Na „Tenet” Christophera Nolana czekali wszyscy. To pierwsza duża premiera po kilkumiesięcznym okresie zamknięcia kin i kolejny film wielkiego wizjonera, którego poprzednie produkcje cieszyły się ogromnym uznaniem. Mimo to sala na czwartkowym seansie w jednym z krakowskich multipleksów świeciła pustkami, a mnie ciężko było się zaangażować w wydarzenia na ekranie. Do dziś pamiętam niesamowite emocje, które towarzyszyły premierowym seansom filmów „Gwiezdne Wojny. Przebudzenie Mocy” (2015) czy „Avengers. Koniec gry” (2019), gdzie sale pękały w szwach, a widowiska przeżywało się kolektywnie. Były momenty, gdy ludzie zaczynali klaskać lub krzyczeć z ekscytacji, które tylko wzmacniały poczucie brania udziału w czymś niezwykłym. „Tenet” oglądało się zupełnie inaczej - na pustej sali i w grobowej ciszy każdy przeżywał film samotnie. Jakbyśmy mieli do czynienia nie z odrodzeniem kina, a jego pogrzebem.
Christopher Nolan kolejny raz próbuje oszukać widza - w
przeszłości udawało mu się to z lepszym („Memento”, „Prestiż”, „Incepcja”) lub
gorszym skutkiem („Mroczny Rycerz powstaje”, „Interstellar”). Kolejny raz wprowadza
do pozornie realistycznej fabuły elementy wykrzywiające rzeczywistość i oddaje
się swoim kinofilskim fascynacjom. Od dawna mówi się o tym, że reżyser marzy o
nakręceniu filmu o Bondzie i „Tenet” jest bardzo bondowski. Mamy tu przecież
tajnego agenta, który próbuje powstrzymać szalonego bogacza, a żeby tego
dokonać podróżuje po całym świecie, nosi najlepsze garnitury i wykonuje misje
niemożliwe. Niestety nasz protagonista nie ma tej charyzmy co agent 007 (ale do
tego jeszcze wrócimy), no i musi mierzyć się z zagrożeniem, które wpływa na
postrzeganie czasu i przestrzeni (przeciwnicy Bonda jeszcze na coś takiego nie
wpadli, choć nie można im odmówić pomysłowości).
Bardzo chciałbym dać się porwać Nolanowi, siedzieć na krawędzi
fotela, nerwowo zaciskać dłonie na poręczach, wstrzymywać oddech, bojąc się o
bohaterów. Niestety, przez większość seansu „Tenet” oglądałem z chłodną
obojętnością. Nie zrozumcie mnie źle – to imponujące technicznie widowisko, któremu
nie brakuje rozmachu i które potrafi zachwycić sposobem realizacji, stroną
formalną (świetne zdjęcia, montaż dźwięku i wykorzystanie muzyki). Nie
przeszkadzało mi nawet, że nie zrozumiałem wszystkich zawiłości fabuły i
narracyjnych zawirowań. Jednocześnie bohaterowie bez charakteru (Robert
Pattinson jako jedyny tworzy wyrazistą postać), drewniane dialogi pełne naukowo-filozoficznego
bełkotu i dodany jakby na siłę wątek Elizabeth Debicki sprawiają, że ciężko
było mi się w tę historię zaangażować, oglądałem ją z dystansu, jakby zza szyby.
Niespecjalnie interesował mnie los bohaterów, dalszy rozwój fabuły, ani nawet
to, czy uda im się uratować świat. Nie miałem tu komu kibicować, więc choć głowa
została przyjemnie podgrzana przez nolanowe zabawy narracyjne i techniczną
maestrię, tak serce nie zabiło szybciej.
Szanuję, że Nolan idzie w zaparte i filmu na film rozwija swoją wizję kina. Bardzo
się cieszę, że wkłada wysiłek, by większość scen akcji kręcić „na żywca”,
ograniczać efekty komputerowe i wciąż przesuwać granicę niemożliwego. Podoba mi
się, że każdy jego projekt opiera się na jakimś intrygującym koncepcie (tutaj
zaburzenia czasu). Żałuję tylko, że właśnie w ten koncept wkłada 100% twórczej
energii, na czym cierpi historia i bohaterowie. Bo właśnie te elementy to
gwarancja emocji, a dla mnie kino to przede wszystkim emocje. Bez nich „Tenet”
pozostaje imponującym wizualnie i intrygującym konceptualnie widowiskiem, ale
pustym w środku, jakby pozbawionym duszy.
6/10
1 komentarz:
Ale, żeby od razu na potrzeby filmu rozbijać samolot?
Prześlij komentarz