Pierwszy tom „Promethei” fascynował wlaną w kadry miłością do opowieści i opowiadania oraz był dowodem, że w wyświechtaną konwencją superbohaterską można jeszcze tchnąć życie. Jego kontynuacja momentami przyprawiała o ból głowy – spotkanie z nieznanym było równie intrygujące, co konfudujące, a autorzy wcale nie ułatwiali czytelnikom zadania, zatraceni w swej ambitnej wizji. Jak wypada finał przygód Sophie Bangs, czyli trzeci tom serii Alana Moore’a i J.H. Williamsa III?
Pierwsza połowa każe przypuszczać, że może Moore i Williams III pójdą na rękę odbiorcom – oto Sophie rezygnuje z roli Promethei, a tym samym odwleka przepowiedziany koniec świata. Narracja jest klarowna, występują nawet dawno niewidziane w serii związki przyczynowo-skutkowe, a kolejne sekwencje kadrów nie przytłaczają eksperymentalnym zacięciem. Mamy też trochę klasycznego komiksu superbohaterskiego, gdy na scenie pojawia się gościnnie (wspaniały) Tom Strong. Oczywiście z czasem Moore’a zaczyna to nudzić, więc im bliżej finału, tym więcej eksperymentów formalnych, graficznych odlotów Williamsa III (od fotorealistycznego rysunku po próbę oddania abstrakcji marzeń sennych). Dodatkowe zamieszanie wprowadza przenikanie się jawy i snu, a także zmiana percepcji rzeczywistości, których doznają bohaterowie.
„Promethea” to
seria wymagająca w odbiorze, ale również niezwykle porywająca. Intrygująca na
poziomie samej koncepcji, stworzona z niesamowitą dbałością o każdy szczegół,
zarówno pod względem słowa pisanego, jak i rysunków. Prawdopodobnie odczekam
kilka miesięcy i do niej wrócę, by przeczytać wszystkie trzy tomy za jednym
zamachem. Może dzięki temu odkryję kolejne tajemnice serii Moore’a i Williamsa
III. Bo tych do odkrycia pozostało jeszcze kilka…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz