Strony

środa, 20 czerwca 2012

271 - Nie ma prawdziwej Kriss, ale są cycki i inne takie

"Kriss de Valnor" to spin-off popularnego w Polsce "Thorgala" stworzonego przez duet Van Hamme Rosiński. Seria odpryskowa przedstawia przeszłość głównej bohaterki, jednej z najbardziej barwnych i niezwykle lubianych przez czytelników postaci. Seria poboczna, pisana przez Sentego, a rysowana przez de Vitę, nie miała dobrego początku. Drugi tom, mimo pokładanych w nim nadziei, rozczarowuje jeszcze bardziej niż pierwszy.

Moje główne zarzuty padają wobec scenarzysty komiksu – Yvesa Sentego. Muszę się zgodzić z przeciwnikami twórczości tego pana – fabuła w „Wyroku Walkirii” jest przewidywalna i nużąca. Z postaci, jaką pamiętamy z głównej serii o Dziecku z Gwiazd, robi kogoś całkiem nam obcego. Z uroczej buntowniczki o przyciągającym wzrok wyglądzie, Kriss, zmieniła się w psychopatyczną i szukającą zemsty kobietę, której nic nie powstrzyma przed wymordowaniem całej wioski. Działania Kriss są według mnie słabo umotywowane i podczas czytania albumu gdzieś zniknęła cała moja sympatia, jaką ją darzyłem. Album, mimo całkiem sporej dawki akcji (która epatuje głównie zbytnią i zbyteczną w moim odczuciu brutalnością), jaką zawiera, nuży i rozczarowuje. Poziom scenariusza jest żenująco niski – poczynając od drętwych, banalnych i nienaturalnych dialogów przez wrażenie, że całość powstała na kolanie podczas jednego posiedzenia w świątyni dumania, po fakt, że komiks – który miał w założeniu rozwijać i uatrakcyjniać główną serię – nic ciekawego do świata Thorgala nie wnosi, a wręcz zaniża poziom, z jakim jest saga kojarzona. „Wyrok Walkirii” przypomina mi trochę masowo tworzoną fantasy ze świata np. Dungeons and Dragons, gdzie liczy się ilość, nie jakość, a kilkudziesięciu autorów tworzy w tydzień książki liczące po pięćset stron. Oczywiście, w niektórych przypadkach, ma to też swój urok, jednak na próżno go szukać w „Wyroku Walkirii”.

To, co ratuje album, to rysunki Giulio de Vity. Artysta rysuje w podobnej konwencji co Rosiński, jednak jego prace są mniej szczegółowe. Rysownik skupia się na postaciach i obiektach, które znajdują się na pierwszym planie i tylko zarysowuje to, co jest dalej. Takie uproszczenia wychodzą komiksowi na dobre i oglądanie gotowych i pokolorowanych stron może sprawić czytelnikowi sporo przyjemności. Spore wrażenie mogą zrobić liczne splashpage’e, które znajdziemy w komiksie. Niektóre – zwłaszcza ten dwustronicowy – chciałoby się aż powiesić na ścianie.

Jak na razie seria o losach Kriss de Valnor wypada blado. Najgorsze jest to, że poprzez nią najwięcej traci główna bohaterka, która z ciekawej i barwnej postaci, jaką kochali czytelnicy, staje się kimś, kogo trudno darzyć sympatią. Pozostaje mi tylko liczyć na to, że Sente się opamięta i albo seria zostanie zamknięta (w końcu jest zupełnie niepotrzebna), albo wróci stara, dobra Kriss. Nie wiem, co Sente zrobił z prawdziwą Kriss, bo ta z jego serii na pewno nią nie jest, ale niech lepiej ją szybko odda, by choć w najmniejszym stopniu odzyskać zaufanie czytelników. W innym wypadku, opinia, że seria robiona jest tylko dla pieniędzy, pozostanie w mocy.

Recenzja Kriss de Valnor - Wyrok Walkirii została pierwotnie opublikowana na Alei Komiksu.

P.S. Notki ze słowem "cycki" mają więcej wejść. Ciekawe czemu. :o

sobota, 16 czerwca 2012

270 - Nie sprzyjam tym, co sobie robią w głowie filmy...

... Jestem normalny czyli dla wielu inny 
Sokół "Witam was w rzeczywistości"

Pod koniec 2010 roku napisała do mnie pewna dziewczyna. Że studiuje reżyserię na filmówce, że czytała moje opowiadania, że się podobały i że potrzebuje scenariusza. Nie zastanawiając się długo przybiłem Jej pionę i powiedziałem, że coś wymyślę. Pierwszy scenariusz podesłałem jej jeszcze w grudniu tego samego roku. Przerobiłem swe stare opowiadanie "Wigilijna historia Kiwi Kida" na scenariusz, trochę dodałem, trochę odjąłem i wyszło całkiem okej. Ale się nie spodobało. I nie starczyło kasy na "efekty specjalne". Scenarek schowałem do szuflady i zabrałem się za coś nowego.

Drugi scenariusz posłałem w styczniu Roku Pańskiego 2011.Tym razem napisałem coś całkiem nowego, co prawda wykorzystałem niezastąpionego Kiwiego, Grzybiarza, Dniwecnira i Annę Katarzynę znanych z moich opowiadań, ale historia była nówka sztuka nie śmigana. Starałem się, by nie powtórzyła się sytuacja z brakiem budżetu, więc całość działa się w jednym pomieszczeniu. Chłopaki grały na konsoli, całość opierała się na dialogach, a gdzieś w tle przewijała się sprawa martwej i półnagiej laski, która nie wiadomo skąd się wzięła. Szybki, trochę nerwowy montaż, aktorzy, którzy wczuliby się w miejscami chory humor, dystans ze strony reżysera i mogło wyjść coś fajnego. No ale tego właśnie dystansu zabrakło, więc "Kiwi Kid: The movie" wylądował w koszu ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu. Co dziwniejsze, pokazywałem scenar kilku osobom z komiksowa i się podobało. Spoko, kiedyś przerobię na komiks (EDIT: a jednak zrobiłem film). Kto nie marnuje, temu nie brakuje.

Sprawa umarła na kilka miesięcy i powróciła dopiero w marcu tego roku. Tym razem bardziej profesjonalnie podszedłem do tematu. Omówiliśmy sprawę, dogadaliśmy się co do tego, czego oczekujemy po filmie. Wszystko po to, żebym znowu nie stworzył czegoś, co już w samych założeniach nie będzie pasowało do koncepcji Pani Reżyser. Doszliśmy do wniosku, że ona chce "jarmuschowego" filmu, a ja postaram się coś takiego napisać. Rozstaliśmy się w dobrych nastrojach, wreszcie wiedziałem co mam pisać i czego się po mnie oczekuje. Pisałem spokojnie i powoli, powstało całkiem sporo materiału zatytułowanego roboczo "Jointy i szamka" (szamka może i była, ale jointów brak, ale chciałem coś na wzór "Kawy i papierosów"), a praca przy tymże scenariuszu dała mi całkiem sporo radości. Po miesiącu odezwała się Pani Reżyser i zapytała czy w ogóle mam ochotę coś jeszcze robić. Pełen zapału odparłem, że jasne, cały czas piszę i niedługo dostanie cały materiał, że dawno tak fajnie się nie bawiłem i żeby się niczym nie martwiła, bo powstaje coś na prawdę dobrego! I tu pojawił się pierwszy problem.

W międzyczasie koncepcja się zmieniła, o czym Pani Reżyser nie raczyła mnie poinformować. Pisałem "jarmuschowy" film, którym Pani Reżyser już nie była zainteresowana. Kolejny scenariusz (tym razem skończony w ok. 50%) trafił więc do szuflady, a ja zabrałem się za coś nowego. Fabuła miała się kręcić wokół Zespołu Otella, chorobliwej zazdrości. Pani Reżyser miała nawet gotowy plan, który mi podesłała. Przeczytałem, pomyślałem chwilę i stwierdziłem, że jest słaby. Sam pomysł był fajny, ale historii brakowało czegoś, co zaskoczyłoby widza. Brakowało jakiegoś świeżego podejścia do tematu. Bo widzicie, mamy chłopaka i dziewczynę. Dziewczę choruje na wiadomą chorobę i ma wiadome objawy, podejrzewa swego kena o zdrady wszelakie i liczne. Oczywiście całkowicie bezpodstawnie, ale w jej chorym umyśle roją się najbardziej nieprawdopodobne obrazy, laseczka zaczyna sięgać po alko, opuszcza treningi, wypada w ogóle z życia towarzyskiego, ciągle ma pretensje do swego wybranka, a na końcu SPOILER tnie go nożem, coby nikomu się już nie spodobał. Mówię, że to strasznie ograne i w ogóle nie ma tu żadnej innowacji. "No to niech go utopi w basenie zamiast ciąć nożem!" wykrzykuje triumfalnie ona, a ja tłumaczę cierpliwie, że w ogóle nie ma opcji. Że to nierealne, żeby jakaś laseczka utopiła zdrowego i silnego mężczyznę, który umie pływać. "Ale ona trenuje pływanie" argumentuje, na co ja znowu tłumaczę, że to raczej nie wyjdzie.  Pani Reżyser się zgadza po dłuższej chwili i mówi, żebym coś zaproponował. "Tylko wiesz, muszę to mieć pojutrze". Przełykam przekleństwo, bo przez miesiąc pisałem "zły" scenariusz, a teraz mam wymyślić coś dobrego w dwa dni. Spoko, mówię, dam radę.

I dałem. Główne założenia zostały te same. Dziewczyna chorobliwie zazdrosna. Chłopak niewinny, ale - by było ciekawiej - na wózku. O tym dowiadujemy się jednak dopiero na końcu, w ostatniej scenie, kiedy dziewczyna spycha go ze schodów (bo umówmy się, łatwiej zrobić krzywdę osobie niepełnosprawnej, niż utopić/pociąć zdrowego i wysportowanego typa). Wcześniej cały czas pokazany jak siedzi lub leży, albo od pasa w górę. To daje zaskakujące zakończenie, kiedy w końcu okazuje się, że on jeździ na wózku. Dodatkowo, obiektem zazdrości czynimy dziewczynę pomagającą mu w rehabilitacji. Nadałem większy sens scenom na basenie, bo w finalnej wersji są niebyt jasne. Itepe, itede, takie podejście do tematu, trochę - w moim mniemaniu - mniej ograne. Każdy, z kim o tym rozmawiałem, np. na studiach, przyznawał mi rację, że podejście lepsze i ciekawsze.

No, ale znowu się nie spodobało. Zbyt skomplikowane chyba było i Pani Reżyser pozostała przy szlachtowaniu twarzy za pomocą nożyka do papieru. Jej decyzja. Podesłała mi swój scenariusz, żebym zmienił dialogi, co też uczyniłem. I na tym nasza współpraca się skończyła. Etiuda filmowa "Niepewność" zaczęła powstawać.

Film miał youtube'ową premierę kilka dni temu. Podczas produkcji zmienił się tytuł na "Jesteś Mój", czyli w moim mniemaniu dużo gorszy. Moje wysiłki zostały uwzględnione w napisach końcowych jako "konsultacje scenariuszowe". W sumie dobrze się stało, bo nie chciałbym być posądzany o napisanie czegoś, co całkowicie mi nie odpowiada. Co prawda, mogłoby być gdzieś wspomniane, że napisałem dialogi, ale większość i tak została zmieniona. Jak wypadł sam film? Cóż... Każdy jakoś zaczyna, prawda? To chyba mówi wystarczająco dużo.

Natomiast podoba mi się główna bohaterka, a główny bohater niesamowicie irytuje. Bywa.

Zresztą oceńcie sami. Łapcie linka, oglądajcie, i pamiętajcie - odpowiadam jedynie za konsultacje.

Oby moje kolejne projekty filmowe były bardziej udane. Pani Reżyser wyraziła chęć dalszej współpracy. Zgodziłem się pod warunkiem, że scenariusz już naprawdę będzie MÓJ. Myślę, że razem z Anitką Bugajską zmącimy coś fajnego. Pytanie tylko, czy wysublimowany gust Pani Reżyser przełknie naszą błyskotliwą i niebanalną wizję...

niedziela, 10 czerwca 2012

269 - Ostrze Burzy jeszcze nigdy nie było tak ostre


Pamiętam, jak pierwszy tom heroic fantasy w wykonaniu Marcina Mortki, o tytule Martwe Jezioro, mnie zachwycił. Pokochałem bohaterów, porwały mnie ich przygody, a styl w jakim wszystko było podane po prostu mnie sponiewierał. Na końcu recenzji pierwszego tomu wyrażałem nadzieję, że drugi będzie lepszy lub równie dobry. Możecie więc wyobrazić sobie moją radość, gdy dostałem wyczekiwaną z utęsknieniem kontynuację – a po przeczytaniu okazało się, że me życzenie się spełniło. Druga Burza w niczym nie ustępuje Martwemu Jezioru, co więcej, w niektórych aspektach jest nawet lepsza.

Bunt pod wodzą Madsa Voortena trwa w najlepsze. Niepokonany wojownik zwany Ostrzem Burzy, wygrywając kolejne starcia i szukając nowych sojuszników, przemierza pogrążony w chaosie kraj. Na jego drodze ku zwycięstwie stają najstraszniejsi wojownicy i wyznawcy kultu Smoczycy, kilka śmiertelnie groźnych smoków i innych mitycznych stworzeń, o których istnieniu wszyscy dawno zapomnieli. Voorten ma jednak silnych sojuszników i sam jest facetem, który nie z jednej miski kaszę kradł. Wraz z byłą Strażniczką Eleinaree, milczącym Istvanem, narwanym Bielikiem i przypominającym upiora Gainem, jest w stanie znieść wszystko, by dotrzeć do obranego celu. Nie wie jednak, że na jego drodze stanie ktoś, kto przez wiele lat nawiedzał go w sennych koszmarach…

Tempo powieści jest jeszcze szybsze niż w pierwszym tomie, a już tam czytelnik łapał zadyszkę. Panuje chaos, a Mads i spółka mają bardzo niewiele czasu na odpoczynek pomiędzy kolejnymi bitwami. Zaskakujące pomysły i niezwykle plastyczne opisy bitew pobudzają wyobraźnię czytelnika nieustająco. Nie sposób oderwać się od książki, bo Marcin Mortka doskonale wie jak stopniować napięcie, by czytelnik z zapartym tchem śledził kolejne wyczyny bohaterów. Sami bohaterowie są tacy, jakich zapamiętaliśmy z poprzedniej części. Jeśli – tak jak ja – już wtedy ich pokochaliście, teraz wasze uczucie się tylko wzmocni. Są barwni, mają interesującą i nie do końca jasną przeszłość i ciekawi nas, co stanie się z nimi w przyszłości. Również kilka nowych postaci, które dopiero debiutują w Drugiej Burzy, wzbudza naszą sympatię. Całą książkę czyta się bardzo szybko – Marcin Mortka wie, jak ujarzmić słowa i robi to doskonale. W Drugiej Burzy nie brakuje również humoru – dzięki niektórym wypowiedziom, jakie serwuje nam m.in. kruk Istvana, zdarzyło mi się kilkukrotnie opluć książkę, gdy wybuchłem szczerym, niepohamowanym śmiechem. Aż głupio się czułem, gdy domownicy patrzyli na mnie pełnym podejrzliwości wzrokiem. Kilka tajemnic z Martwego Jeziora zostaje wyjaśnionych, pojawia się jednak również kilka następnych, na których rozwiązanie będziemy musieli poczekać aż do wydania dalszych tomów cyklu.

Trzeba przyznać, że – mając w pamięci doskonały poziom pierwszego tomu - moje oczekiwania w stosunku do Drugiej Burzy były ogromne. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaki byłem zadowolony, gdy zostały one w pełni zaspokojone. Marcin Mortka po raz kolejny udowadnia, że jest świetnym pisarzem i wybitne Martwe Jezioro nie było tylko jednokrotnym przebłyskiem geniuszu. Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić gorąco Drugą Burzę, której plusów nie sposób zliczyć na palcach jednej ręki i nogi. Nieoficjalnie mówi się o trzeciej części, która wydaje się być oczywistą oczywistością, gdyż druga kończy się rodzącym spore nadzieje cliffhangerem. Po mojej recenzji, nie zdziwi was chyba fakt, że z niecierpliwością wypatruję Wędrówki w mroku (tytuł roboczy). Jeśli powstanie więcej niż jeden tom dziejący się w świecie Drugiej Burzy, to również i te ochoczo przygarnę na swą półeczkę. Możliwości jest wiele, chętnie na przykład przeczytałbym prequel, opowiadający o pierwszej Burzy lub innych przygodach Madsa, albo któregoś z jego przyjaciół sprzed wydarzeń na Martwym Jeziorze. A tymczasem… niech zagrzmi Burza!


Recenzja książki Marcina Mortki o tytule "Druga Burza" najpierw ukazała się na Valkirii

czwartek, 7 czerwca 2012

268 - Recenzja komiksu "Biegun"

Pierwszy projekt okładki
"Biegun" opowiada o trójce przyjaciół z dzieciństwa, których drogi w nieprzyjemnych okolicznościach schodzą się po latach. Gdy jeden z nich ulega wypadkowi, pozostali dwaj - by pomóc mu wrócić do zdrowia i wyrwać się z powypadkowej traumy - decydują się zrealizować ich największe dziecięce marzenie. Dzięki pomysłowości i zaradności, mężczyźni wyruszają na biegun północny... nie ruszając się z rodzinnego miasteczka.

Cała recenzja komiksu "Biegun" znajduje się na Alei Komiksu. Znajdziecie tam również opinię Łukasza Chmielewskiego.

wtorek, 5 czerwca 2012

267 - GoT 02x10 - wielki finał i podsumowanie sezonu

Zanim przejdę do meritum dzisiejszej notki, czyli komentarza do finałowego odcinka, chciałbym na chwilę wrócić do zeszłotygodniowego epizodu, o którym nie miałem kiedy napisać.
SPOILERY
Obok dwóch, o których pisałem, był to trzeci najlepszy odcinek sezonu. Spustoszenia, jakie czynił smoczy dziki ogień (dzięki Kamil!) i sposób,  w jaki zostały zaprezentowane, na prawdę robiły wrażenie. Poza świetnym tempem odcinka, dwoma równoległymi wątkami, które sprawnie się przeplatały, był oczywiście napierdalando time, na który  czekał chyba każdy. Muszę przyznać, że walka wypadła całkiem fajnie, nie była to może bitwa o Helmowy Jar, ale chyba nikt się takowej nie spodziewał, nie powinniśmy zbyt wiele wymagać od pozycji serialowej. Zwłaszcza, że pewnie większość hajsu poszła na animację smoczego dzikiego ognia pustoszącego statki Stannisa. Musicie przyznać, że ten pierwszy wybuch był piękny!


Finał drugiego sezonu Gry o Tron zrobił mi całkiem dobrze. Już początek z twistem, który zaserwował nam Joffrey i Tudorowa Anne Boleyn w stosunku do Sansy mnie zaskoczył. Plus podobała mi się reakcja rzeczonej i porzuconej niedoszłej królowej - radość, a już za chwilę smutek, gdy dotarło do niej, że wcale nie będzie lepiej.

Miło było również zobaczyć miotającego się i przerażonego Theona, gdy Winterfell zostało otoczone. Rozdarty pomiędzy rozpaczliwym pragnieniem przeżycia a chęcią zachowania resztek ubabranego w błocie honoru, zdecydował się na bohaterskie wyjście. Szkoda, że nie doszło do skutku i Theon dostał po głowie mimo wielkich słów - a może właśnie za nie.

Żal mi było Karła, który zaczął bardzo szybko iść na dno, a w zasięgu wzroku nie miał nawet brzytwy, której zapewne rozpaczliwie by się chwycił, gdyby tylko takowa się pojawiła. Największy cwaniak został sam jak palec (i to palec mały!), misterne plany się posypały, ale przynajmniej stare porzekadło się sprawdziło - kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma szczęście w miłości, co zdaje się potwierdzać obecność przy Tyrionie stereotypowej panny lekkich obyczajów o złotym sercu. Z tego co wyczytałem w internecie, krasnal winien stracić nos w poprzednim odcinku, jednak wiązałoby się to ze zbytnimi kosztami charakteryzacji w przyszłości, więc po bitwie została mu jego szpetna blizna.

Scena z Kalisi, błąkającą się po labiryncie z pochodnią w dłoni, niczym Indiana Jones, i przechodzącą przez kolejne etapy czegoś, co przypominało chory sen nastolatka była bardzo fajna. Sporo klimatu dodały sceny "zimowe" i samo zakończenie, łańcuchy, smoki, te sprawy, pokonanie złego. Pod koniec, w scenie ze skarbcem, Matka Smoków, która przez cały sezon lekko mnie irytowała i jakby nie mogła znaleźć swojego miejsca, wreszcie pokazuje, że zasługuje na miano Córki Burzy i całkowicie odzyskała moją sympatię, jaką darzyłem ją w pierwszym sezonie. Chyba w końcu zrozumiała, że może liczyć tylko na siebie i nie ma co szukać pomocy u kłamliwych czarnuchów. Wszak czarny nie wyszczupla, czarny kradnie.
Również pojawienie się na ekranie Kratosa, Conana, znaczy się Drogo wywołało na mojej twarzy uśmiech. Co zrobić, że lubię tego wielkoluda? :)

Sporo namieszał w świecie przedstawionym asasyn Aryi pokazując swoje niecodzienne umiejętności. Ciekawe co z tego będzie, bo zapowiada się fajnie, a Bravos wydaje się być bardzo interesującym  miejscem - mam nadzieję, że fabuła się kiedyś tam przeniesie, choćby na chwilkę i poznamy więcej jego niezwykłych mieszkańców.

Wizualnie to jeden z najlepiej zrealizowanych odcinków w całej serii. Poza świetną pod względem choreograficznym (wreszcie właściwa dynamika podczas machania mieczem) sceną walki Snowa ze starym (-ą?) wroną (wybaczcie, ale postaci jest tak dużo, że nie jestem w stanie zapamiętać wszystkich imion) ogromne wrażenie wywarła na mnie sama końcówka odcinka. Nie chodzi nawet o konsekwencje fabularne, które z pewnością odbiją się bohaterom czkawką, którą usłyszymy w trzecim sezonie, a z której to czkawki bohaterowie sobie jeszcze nie zdają sprawy, ale o sam model i wykonanie postaci Białych Wędrowców (?). Może trochę nazbyt przypominały zombie lub wisielca z Hellboya, ale robiły wrażenie - zwłaszcza postać na koniu i sam "poszarpany" koń, z kawałkami skóry powiewającymi lekko na wietrze. Moc.

Podsumowując, finał - mimo, że nie tak spektakularny, jak koniec pierwszego sezonu - był jednym z najlepszych odcinków drugiej serii. Szkoda, że tych porządnych odcinków było tak mało, a reszta wiała nudą, mimo że niejednokrotnie mogła cieszyć oko stroną wizualną i niezłymi dialogami. W sumie drugi sezon wypadł bardzo blado w stosunku do pierwszej serii, w której większość odcinków była świetna i zdarzyło się tylko kilka wpadek. Niestety, bilans sezonu drugiego przedstawia się następująco - cztery dobre odcinki na dziesięć. Szkoda, że tak mało, choć i tak dobrze, że chociaż te odcinki, które były świetne (4,6,9,10), były takie praktycznie pod każdym względem.

Za rok przekonamy się, czy trzeci sezon da radę. Jedno jest pewne - będzie się działo.

piątek, 1 czerwca 2012

266 - Ocean przygód, papuga na ramieniu i beczka rumu


Nie ma co przesadzać. Zmieńmy więc ocean na mazurskie jezioro, papugę na pieczonego kurczaka na talerzu, a beczkę rumu - na kilka butelek piwa i wódki. Dodajmy odważną załogę, jakąś tratwę bez tendencji do tonięcia i można zacząć przygodę.

Mówiąc szczerze, nie zbyt miałem ochotę jechać. Tata musiał mnie namawiać przez dłuższy czas, bym w końcu się zgodził. No bo, sami pomyślcie, jak to wygląda – trzy żaglówki, czternastu facetów koło pięćdziesiątki i ja. Obawiałem się, że, jakby to powiedzieć, nie odnajdę się w towarzystwie. Dodajcie do towarzystwa rubaszny humor, oraz perspektywy kąpieli w lodowatym jeziorze, sikania po krzakach i innych niewygodnych, acz urokliwych w pewnym sensie, charakterystycznych cech tego typu rejsów. Stali bywalcy, którzy jeżdżą co roku od nawet dziewiętnastu lat, nazywają ten tydzień „najlepszym tygodniem w roku”, co w końcu mnie przekonało. Do końca roku jeszcze sporo, więc wybaczcie, że powstrzymam się na razie przed wydaniem werdyktu, ale muszę przyznać, że było super.

Sporo do fajności rejsu dorzucili współtowarzysze niedoli, że tak zażartuję. Na jachcie Tess 32 Dreamer było nas pięciu – ja, Tata (kapitan), dwaj wujkowie i kolega wujka. Nie będę się tu więcej rozpisywał, bo nie ma chyba sensu. Wystarczy powiedzieć, że pływanie upłynęło (ha!) w bardzo miłej i bezstresowej atmosferze, a tydzień minął zdecydowanie zbyt szybko.

Wiecie jak to jest - cały dzień pływania i każdego dnia dobijanie do innego portu. Tam jakaś obiadokolacja, ognisko, gitara, szanty i opowiadanie kawałów. Klimat genialny. No i oczywiście, bo jakżeby inaczej, jest i małe co nieco, na jedną nóżkę, na drugą, za mamę, za tatę, potem rozchodniaczka i jeszcze strzemiennego. Zresztą ktoś nadepnął na zakrętkę, więc zakręcić się nie da, a przecież się nie wyleje, żeby nie marnować. No to trzeba wlać – do jednego, przekazywanego z ręki do ręki, kieliszka. Na zdrowie i siup. Bez przepity, wiec trzeba zagadać. A potem do spania w ciasnej, ale własnej, koi. I tak siedem razy z rzędu.

Przez pierwsze trzy dni pogoda była świetna. Słońce, które w normalnych warunkach byłoby aż uciążliwe, tu nie stanowiło problemu, dzięki chłodnej bryzie, która nas owiewała i skutecznie niwelowała lejący się z nieba żar. Zimna pepsi (uwaga, audycja zawiera lokowanie produktu) również pomagała zapomnieć o upale. Praktycznie cały dzień można było opalać się w tak zwanym topless, oczywiście, nie zapominając równocześnie o pomocy na pokładzie.

W wtorek wieczór, o ile dobrze pamiętam, pogoda się załamała. Czarne chmury, z których szybko zaczęło padać, zasnuły błękitne niebo. Najgorszą ulewę przeczekaliśmy szczęśliwie w porcie, bezpiecznie zacumowani, jednak to następnego dnia zrobiło się naprawdę wesoło. Ulewny deszcz ustał, zastąpiony przez lodowate i przechodzące człowieka na wskroś podmuchy wiatru. Temperatura szybko spadła. Wychodząc spod pokładu trzeba było się grubo ubrać. Ciekawostkę może stanowić fakt, że w kontraście do tego co pisałem wyżej o opalaniu się bez koszulki, teraz – mając na sobie podkoszulek, dwie bluzy, kurtkę przeciwdeszczową, czapkę narciarską i rękawiczki (jakie zazwyczaj noszę w zimie) było mi zimno. Oczywiście w zestawie były spodnie, buty i skarpetki (nie w tej kolejności), więc allinclusive. Wiatr był niezwykle silny, więc przy halsowaniu (łapaniu wiatru w żagle, chyba mogę to tak zdefiniować), żaglówka przechylała się na boki tak szybko i tak bardzo, że wystawiając dłoń, mogłem dotknąć wzburzonej wody. Łał.

Działo się naprawdę sporo, było ciekawie, czasem śmiesznie, rzadziej groźnie, i dużo można by opowiadać. Zobowiązałem się jednak, że nie będę mówił nikomu co i jak. Oczywiście, prośba o to, bym nie dzielił się wspomnieniami, była żartem, jednak serio traktuję tego typu obietnice. Żadne tam obiecanki cacanki. No więc nic więcej nie mówię. Co działo się na Mazurach, pozostaje na Mazurach i w naszych sercach (no, poleciałem teraz po bandzie z patosem). Wszak to te wspomnienia, którymi się publicznie nie dzielimy, są najcenniejsze.

Na zakończenie chciałbym przytoczyć dwa teksty, które padły podczas rejsu, a które – na co wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi – przejdą do historii. Pierwszy – „Baby są przechuje” i drugi – „Podczas rejsu odbieram telefon wtedy, kiedy chcę, a nie wtedy, kiedy dzwonią”.

Tym optymistycznym akcentem wypada zakończyć te miłe wspominki. Jutro czeka mnie pewnie ponad siedem godzin w samochodzie (bo trzeba jeszcze z tych Mazur wrócić, a teleport akurat pożyczyliśmy sąsiadowi). Powrót do Krakowa równa się jednocześnie z powrotem do pracy i na studia. Muszę się jeszcze pochwalić, że również opisywany tydzień - mimo że wypełniony samymi rozrywkami i atrakcjami - nie był całkowicie bezowocny, bo napisałem trzy recenzje i zacząłem snuć plany uwzględniające nowe opowiadanie - wiecie: żaglówka, jezioro, trochę magii i łódź podwodna pełna zombie-nazistów. Będzie ogień.

Pozdrawiam całą mocarną ekipę i – być może – do zobaczenia w przyszłym roku!

Niech epilog tego wpisu stanowi klasyka dziewiętnastowiecznej powieści przygodowej– cytując Louisa Stevensona:

Piętnastu chłopa na "Umrzyka Skrzyni"
Jo ho ho! I butelka rumu.

No właśnie – Jo ho ho