Zanim Strażnicy Galaktyki podbili serca widzów na całym świecie, pojawili się w swojej solowej serii komiksowej. W przeciwieństwie do pozostałych gwiazd MCU, drużyna Star-Lorda była stosunkowo młoda – debiutowała w 2008 roku, a jej sformowanie było jednym z bezpośrednich skutków dwóch „Anihilacji”.
Kto spodziewa się przełożenia jeden do jednego klimatu z filmowych „Strazników”, ten może być rozczarowany. Adaptacje Jamesa Gunna okazują się bardzo swobodnymi interpretacjami swojego komiksowego pierwowzoru. Przede wszystkim nie jest to tytuł, w który można wejść z marszu – przed lekturą warto nadrobić obie „Anihilacje”. Scenarzyści Dan Abnett i Andy Lanning nie bawią się w przesadną ekspozycję i od razu rzucają nas w wir akcji. Każdy z członków zespołu przeżył swoje podczas walki z Annihilusem i Ultronem, dlatego za wprowadzenie mogą służyć najwyżej pojedyncze panele, przedstawiające raporty z kolejnych misji.
Komiks różni się od filmu także swoim klimatem. To nie opowieść o poszukiwaniu rodziny naznaczona miłością do lat 80-tych i humorem różnych lotów. Papierowi Strażnicy nie pałają do siebie miłością i średnio ufają sobie nawzajem. Mają ku temu powody, ponieważ niemal każdy z nich ukrywa część swoich motywacji lub zamiarów. Twórcy dobrze mylą tropy i nierzadko potrafią zaskoczyć fabularnymi rozwiązaniami.
Mimo ogromu postaci (nie dajcie się zwieść widocznej na okładce szóstce bohaterów – liczba członków zespołu oraz jego pomagierów i antagonistów rośnie jak grzyby po deszczu) całość czyta się lekko i bez poczucia chaosu. Scenarzyście realizują swój plan „posprzątania” Marvelowego kosmosu i nawet przymus wpisania kilku zeszytów w crossover „Sekretna inwazja” nie wybija ich z rytmu. Każdy ma tu swoją rolę i wyróżnia się na tle pozostałych. Sceny kradnie postać niemal pominięta przez Gunna – Cosmo, czyli radziecki pies telepata. Jeśli takiego bohatera czyta się bez facepalmów (nawet w komiksie, w którym pierwsze skrzypce gra kosmiczny szop), to jasne, że twórcy znają się na swojej robocie.
Pierwszy tom „Strażników” składa się z dwunastu zeszytów. Pierwsze sześć to akcja pędząca na złamanie karku z kilkoma niewielkimi przerwami na złapanie oddechu. Druga połowa jest spokojniejsza, a scenarzyści przeznaczają ją na wprowadzenie kolejnych postaci, mających swoją genezę nie tylko w kosmosie Marvela. Trudno uznać taką kolejność za fortunną (wszak zawsze lepiej, gdy napięcie rośnie w czasie lektury), niemniej zapowiada ona trzęsienie ziemi, jakie nastąpi w kontynuacji.
„Strażnicy Galaktyki” są lekturą obowiązkową dla fanów „Annihilacji” praz filmowej ekipy Star-Lorda. Jeśli ktoś pokochał wcześniej kosmos Abnetta i Lenninga, to rekomendacja nie jest mu potrzebna. Z kolei ci, którzy poznali Strażników w kinie, mają teraz świetną okazję zaznajomić się z ich komiksowymi pierwowzorami (o nijakiej serii Bendisa z Marvel Now lepiej zapomnieć). Myślę, że z lektury będą czerpać równie dużo przyjemności – nawet mimo braku muzycznych szlagierów, niekończących się pyskówek (chociaż Cosmo i Rocket często nie potrafią się powstrzymać) oraz Groota (chłopak większość czasu spędza w doniczce). Ja pokochałem tak mocno, jak Bonnie Bunia (albo Kwaka).
8/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz