„New X-Men” Granta Morrisona zajmuje szczególne miejsce w moim serduszku. Seria zaczęła wychodzić w 2001 roku, mniej więcej w momencie, w którym wróciłem do śledzenia losów komiksowych mutantów (miałem czteroletnią przerwę, od czasu ślubu Scotta Summerasa i Jean Grey w 1997 roku). Początkowo tytuł pisany przez Morrisona interesował mnie najmniej z flagowych komiksów rodziny X. Przecież w „Uncanny” byli moi ulubieńcy, Iceman i Nightcrawler, a w „X-Treme” po świecie rozbijali się Storm, Bishop i Psylocke (ok, ona tylko przez dwa numery, bo jej się zmarło – ale spokojnie, wyszła z tego). I szukali dzienników Destiny, które miały ZMIENIĆ WSZYSTKO. A w „New X-Men”? Cyclops, Jean, Beast, Xavier, wpychany wszędzie Wolverine i Emma Frost, którą kojarzyłem wtedy wyłącznie z automatowej gry.
Oczywiście szybko okazało się, że skreśliłem niewłaściwą serię. „X-Treme” odrzucało stylem pisania Chrisa Claremonta, który zarzucał czytelnika tonami tekstu, a sama fabuła zaczęła szybko zmierzać donikąd. O okropieństwie „Uncanny” Chucka Austena i jego wilkołaków/ rybochłopców/ romansów /pielęgniarek o niewymawialnym nazwisku/podejściu do tematyki społecznej napisano już chyba sto książek. Tymczasem Morrison konsekwentnie realizował swój plan, powoli zmieniający przy tym wizerunek mutantów i tym samym wprowadzając ich w XXI wiek.
Po ataku na Genoshę i unicestwieniu połowy populacji mutantów przez Cassandrę Novę, drużyna pod wodzą Xaviera stara się zmienić status społeczny grupy i jeszcze bardziej otworzyć się na relacje z ludzkością. Szalona bliźniaczka profesora nie powiedziała jednak ostatniego słowa, a swoich planach znalazła miejsce między innymi dla Straży Imperialnej Shi’ar. Zmagania X-Men z Novą stanowią jednak tylko połowę tomu. Reszta wypełniona jest kilkoma historiami, wprowadzającymi nowe postaci oraz rozszerzającymi świat mutantów Marvela.
Szkocki scenarzysta chyba jako pierwszy zaprezentował homo superior jako społeczność – żywą, wewnętrznie skonfliktowaną oraz posiadającą własne subkultury (to akurat zostanie bardziej zaakcentowane w trzecim tomie). Zamiast najbardziej rozpoznawalnymi postaciami, szkołę dla uzdolnionej młodzieży zapełnił szeregiem nowych mutantów (a niektórzy z nich zostali w komiksach na długie lata), dając głos także tym, którzy nie urodzili się z telekinezą lub czynnikiem gojącym, a na przykład z wyglądem nieopierzonego ptaka. Wytwory Morrrisona świetnie wpasowały się w świat X-Men i nie dziwi, że Fantomex, siostry Cuckoo i Dust zagościli w nim na dłużej. Scenarzysta odkurzył także wątki porzucone przez innych twórców, między innymi X-Corp (wprowadzone przez Joe Caseya w „Uncanny”), z którego uczynił międzynarodową agencję, zrzeszającą odrzuty po Generation X i X-Force. Świetnie wypadają także pojedyncze historie, skupiające się na Xornie, nowym członku drużyny, który posiada gwiazdę w miejscu głowy, oraz przybycie na zdewastowaną Genoshę.
Niestety, tom cierpi od strony rysunków. Oczywiście, Frank Quitely tworzy z Morrisonem świetny duet, jednak odpowiada on za zaledwie kilka zeszytów zawartych w publikacji. Jego specyficzny styl średnio współgra z typową superbohaterszczyzną Ethana Van Scivera. Najgorzej wypada jednak Igor Kordney, którego rysunki są po prostu szkaradne, często nieczytelne i – co najgorsze – stanowią połowę tomu.
Nie wpływa to jednak znacząco na ocenę „New X-Men”. Seria jest lekturą obowiązkową dla każdego fana mutantów i nie tylko. Patrząc na run Morrisona z perspektywy czasu, robi się przykro, że wyznaczony przez niego kierunek został szybko porzucony. Od finału „House of M” mutanci zaczęli być spychani na margines uniwersum Marvela. Oczywiście, dzięki temu dostaliśmy „New X-Men” Kyle’a i Yosta oraz „Messiah CompleX”, ale później było coraz gorzej. Nie ukrywam, chciałbym jeszcze kiedyś ekscytować się przygodami X-Men tak jak 20 lat temu.
8/10
Seria „New X-Men” ukazuje się nakładem wydawnictwa Mucha Comics.
Recenzja: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz