20. i 30. poprzedniego wieku. Poza samymi wyścigami skupia się na nastrojach społecznych tamtych czasów, polityczno-propagandowych ruchach, zachwycie nowoczesną technologią i zbliżającej się wojnie. Nie zabrakło romansu i wątków szpiegowskich. Zarówno na pierwszym jak i drugim planie przewija się mnóstwo znanych – acz niekoniecznie lubianych - postaci, tych ze świata sportu – m.in. Hans Stuck czy Bernd Rosemeyer – i tych ze świata polityki – z uśmiechniętym Hitlerem na czele. Marvano świetnie oddaje klimat epoki, wypełniając kadry pozornie nieważnymi szczegółami, jak plakaty czy piosenki, które dla uważnego czytelnika będą ciekawymi smaczkami.


Polskie wydanie Grand Prix zbiera trzy oryginalne albumy. Z pozoru ciekawa historia, oparta na wątkach historycznych, w gruncie rzeczy jest mocno nierówna. Miejscami jest przegadana i nudzi, miejscami sprawia wrażenie, jakby autor nie mógł się do końca zdecydować, o czym chce opowiadać – czy o wyścigach czy jednak o polityce. Liczba występujących w komiksie wątków i postaci jest przerażająca. Toporna narracja, podająca suche historyczne fakty i rzucająca datami na prawo i lewo, również nie pomaga. Ilość informacji wręcz przytłacza. Brak jednego głównego bohatera dodatkowo komplikuje sprawę. Należy oczywiście docenić pracę, jaką Marvano włożył w postanie tego albumu, od strony historycznej komiks świetnie oddaje obraz społeczeństwa, jednak sama historia mogłaby być napisana lepiej i mieć sprawniej rozłożone akcenty.

Belgijski rysownik świetnie oddaje charakter epoki w warstwie graficznej. Niczego nie można zarzucić przedstawionym w albumie architekturze, modzie czy – z dzisiejszego punktu widzenia nieco kosmicznym - modelom pojazdów. Bolidy prezentują się doprawdy okazale, a na niektórych kadrach bez problemu rozpoznamy prawdziwe postacie czy miejsca. Jednak i tu jest nierówno: niektóre kadry zachwycają szczegółami – inne wręcz przeciwnie. Czasami brakuje dynamiki, zwłaszcza widoczne jest to w sekwencjach wyścigów, co w moim odczuciu jest jedną z największych wad.


Grand Prix skupia się przede wszystkim na zobrazowaniu społeczeństwa lat 20. i 30. XX wieku. Trzeba przyznać, że Marvano świetnie oddał ducha epoki, dbając o wiele szczegółów i smaczków. Choć jestem pod wrażeniem badań źródłowych, jakie autor niewątpliwie wykonał przed pracą nad albumem, a niektóre kadry są wręcz piękne, nie zmienia to faktu, że po odstawieniu komiksu na półkę czułem zmęczenie. Świetnie zobrazowana wizja międzywojennego świata wiele traci przez źle napisaną fabułę, natłok wątków i męczącą narrację.

Recenzja ukazała się pierwotnie na Alei Komiksu