„Resident Alien” Petera Hogana (scenariusz) i Steve'a Parkhouse'a (rysunki) to miłe zaskoczenie. Kosmiczny rozbitek szuka schronienia na Ziemi, podszywając się pod małomiasteczkowego lekarza. Czeka na przybycie misji ratunkowej i powoli angażuje się w życie małej społeczności. Gdy musi zastąpić miejscowego lekarza, przyjdzie mu nie tylko leczyć codzienne schorzenia, ale i pomoże policji w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Wszystko układałoby się idealnie, gdyby nie fakt, że po piętach depczą mu siły specjalne, chcące go zdemaskować...
Pierwszy polski tom „Resident Alien” zbiera trzy historie – w pierwszej Harry Vanderseigle musi rozwiązać zagadkę morderstwa swojego poprzednika, lokalnego lekarza, w drugiej wikła się w nieprawdopodobne samobójstwo pewnej blondynki, a w trzeciej znajduje tajemnicze zapiski, które mogą być dowodem w sprawie morderstwa sprzed lat. Jak to bywa w takich przypadkach, spokojne, senne miasteczko na uboczu ma wiele mrocznych sekretów.
Naprawdę jestem pod wrażeniem, jak Hoganowi i Parkhouse'owi udaje się łączyć wartką akcję kryminalną z obyczajem, a do tego wszystkiego wplatać przebłyski z przeszłości bohatera. Elementów sci-fi jest akurat tyle, by zaciekawić czytelnika i nadać Harry'emu głębi, ale nie tyle, by zdominować opowieść. Dużym atutem są same postaci – trudno ich nie polubić, zwłaszcza tytułowego kosmity, który jest porządnym chłopem, mimo że wychowywał się lata świetlne od Ziemi (a może właśnie dlatego?). Czuć, że miasteczko, w którym rozgrywa się akcja tętni życiem i jest zamieszkane przez bohaterów z krwi i kości.
Lektura „Resident Alien” to czysta przyjemność. Przyznam szczerze, że nie słyszałem wcześniej o tej serii i sporo bym stracił, gdybym po nią nie sięgnął. Dawno nie czytałem czegoś tak sprawnie napisanego i z tak sympatycznymi bohaterami – Harry'emu po prostu chce się kibicować. Z jednej strony życzy się mu, by jak najszybciej powrócił w swoje gwiezdne strony, a z drugiej chciałoby się, żeby dłużej pozostał na Ziemi. Bo ma na jej mieszkańców pozytywny wpływ.
8/10
P.S. Jestem ciekaw, jak z tym materiałem poradzą sobie twórcy serialu, w którym w tytułowego kosmitę wcieli się Alan Tudyk. Zwiastun wygląda zachęcająco, Tudyk to świetny wybór, ale pytanie czy scenarzyści nie zmienią tego w sztampowy procedural.
To już dziewiąty tom prawdopodobnie najlepszej superbohaterskiej serii we wszechświecie! Kiedy to zleciało...? Najważniejsze, że „Invincible” wciąż trzyma poziom! Czego tu nie ma!
Przejęcie władzy nad galaktycznym imperium? Jest!
Superbohaterska ciąża i związane z nią obawy? Są!
Kanibalizm? Niestety też!
Zaskakujące sojusze i niespodziewane zdrady? Jeszcze jak!
A i to nie wszystko!
Mark ma wciąż ręce pełne roboty, a twórcy – Robert Kirkman i Ryan Ottley – nie łapią zadyszki i wciąż na lewo i prawo strzelają pomysłami. Niekiedy robią to autoironicznie (scena na konwencie komiksowym i rozmowa o dobiciu do 100 odcinka niezależnej serii zeszytowej), niekiedy w zgodzie z literą superbohaterskich historii (dużo walk, kosmitów, podróży między wymiarami itd.), innym razem pokazują, że nie tylko znają wszystkie toposy gatunku, ale potrafią je też zgrabnie przełamać (starcie Atom Eve z Angstromem Levym pokazuje, że czasem da się rozwiązać problem bez obicia komuś michy).
Jeśli czytacie serię od początku, to raczej wiecie, że rzadko ma ona słabsze momenty. Wiecie również, że nie muszę Was przekonywać, by sięgnąć po dalsze przygody Marka Graysona. Jeśli do tego momentu nie zapałaliście sympatią do świata i bohaterów Kirkmana, to teraz już raczej tego nie zmienię. Dziewiąty tom „Invincible” to kolejna porcja inteligentnej i wciągającej rozrywki na najwyższym poziomie. Czekam na tom dziesiąty, którego premierę zapowiedziano na styczeń 2020.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz