> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

niedziela, 30 sierpnia 2020

Deadpool Classic, tom 9 (Gail Simone, Udon Studios) - recezja

Frank Tieri wcielił Deadpoola do programu Weapon X, zabił go, przywrócił do życia i na tym zakończył swoją przygodę z najemnikiem z nawijką. Jego miejsce zajęła Gail Simone. Jej podejście do Wade’a Wilsona znacznie różniło się od wizji poprzednich scenarzystów. We wcześniejszych tomach „Deadpool Classic” tytułowy bohater był przedstawiany jako przeorany przez życie facet, który wygłupami maskuje swoje traumy. Tymczasem Simone skupiła się głównie na aspekcie komediowym. 




W wyniku dziwnego zbiegu okoliczności Wade zabija bossów czterech największych azjatyckich rodów przestępczych, co skutkuje nagłym wzrostem zainteresowań jego usługami. Jednocześnie najemnik staje się coraz bardziej nieporadny – wszystko po spotkaniu z tajemniczym zabójcą o pseudonimie Czarny Łabędź. Zanim Deadpool rozwikła zagadkę swojej choroby, wkurzy sporą część uniwersum Marvela. A potem pojawi się jeszcze Agent X – ale o nim później. 

Wraz z Simone w przygodach najemnika pojawiają się nowe postaci (stary drugi plan znika niemal zupełnie, Ślepa Al i Weasel migają dosłownie na jednej stronie). Najlepiej wypada Taskmaster, któremu scenarzystka dopisuje życie uczuciowe i związaną z nim emocjonalność na poziomie drugiej gimnazjum. Przy okazji tworzy on bardzo udany duet z Deadpoolem. I z Agentem X też – ale o nim później. Świetnie wypadają także gościnne występy postaci dotychczas niezwiązanych z najemnikiem. Szczególnie Rhino. Jakież wspaniałe rzeczy dzieją się tutaj ze znanym z przygód Spider-Mana Nosorożcem. Chociaż klimat jest generalnie luźny, historia miejscami uderza w poważniejsze tony. Niestety, te często nie zostają wygrane w odpowiedni sposób. Najbardziej czuć to przy wątku przemocy domowej. Wydaje się, że został on dopisany tylko z racji kradnącego ostatnią scenę Taskmastera. 

Deadpool strzela żartami jak z karabinu. Niektóre bawią, inne żenują, ale to chyba nic nowego w przygodach najemnika. Bohater pozostaje sobą – postrzelonym poczciwiną, który ostatecznie chce dobrze, a wychodzi jak zwykle. Nieco gorzej wypada drugi protagonista, wspomniany Agent X – także zabójca z czynnikiem gojącym i pokiereszowaną mordką. Przy okazji gość jest jeszcze większą niezdarą od Wade’a… i tyle. Facet od początku wydaje się Wilsonem bis i nic dziwnego, że po Simone niewielu scenarzystów sięgało po niego. Średnio wypadają także bohaterki kobiece – sekretarka Deadpoola/była dziewczyna Taskmastera Sandi, najemniczka Outlaw oraz nastoletnia Mary Zero. Pierwsze dwie wpisują się kolejno w typy głosu rozsądku i twardzielki z Teksasu, ostatnia natomiast pojawia się dopiero w pod koniec tomu i nie dostaje za dużo czasu. Szkoda, bo jej moc – nikt nie zwraca na nią uwagi, w dosłownym znaczeniu tego słowa – daje duże pole manewru. 

Inna sprawa, jak wszystkie bohaterki tomu są rysowane. Jednak w pierwszej kolejności o samej oprawie graficznej. Odpowiada za nią studio Udon, które polskim czytelnikom może być znane między innymi z zeszytów „Street Fightera” wydawanych naście lat temu przez Dobry Komiks. Ich styl jest silnie inspirowany mangą (artyści współpracują także z kilkoma japońskimi deweloperami i odpowiadają za arty do znanych serii gier wideo). Jeśli ktoś jest uczulony na rysunki w rodzaju Joe Madureiry, lektura może nie należeć do najprzyjemniejszych. Boli także, że niemal wszystkie postaci wyglądają identycznie. Faceci to umięśnione byki o rozmiarach dwudrzwiowej szafy (wyjątkiem jest Rhino, który jest trzy razy większy). Z kolei niemal każda dziewczyna jest wysoka, ma ogromny biust, a jej podstawowym strojem są skąpe szorty i obcisły top. Fanservice kłuje w oczy – szczególnie gdy na scenę wchodzi Outlaw. 

Dziewiąty tom „Deadpool: Classic” okazuje się nader przyjemną i niezobowiązującą lekturą, utrzymaną w o wiele lżejszym tonie od poprzednich. Bywa „sucho”, rysunki potrafią znużyć, a Agent X czasem irytuje. Wady te wynagradza kradnący sceny Taskmaster, mistrzowskie wykorzystanie gościnnych postaci oraz klimat kumpelskiego sensacyjniaka. Shane Black to nie jest, ale też jest zajebiście. 

7/10 

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: