> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 15 października 2019

X-Men [Jim Lee] - recenzja

Kiedyś nie było fajniejszych superbohaterów od X-Men. Jako kilku- i nastolatek spędzałem za dużo czasu przed telewizorem, śledząc przygody mutantów w „The Animated Series” na Fox Kids, a później „Ewolucję” na Cartoon Network. Zaczęło się oczywiście od komiksów wydawanych przez TM-Semic. Jednym z moich pierwszych zeszytów było zwieńczenie sagi Mrocznej Phoenix, po którym od razu polubiłem charakterystycznych bohaterów. Wspominałem o tym tutaj.


Oczywiście za dzieciaka zupełnie nie ogarniałem przeskoków czasowych, jakie wyczyniał polski wydawca. Nie rozumiałem także, dlaczego z drużyny nagle zniknęli moi ulubieńcy – Nightcrawler i Shadowcat (pominiętą przez TM-Semic „Masakrę mutantów” nadrobiłem dekadę później w jednym z zagranicznych sklepów z komiksami). Mimo to serię śledziłem do jej zamknięcia, w którym pozbawiony adamantium Wolverine opuszczał drużynę w przeddzień ślubu Jean Grey i Scotta Summersa. Od tego czasu minęły 22 lata i nagle Egmont zafundował mi powrót do przeszłości za sprawą tomu zbierającego zeszyty „The Uncanny X-Men” narysowane przez Jima Lee. Nie pozostaje więc nic innego, jak rzucić się na zjeżdżalnię nostalgii i liczyć, że na dole będzie woda lub czekolada z piankami, a nie ciernie i gwoździe. 



Przygoda koreańskiego rysownika z mutantami Marvela to przede wszystkim jedenaście pierwszych zeszytów jego autorskiej serii „X-Men”, w której przedstawiał losy drużyny „niebieskiej”. Ta widnieje zresztą na okładce tomu. Wszyscy, którzy wzruszyli się na samą myśl o klasycznej okładce „X-Men #1” z wychowankami Charlesa Xaviera nacierającymi na Magneto, mogą się przygotować na pierwszy cios – wydanie zawiera wcześniejsze historie z „The Uncanny X-Men”. Także zapomnijcie o „niebieskich”, a przygotujcie się na… ech, to dłuższa historia. 

TM-Semic po wydaniu „The Fall of the Mutants” przeskoczyło około 50 zeszytów i od razu wprowadziło na polski rynek „X-Tinction Agenda”. Połowa historii zawartych w wydanym przez Egmont tomie pochodzi właśnie z tego pominiętego, magicznego okresu. X-Men uważani byli wtedy za martwych, a drużyna szybko poszła w rozsypkę i mutanci szwendali się w pojedynkę lub w małych grupach po świecie. Także osoby średnio zaznajomione z historią X-Men mogą się czuć lekko zagubione podczas tej części lektury, nawet mimo załączonego krótkiego objaśniania autorstwa Kamila Śmiałkowskiego. W wydaniu znalazły się jedynie zeszyty rysowane przez Lee, więc miejscami mamy spore przeskoki czasowe, które absolutnie nie pomagają w ogarnięciu „co, kto, jak, kiedy, po co”.


Pierwszy historia, a tam Longshot w kawałkach, Mojo i Spiral coś knują, wyskakują jakieś roboty, Jubilee coś kradnie, Psylocke jest fioletowłosą Brytyjką. Następna fabuła to przeskok o dziesięć zeszytów. Psylocke wciąż ma fioletowe włosy, ale poza tym jest już Azjatką, Jubilee nagle buja się z Wolverinem, gdzieś tam też migają Mojo i Spiral, ale jaki jest ich plan – tego się nie dowiemy. Trochę lepiej jest później, gdy dostajemy ciągłą historię następującą po „X-Tinction Agenda”. Wspomniany crossover został pominięty w wydaniu, by gdyby miała się w nim znaleźć tylko część narysowana przez Lee (czyli 1/3 całości), to nikt nie wiedziałby co i jak. 

Niestety, nawet gdy dochodzimy do ciągłej fabuły, lektura potrafi zmęczyć. Zawarte w tomie zeszyty to końcówka długiego runu Chrisa Claremonta w „The Uncanny X-Men”. Chociaż zasługi scenarzysty dla mutantów są nieocenione, to trzeba przyznać, że jego styl opowiadania nie przeszedł najlepiej próby czasu. Claremont darzy szczerą miłością dymki, chmurki i boksy z tekstem i każda strona dosłownie od nich pęka. Co kilka chwil którejś z postaci włącza się długi wewnętrzny monolog, ewentualnie trzeba w kilku zdaniach napisać co dzieje się na kadrze. Miejscami czyta się to bardzo ciężko. Niemniej są też momenty, gdy trudno oderwać się od lektury – głównie przy losach Wolverine’a, jego pierwszym spotkaniu z Kapitanem Ameryką oraz kolejnych potyczkach z Dłonią. 

Jeśli chodzi o fabułę, to dostajemy typowego Marvela przełomu ostatnich dekad XX wieku. Historie są przegadane, pełne oczywistych twistów (zdrajca podczas misji w Savage Land) lub pełne nielogiczności (dlaczego Wolverine od razu nie wyczuł uzurpatora podczas kosmicznej przygody?). Ciekawe jest jednak obserwowanie podwalin pod kolejne historie, których Claremontowi nie udało się zrealizować. Scenarzysta chciał uśmiercić Profesora X, a mutantów zjednoczyć pod dowództwem zreformowanego Magneto. Planował także kilka romansów, między innymi Rogue z Mistrzem Magnetyzmu oraz Gambita ze Storm. Jednak zanim zdążył to zrealizować, został nagle odsunięty od tytułu – a czytelnicy otrzymali w zamian drużyny „niebieską” i „złotą”.


W końcu zostają rysunki Lee, które stanowią przecież główny punkt programu. Jednak jak wspomniałem wcześniej – nie dostajemy „the best of”, a zeszyty, podczas których artysta wypracowywał dopiero swój styl. Czasem nie ogarnia proporcji (Zabu, który na każdym kadrze zmienia swój rozmiar), innym razem podczas bardziej dynamicznych scen wychodzą mu bazgroły w rodzaju „im więcej kresek, tym lepiej”. Zdarzają się też ogromne panele z pierdyliardem postaci, które wszyscy pokochaliśmy za czasów TM-Semic. I nie będę ukrywał, że dzisiaj także trafiają one do mojego fanowskiego serduszka. Aha, no i oczywiście co jakiś Lee serwuje goliznę PG-13 – Psylocke w kąpieli ujrzymy tyle razy, że można z tego zrobić grę pijacką. Znak swoich czasów. 

Głownie narzekam, ale skłamałbym, gdybym stwierdził, że czas przeznaczony na lekturę uważam za zmarnowany. To porządna dawka nostalgii, ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Jeśli ktoś darzy podobnym sentymentem „stare dobre czasy” mutantów, niech sięgnie bez wahania. Pozostali mogą mieć z lekturą dużo problemów, szczególnie jeśli dotychczas nie przekonali się do X-Men. Gdyby Egmont zdecydował się na inne powtórki z mutantów, również chętnie bym po nie sięgnął. Aż chce się zanucić pod nosem główny motyw muzyczny z serialu animowanego.

Ocena: Too much nostalgia/10

Komiks ukazał się nakładem wydawnictwa Egmont Polska.
Autor recenzji: Jakub Izdebski

1 komentarz:

gloryshop pisze...

X-MEN to jedna z naszych ulubionych postaci Marvela. Do dziś mamy do niego nostalgię.