Strony

sobota, 29 grudnia 2012

312 - Walizka pełna mgły

 Kilka dni temu pisałem o kilku projektach, nad którymi ostatnio pracowałem, dziś chciałbym Was zaprosić do zapoznania się z jednym z nich. Film Walizka owiana mgłą powstał szybko i to właściwie bez większych przygotowań z mojej strony. Pomimo tego, że moje nazwisko jest wymienione w napisach jako nazwisko scenarzysty, tak na prawdę scenariusza jako takiego nie napisałem. Film został nakręcony na bazie kilku rozmów, jakie odbyłem z pomysłodawcą i operatorem projektu - Adamem Plucińskim. Sama historia nie jest najważniejsza, właściwie trudno ją określić, a film jest zbiorem luźnych obrazów, które łączy motyw tytułowej walizki. Głównym założeniem było uzyskanie specyficznego klimatu oraz sprawdzenie, jak ułoży nam się współpraca na odległość. Z satysfakcją muszę stwierdzić, że współpraca - mimo prawie sześciuset dzielących nas kilometrów - wypadła bardzo sprawnie. Klimat natomiast jest zdecydowanie lepszy niż się spodziewałem. Wielka w tym zasługa świetnych zdjęć i dobrze dobranej muzyki. Zresztą oceńcie sami:


Nasz następny wspólny film nie będzie już tak eksperymentalny, postaramy się nawet o porządną fabułę i (olaboga!) dialogi. Na razie mamy sporo pomysłów, jak wyjdzie - zobaczymy. Ale jak się będzie coś działo to nie omieszkam Was poinformować.

piątek, 28 grudnia 2012

311 - Poka poka 2 czyli biblioteczny ekshibicjonizm

To prawdopodobnie ostatni wpis w tym roku. A jako że pod choinką znalazłem nowy regał, a większą część dzisiejszego popołudnia spędziłem na skręcaniu i wypełnianiu tegoż, to postanowiłem się pochwalić. Zresztą od ostatniego prężenia minęły prawie dwa lata, więc wypada pokazać, że kolekcja się rozrasta. Czas na poka poka 2, czeknijcie zdjęcia!
Nowy regał w całej okazałości.

Hellboy, Sin City, większość Moore'a i Trupki. Plus trochę innych rzeczy dla podtrzymania równowagi.
Superhero! Marvel! DC! Savage Dragon! I książki na studia.

Vertigo i Thompson.

Mały format.

Co nie pasowało gdzie indziej.

Duży format i trochę gier.


Cały polski Pratchett. Jeah!
Pilipiuk, Ćwiek, Sapkowski (za Okiem Jelenia) i Peter V. Brett.

Większość Kinga, Fabryka Słów plus trochę Dicka, Huberatha i Lema. Ale malutko.

Grzędowicz, Kossakowska i Mortka jako przyzwoitka.

Głównie Indy, trochę Forgotten Realms i Akta Dresdena.
Pawlak, Seria Niefortunnych Zdarzeń, Narnia i część Bondów.

Różności plus reszta Bondów.

Batmany z TM-Semica, stare wydanie Władcy i różności. Z tyłu Dukaj, Nienacki i nowelizacja Thorgala.

Znowu różności.

Cały Fullmetal Alchemist, trochę Love Hina i jakieś DVD.

Musicie uwierzyć mi na słowo, bo coś zepsułem. Cały Thorgal, kilka tomów Dragon Balla i XII, Spider-Man z TM-Semica, ziny i zeszyty od Timofa.

Różności, Dragon Lance i schowany cały Tytus.
Cała reszta.


Na początku przyszłego roku spodziewajcie się zestawienia najlepszych filmów 2012, recenzji "Chłopców" Ćwieka i dziesiątych "Baśni". A także pewnie wielu innych rzeczy. Spodziewajcie się niespodziewanego!

sobota, 22 grudnia 2012

310 - Życzenia i sporo niusów z Grzybiarz production

Jak zwykle w tym okresie chciałbym życzyć wszystkim stałym Czytelnikom (eee?), jak i zbłąkanym wędrowcom, wszystkiego dobrego na święta i nadchodzący rok. Jak było dobrze, to niech tak zostanie, a jak było nie do końca tak, jakby sobie wszyscy tego życzyli, to niech będzie lepiej. Jednym słowem: wesołych!


Dobra, najtrudniejsza część dzisiejszej notki za nami, więc jedziemy z niusami:

Na Portalu Pisarskim, który ostatnio dostał całkiem nowy wygląd, sporo świetnych opcji i w ogóle stał się dużo wygodniejszy dzięki przejściu na nowy serwer i zapłaceniu większej floty Panu Informatykowi, możecie znaleźć fragment mojego najnowszego opowiadania PUNK'S NOT DEAD. Całość będzie można przeczytać w nowym zinie KRESKA najprawdopodobniej już w marcu 2013. Tymczasem łapcie linka i dajcie znać czy spoko, czy raczej słabo!

Z kolei na JuTubie fragment filmowego projektu Walizka pełna mgły. Nic, coby w jakikolwiek sposób zdradzało cokolwiek, jednak chyba da się wczuć w klimat. Fragment nie jest długi, więc jeśli macie chwilę wolnego czasu i ochotę to klikajcie i oglądajcie. Tylko nie zgubcie się we mgle.

Zostając w filmowych klimatach - tym razem na sucho, bo film jeszcze nie gotowy, więc nie ma czego pokazać. Fragment scenariusza komiksowego Śmierciarze, który ma narysować Grzegorz "GiP" Pawlak, został przeniesiony na ekran podczas warsztatów filmowych, które odbywają się co dwa tygodnie w ramach moich studiów. Udało się nakręcić kilkuminutową scenkę dialogową w profesjonalnym - choć śmierdzącym i telewizyjnym - studiu z użyciem trzech kamer i montażu online. Mam nadzieję, że aktorzy i publiczność bawiła się równie dobrze jak ja, a efekt finalny zadowoli wszystkich. Wielkie dzięki dla Maćka i Łukasza, którzy zagrali główne role, i Anity, która zajęła się reżyserią. Mam nadzieję, że już niedługo będę mógł Wam pokazać efekt końcowy, udowadniając jednocześnie, że warto kręcić filmy mając jedynie dwuzłotowy budżet (wydany w większości na keczup imitujący krew).

Na koniec chciałbym napisać o czymś (bo nie wiem jeszcze, czy polecać), z czym nie mam wiele wspólnego. Koniec Świata. Soap Opera to internetowy serial. Sprawdźcie pierwszy odcinek, odwiedźcie główne siedlisko zła, a jeśli Wam się spodoba to nawet możecie wspomóc projekt na polakpotrafi.pl. Mimo mojego niezbyt pozytywnego nastawienia do całego przedsięwzięcia, pilot nie wypadł tak tragicznie jak mógł, choć i tak mam kilka zastrzeżeń oraz nie za bardzo wiem o co cho. Może coś się wyjaśni w kolejnych epizodach, które zamierzam śledzić głownie z tego powodu, choć mam również nadzieję, że będą wybuchy. To w końcu serial o końcu Świata, tak? Muszą być jakieś wybuchy. Choćby małe... Kocham wybuchy...

Jak już Was namawiam do lubienia rzeczy, z którymi nie mam nic wspólnego, to zachęcam również do zapoznania się z pierwszym numerem Magazynu Krakowskiego. Jedyne dotychczas wydanie można już zdobyć w wersji cyfrowej, oraz w wielu punktach naszego miasta. Po szczegóły odsyłam do głównego siedliska zła. Byłbym wdzięczny za lajki zarówno dla Magazynu, jak i wyżej wspominanego serialu o końcu świata. Bo trzeba sobie pomagać, święta są.

Byłoby na tyle. Polecam jeszcze słaby, acz uroczy, horror klasy niezdefiniowanej - Krwawe Święta. Jest raczej śmiesznie niż strasznie, ale warto zobaczyć ten twór dla kilku absolutnie genialnych onelinerów. Jeszcze raz wszystkiego dobrego i porządnie wykorzystajcie świąteczny czas, odpocznijcie, nadróbcie zaległości filmowe, książkowe, komiksowe i growe. I te życiowe też.

wtorek, 18 grudnia 2012

309 - Komiksowa estetyka w kinie

Kiedy mówimy, a kiedy powinniśmy mówić o komiksowej estetyce w kinie

Tekst napisany na zajęcia z Analizy Dzieła Filmowego.

W ostatnich latach możemy zobaczyć w kinie istny boom na produkcje komiksowe. Z jednej strony ogromną popularnością cieszą się wysokobudżetowe filmy na podstawie komiksów o superbohaterach, z drugiej sama „estetyka komiksowa” może być zauważona w filmach, które pierwotnie z komiksami mają niewiele wspólnego. Warto się jednak zastanowić, czym tak naprawdę jest ta „komiksowa estetyka”, gdyż pojęcie to ma szeroką gamę znaczeń – często niestety błędnie używa się go jako synonimu groteski, przerysowania czy przesady. Trudno wszakże, by w Polsce było inaczej – kraju, gdzie komiks kojarzony jest głównie z rozrywką dla dzieci czyli Kaczorem Donaldem oraz mało ambitnymi przygodami herosów o nadnaturalnych mocach. Gdzieś zapomina się o tym, że istnieją komiksy ambitne, skierowane do dojrzałego odbiorcy i wydawane w formie eleganckich albumów, którymi interesuje się jedynie garstka zapaleńców. Być może warto by pokazać niektórym czytelnikom takie pozycje, jak Maus. Opowieść ocalałego Arta Spiegelmana (powieść graficzną opowiadającą o polskim Żydzie, który ocalał z Holocaustu – komiks został wyróżniony Nagrodą Pulitzera w 1992 roku) czy Strażnicy autorstwa Alana Moore’a (scenariusz) i Dave’a Gibbonsa (rysunki) – ciężką i rewolucyjną dla amerykańskiego rynku komiksów super- bohaterskich opowieść o herosach na emeryturze w połowie lat osiemdziesiątych XX-ego wieku, doskonale ilustrującą ówczesne niepokoje polityczne. Te dwa tytuły to tylko szczyt góry lodowej, nie ma jednak sensu ani miejsca, by wymienić choć drobny procent świetnych i ważnych komiksów, jakie powstały na przestrzeni lat. Wracając do meritum dzisiejszej pracy – myślę, że gdyby widzowie byli bardziej świadomi i lepiej znali historię komiksowego przemysłu czy choćby najważniejsze dzieła komiksowej literatury, obyłoby się bez ciągłego mówienia o „komiksowej estetyce”. Nie wszystkie filmy, które są przerysowane, epatują nadmierną brutalnością, posiadają niezniszczalnych bohaterów albo opowiadają niewiarygodne historie można nazwać „komiksowymi”. Chciałbym ukazać kilka przykładów filmów, które z pełną odpowiedzialnością można nazwać takim właśnie mianem.

Pierwszy film na podstawie komiksu został zrealizowany już w 1906 roku – Edwin S. Porter nakręcił adaptację komiksowego paska pod tytułem Dreams of the Rarebit Fiend, który stworzył Winsor McCay. Przez kolejne lata powstawało wiele adaptacji i ekranizacji znanych komiksów – były to jednak filmy klasy B, często telewizyjne produkcje, na swój sposób interpretujące superbohaterów. Wystarczy wspomnieć nawiązującego estetyką do komiksów z lat trzydziestych Batman zbawia świat w reżyserii Leslie H. Martinsona z 1966 roku – Batman w filmie został obdarty z całej mrocznej otoczki, z jaką dziś jest utożsamiany (głównie dzięki temu, co dla postaci zrobił w latach osiemdziesiątych Frank Miller publikując komiksy Rok Pierwszy oraz Powrót Mrocznego Rycerza, a także Alan Moore tworząc Zabójczy Żart – te dojrzałe i mroczne opowieści na zawsze zmieniły sposób postrzegania długouchego bohatera). Obraz jest już kultowy wśród fanów, a niektóre sceny – jak bieganie z bombą - uchodzą za klasykę gatunku. Nowoczesną erę filmowych blockbusterów rozpoczął Superman, którego w 1978 roku wyreżyserował Richard Donner. Film pokazał poważniejsze podejście do tematu i mógł pochwalić się dobrym aktorstwem, scenariuszem i efektami specjalnymi. Jednak to dopiero mroczny Batman Tima Burtona z 1989 roku zapoczątkował prawdziwy renesans w komiksowym kinie, który trwa do dziś i nic nie wskazuje na to, by miał on szybko przeminąć. Poważne podejście do bohatera zapewniło wytwórni sporą sumę na koncie, a twórcom obrazu zielone światło do pracy przy kontynuacji. Powrót Batmana z 1992 roku nie był już takim sukcesem – film wzbudzał kontrowersje swym mrocznym klimatem i historią przeznaczoną dla starszych widzów. Matki zabierające swe pociechy na film narobiły krzyku i Burton został odsunięty od trzeciego filmu. Jego miejsce zajął Joel Schumacher tworząc najpierw Batman Forever (1995), a następnie Batman i Robin (1997), który – będąc klęską finansową i artystyczną - na osiem lat pogrzebał dobry wizerunek postaci, poprzez – umyślnie lub nie – nawiązanie do estetyki Batmana z 1966 roku. Dopiero w 2005 roku Mroczny Rycerz powrócił w wydaniu, na które w pełni zasługiwał – sprawił to zasiadający na reżyserskim stołku Christopher Nolan.

Pseudo- realistyczna konwencja, którą proponuje Brytyjczyk w swojej trylogii o Mrocznym Rycerzu strzegącym miasta Gotham, spodobała się widzom i zapoczątkowała nową modę w filmowym adaptowaniu komiksów. Po głośnych i kolorowych historiach przyszedł czas na utrzymane w ciemnej tonacji i psychologicznie głębsze opowieści. Z jednej strony Nolan stara się robić wszystko na poważnie, a z drugiej Batman (jako postać) dawno nie był tak komiksowy. Tajemniczy, budzący strach strażnik miasta, niezwykle skuteczny w starciu z przestępcami, znający sztuki walki i znikający niczym cień. Bohater staje się ośrodkiem konwencji – to co dotyka jego, dotyka miasta i odwrotnie. W innych filmach bohaterowie zwalczają zło z poczucia obowiązku – Batman reaguje, gdyż utożsamia się z miastem, on jest Gotham. Działa to w dwie strony - atak na obrońcę miasta unicestwia ducha Gotham. Nolan świetnie ukazuje ten charakterystyczny komiksowy motyw interakcji między miastem a jego zakapturzonym obrońcą. Takiego Batmana brakowało od dawna.

W 2005 roku (wtedy, gdy Nolan zaatakował kina z Batman: Początek) powstała również najwierniejsza adaptacja komiksu w dziejach, ekranizacja można by chyba powiedzieć – całkowita. Mowa oczywiście o filmie Sin City - Miasto Grzechu, za którego kamerą stanęło aż trzech reżyserów: Quentin Tarantino, Robert Rodriguez i ojciec komiksowego pierwowzoru – Frank Miller. Silny nacisk położono na jak najwierniejsze odtworzenie klimatu i atmosfery komiksu poprzez wizualną oprawę obrazu. Film, podobnie jak oryginał, jest utrzymany w czarno- białej estetyce, a kolor pojawia się okazjonalnie i ma znaczenie symbolicznie. Po raz pierwszy w dziejach komiks został przeniesiony na ekran kadr po kadrze. Wręcz trudno tu wyłapać małe (acz, z oczywistych względów, istniejące) różnice w kadrowaniu, dialogach czy przebiegu akcji. Z jednej strony taki zabieg był z pewnością czymś wcześniej niespotykanym, nowatorskim i zaskakującym, z drugiej strony, nie wszystko co dobrze wygląda w komiksie, prezentuje się równie okazale na kinowym ekranie. Trzeba pamiętać, że zamknięta w siedmiu tomach saga nawiązywała to pulpowych czarnych kryminałów i epatowała przejaskrawioną przemocą oraz seksem. Warto mieć również na uwadze fakt, że narracja obrazkowa operuje skrótem i wiele rzeczy dzieje się pomiędzy kadrami. W ekranizacji Sin City jest inaczej – niejednokrotnie jesteśmy zmuszeni do oglądania scen, które wzbudzają w nas pejoratywne odczucia. Brutalność wchodzi na pierwszy plan, spychając estetykę noir w kąt, jednocześnie zastępując ją czymś, co może nawet uchodzić za sekwencje gore. Przez to przemoc wydaje się być bezmyślna i w konsekwencji zbędna – zastosowana jedynie po to, by zszokować widza, tak naprawdę jedynie go obrzydza i przeszkadza w seansie. Filmowemu Sin City nie można odmówić genialnego klimatu i dobrze opowiedzianej historii. Z całą pewnością można jednak narzekać na zbytnią dosłowność filmowego dzieła - warto więc uważać, wymagając od filmowców, by wiernie przedstawiali nasze ulubione historie. Poza tym warto się zastanowić, czy naprawdę chcemy jeszcze raz oglądać coś, co doskonale już znamy? Coś, co zupełnie niczym nas nie zaskoczy? Przecież to właśnie w pomysłowej reinterpretacji reżysera tkwi często główna siła większości adaptacji.

Zupełnie innymi filmami, o których warto wspomnieć choć słowem, są adaptacje komiksów, których o bycie takowymi nikt ich nie podejrzewa. Mówiąc o „komiksowej estetyce” do głowy przychodzą nam filmy pełne akcji, bohaterów o nadprzyrodzonych mocach, opowieści o ratowaniu świata – historie o superbohaterach. Należy jednak pamiętać, że jest wiele komiksów – a co za tym idzie, także ich adaptacji – które nie mają z powyższymi stereotypowymi cechami nic wspólnego. Powstają komiksy obyczajowe, dramaty lub komiksowe komedie. Również po nie (choć może mniej chętnie) sięgają filmowcy. Wystarczy wspomnieć takie filmy, jak: Ghost World (2001), Historia przemocy (2005), Droga do zatracenia (2002) czy Tamara i Mężczyźni (2010). Każdy z tych filmów powstał na podstawie komiksu (bądź powieści graficznej czy serii pasków) i żaden nie zawiera tego, co uchodzi za „estetykę komiksową”. Brak w nich nadmiaru efektów specjalnych czy epickich walk. Każda z historii opowiada o czym innym – Ghost World to słodko-gorzka historia o dojrzewaniu, marzeniach, starciu z rzeczywistością; Droga do zatracenia i Historia przemocy koncentrują się na mafijnych porachunkach i rodzinnych dramatach; zaś Tamara i mężczyźni to lekka i niewyszukana komedia romantyczna. Trzeba pamiętać, że komiks – tak jak inne dziedziny sztuki, literatura czy film – jest medium wszechstronnym, za pomocą którego można opowiedzieć praktycznie każdą historię. Szkoda, że często się o tym zapomina, traktując po macoszemu literaturę komiksową i utożsamiając ją z rozrywką przeznaczoną jedynie dla najmłodszych lub, w ostateczności, dla młodzieży.

Na koniec chciałbym napisać o najbardziej komiksowym filmie wszech czasów. W moim odczuciu na to zaszczytne miano zasługuje jedynie Kto chce zabić Jessii?, film z 1966 roku – co zabawne – nie będący adaptacją żadnej historii obrazkowej, a tworem oryginalnym. Ta komedia science- fiction wywołuje dziś co prawda bardziej uśmiech politowania niż rozbawienia, jednak jako jedno z niewielu dzieł łączy komiks z filmem w sposób niezwykły. By to jednak wyjaśnić, postaram się przybliżyć fabułę w największym skrócie: przy pomocy tajemniczej maszyny do realnego świata trafiają postacie wyjęte prosto z kart komiksów. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że gdy otwierają usta by coś powiedzieć, zamiast słów wydobywają się z nich komiksowe dymki z tekstami. Podobnie jak w Batman ratuje świat czy Scott Pilgrim kontra świat (2011), nie brakuje tutaj onomatopej pojawiających się w kolorowych (tu, przez brak kolorów, czarno- białych) chmurkach. Również sekwencja otwierająca i prezentująca napisy początkowe jest wykonana w formie ruchomego (w prosty sposób animowanego) komiksu. Dodając do tego zakręconą historię i urok starego czeskiego kina z pełną świadomością możemy mówić w tym przypadku o „komiksowej estetyce” - i to tej, jaką stereotypowo postrzega większość społeczeństwa.

Trzeba uważać, mówiąc o „komiksowej estetyce” w kontekście kina. Oczywiście, z jednej strony komiksowe filmy to obrazy utrzymane w konwencji opowieści o niezwyciężonych bohaterach (zarówno tych skrywających się za maskami, jak i tych, którzy nie potrzebują przebrania, przykładem takiej postaci może być James Bond) czyli kino superbohaterskie, zarówno adaptujące komiksy, jak i filmy nie mające z nimi nic wspólnego, a będące jedynie w jakiś sposób do nich podobne (znów Agent Jej Królewskiej Mości wydaje się być świetnym przykładem – postać wykreowana przez Iana Fleminga w serii książek kładących główny nacisk na wątki szpiegowskie a nie na akcję, w filmach otrzymuje atrybuty i zadania, których nie powstydziłby się niejeden komiksowy superheros). Z drugiej strony mamy wiele filmów komiksowych z definicji, gdyż bazują na materiale źródłowym, jakim są opowieści obrazkowe, a jednak z kinem akcji, schematycznością i powyższym rozumieniem „komiksowej estetyki” mają niewiele wspólnego. Kino komiksowe jest synonimem „nadkreacyjności” w „potocznej świadomości zbiorowej”. Szkoda, że wyrażenie „kino komiksowe” jest najczęściej synonimicznie używane z „kinem superbohaterskim”. W tym właśnie procederze tkwi główny problem, który jest przyczyną błędnych interpretacji i w ogóle błędnego rozumienia oraz postrzegania zjawiska „komiksowej estetyki”.




Bibliografia:

Książki:
Lefevre Pascal, Incompatible Visual Ontologies? The problematic of drawn images [w:] I. Gordon, M. Jancovich, M. P. McAllister [red.], Film and Comic Books, USA 2005, University Press of Mississippi.

Czasopisma:
Szyłak Jerzy, Filmowanie komiksu, „Kino” 1985, nr 5.

Wybrana filmografia:

Mroczny Rycerz (The Dark Knight), reż. Christopher Nolan, USA, Wielka Brytania 2008.
Sin City– Miasto Grzechu (Sin City), reż. Robert Rodriguez, Quentin Tarantino, Frank Miller, USA 2005.
Ghost World, reż. Terry Zwigoff, Niemcy, USA, Wielka Brytania 2001.
Kto chce zabić Jessii? (Kdo chce zabít Jessii?), reż. Václav Vorlíček, Czechosłowacja 1966.

 

piątek, 14 grudnia 2012

308 - Akta Dresdena. Śmiertelna groźba.

Duchy, upiory, widma i inne, nie do końca żywe istoty grasują po Chicago, oszalałe z bólu i frustracji. Tylko Harry Dresden, mag do wynajęcia (żadnych imprez urodzinowych i napojów miłosnych, numer znajdziecie w książce telefonicznej), może coś na to poradzić. Tym razem nie walczy jednak sam, u jego boku pojawia się przyjaciel – Michael. Rycerz nazywany Pięścią Boga, posiadacz Amorakiusa, niezwykłego miecza, w którym drzemie ogromna moc. By jednak nie było zbyt łatwo, duchy to nie wszystko – wampiry, demony, smok i kochająca matka chrzestna, to tylko niektóre z problemów, z jakimi przyjdzie im się zmierzyć.


Trzecia część cyklu Akta Dresdena różni się nieco od dwóch poprzednich tomów. Pierwszą różnicą, jaką możemy zauważyć jeszcze przed otwarciem książki, jest wyraźnie zwiększona liczba stron. Mimo, że książka jest sporo grubsza od swych poprzedniczek – tak naprawdę trudno to zauważyć, gdyż kolejne kartki przewraca się z niekłamaną przyjemnością i w ekspresowym tempie. Duża w tym zasługa lekkiego pióra, jakim niewątpliwie dysponuje autor oraz wciągającej i nie dającej czytelnikowi chwili wytchnienia fabuły. Sama struktura książki również jest nieco inna, zarówno Front burzowy, jak i Pełnia księżyca proponowały wciągającą intrygę kryminalną, klimatyczną opowieść, przesyconą magią i ukazującą spektakularne sceny akcji. W tomie trzecim Jim Butcher koncentruje się na akcji, wątki kryminalne jedynie nakreślając. Nie jest to wadą, gdyż również taka opowieść wychodzi Butcherowi bardzo dobrze, trudno jej cokolwiek zarzucić. Jednak kto szuka porządnego kryminału z akcją i magią w tle, tym razem może poczuć zdziwienie dostając historię sensacyjną w klimatach urban- fantasy. Samą fabułę należy pochwalić – jest odpowiednio wyważona, przemyślana, nie brakuje w niej elementów dramatycznych ani humorystycznych. Postacie są barwne i podczas lektury przejmujemy się ich losem. Po raz kolejny autor udowadnia, że ma głowę pełną pomysłów i umiejętności by w przystępny sposób zaprezentować je swoim czytelnikom.

Mimo pewnych różnic między Śmiertelną groźbą a dwoma poprzednimi tomami, należy powiedzieć jasno, że wszystkie trzy pozycje stoją na bardzo wyrównanym i wysokim, jak na rozrywkową literaturę tego typu, poziomie. Jeśli chcecie na chwilę zapomnieć o szarej rzeczywistości, wraz z bohaterami przeżywać przygody od których trudno się oderwać, to cykl Akta Dresdena Jima Butchera jest dla Was. Szczerze polecam i wypatruję kolejnych tomów. Oby obyło się bez opóźnień, z którymi mieliśmy do czynienia przy premierze Śmiertelnej groźby.


Recenzja ukazała się pierwotnie na Valkirii.

czwartek, 6 grudnia 2012

307 - Luke gra w zielone

Problem z recenzowaniem kolejnych komiksów Rene Goscinnego polega na tym, że wszystkie stoją na podobnym i to wysokim poziomie. W dodatku, nie ma między nimi zbyt rewolucyjnych zmian, więc o wszystkich można pisać podobnie. Nie inaczej jest w przypadku czwartego integrala przygód najszybszego kowboja na Dzikim Zachodzie.

Tradycyjnie już otrzymujemy trzy historie. W pierwszej - „Rywale z Painful Gulch” - dzielny kowboj musi rozwiązać spór między sąsiadami, który wyniszcza tytułowe miasteczko. W historii zatytułowanej „Góry Czarne”, Lucky Luke wraz z grupą ekscentrycznych naukowców chce poznać niezbadane tereny Dzikiego Zachodu, jednak na jego drodze stanie wiele przeciwności, gdyż komuś cała ekspedycja jest wyraźnie nie na rękę. W opowieści zamykającej tomik "Daltonowie i zamieć" wracają dobrze nam znani bracia o przestępczej naturze. Zgodnie z klasyką gatunku, zaczyna się od ucieczki, a w pogoń za zbiegami rusza oczywiście Luke. Tym razem udało się uniknąć pewnej monotonii, którą można czasem wyczuć w komiksach o Daltonach.

W zbiorczych wydaniach, które podsuwa nam Egmont, zdarzają się czasem lepsze, czasem gorsze historie. „Zielony” integral stoi na bardzo wysokim poziomie i niezwykle równym. Brak tu słabszej historii, trudno też wyróżnić najlepszą. Przygody kowboja są oryginalne, świetnie rozpisane i nawet historię z Daltonami – głównie przez zmianę scenerii (opowieść rozgrywa się w pokrytej śniegiem Kanadzie) czytamy z większym niż zazwyczaj zainteresowaniem (choć przecież wiemy, jak się skończy). Luke pokazuje, że to dzięki sprytowi i pomysłowości a nie brutalnej sile można rozwiązać każdy problem. Jak zwykle w komiksach Goscinnego nie brakuje gagów sytuacyjnych, żartów słownych i pełnych humoru postaci. Cartoonowy styl Morrisa idealnie nadaje się do ilustrowania tego typu scenariuszy, co rysownik udowadnia po raz kolejny.

Czwarte już, „zielone” wydanie zbiorcze trzech kolejnych tomów przygód Lucky Luke'a nie zawodzi. Komiksy z lat 1962-1963 w ogóle się nie zestarzały i czyta się je z przyjemnością, co pokazuje, jak są dobre. Jednocześnie, to chyba najlepszy z dotychczas wydanych integrali, więc jeśli podobały Wam się poprzednie, nie powinniście się dłużej zastanawiać i czym prędzej przeczytać również ten. Dla wszystkich miłośników Goscinnego, Morrisa, Lucky Luke'a czy po prostu naprawdę dobrych komiksów humorystycznych jest to pozycja obowiązkowa.

Recenzja ukazała się pierwotnie na Alei Komiksu.
Tutaj możecie przeczytać moją recenzję poprzedniego tomu.

środa, 5 grudnia 2012

306 - Bawimy się: nominacja do Liebster Blog

Akcja polega na tym, że tytułową nominację otrzymuje się od innego blogera, któremu - krótko mówiąc - nasz blog się podoba. Teoretycznie nominacja przyznawana jest blogom, które są mniej popularne właśnie w celu zdobycia większej liczby czytelników. Po odebraniu nominacji trzeba odpowiedzieć na 11 pytań, wybrać kilka innych blogów i je nominować (max. 11) i zadać osobom je tworzącym 11 pytań.

Dwa ostatnie wymogi pominę, bo wszystkie fajne blogi jakie znam mają już dużo czytelników.

Nominację dostałem od Zuz z Recenzjum.

No to jedziemy z pytaniami:

  • Ulubiony film/serial?
Film: "Indiana Jones i Ostatnia Krucjata"
Serial: "Boardwalk Empire"

  • Jeśli mogłabyś/mógłbyś mieć dowolną umiejętność, to co by to było?
Niewidzialność i latanie. Takie kombo, a co.
  • Czego nigdy byś na siebie nie ubrał/a?
Pończoch.
  • Ulubione miejsce na ziemi?
Home, sweet home.
  • Gdybyś mógł/mogła sam/a wybrać sobie imię, jak by brzmiało? 
Janek jest git.
  • Jaka książka wywarła na Tobie największe wrażenie?
Trudno wybrać jedną.
  • Jesteś optymistą/ką, realistą/ką czy pesymistą/ką?
To chyba pytanie retoryczne dla każdego, kto choć raz widział mój nieustający banan na ryju.
  • Wymień 5 cech, za które lubisz siebie.
Poza specyficznym poczuciem humoru nic nie przychodzi mi do głowy. To chyba dość smutne, prawda?
  • Rzecz bez której nie możesz się obejść.
 Na dłuższą metę trudno byłoby mi pewnie żyć bez czytania, więc stawiam na komiks. Żaden szczególny.
  • Na co marnujesz najwięcej czasu?
 Zapewne na oglądanie filmów, choć z drugiej strony studiuję filmoznawstwo, więc chyba nie mogę nazwać tego "marnowaniem czasu". Powiedzmy więc, że siedzenie przy komputerze (including: oglądanie filmów, przeszukiwanie internetu, granie w gry itd.) pożera czas, który mógłbym spożytkować na coś innego.
  • Twój "must have" to...
Chodzi o coś, czego nie mam, a co muszę kiedyś zdobyć? Trudno powiedzieć, to zawsze jest problem, żebym wybrał sobie prezent na mikołaja/pod choinkę. Nigdy nie wiem co chcę dostać (poza książkami i komiksami oczywiście). 
Natomiast jeśli chodzi o coś, co już mam, a czego nie mogę stracić, to (zakładając, że mówimy o przedmiotach, a nie o ludziach) stawiam na prawo jazdy.

Tyle, dzięki za pytania, mam nadzieję, że odpowiedzi są w miarę ciekawe. Fajna sprawa takie pytania, czułem się jakbym udzielał drugiego w życiu wywiadu, naaajsss.

Jutro na blogu recenzja czwartego integrala Lucky Luke'a.

piątek, 30 listopada 2012

305 - Czerwona Mgła

Tomasz Kołodziejczak wraca do świata, który szerzej poznaliśmy dzięki wydanej w 2010 roku powieści Czarny Horyzont. W zbiorze czterech opowiadań, pod wspólnym tytułem Czerwona Mgła, ponownie spotykamy królewskiego geografa, bohatera i niezwykłego podróżnika – Kajetana Kłobudzkiego. I trzeba przyznać, że każde ze spotkań jest niezwykle interesujące.


Pisarz buduje niezwykły, żyjący własnym życiem świat. Świat dotknięty Apokalipsą, pełen magii, niezwykłych – i niezwykle groźnych – stworów, mitycznych stworzeń i nowoczesnej technologii. W takim właśnie świecie, podzielonym Planami i Czarnym Horyzontem, nieustannie nękanym nowymi zagrożeniami, żyje Kajetan, znajomy hetmana i nieustraszony badacz nieznanego. Podróżnik, który zbadał inne światy i jako jeden z niewielu powrócił żywy. Słowem: bohater jak się patrzy, łączący w sobie wiele lubianych przez czytelników cech. Jednak nie jest wszechmocny i przygody, w których wir rzuca go Kołodziejczak na stronach Czerwonej Mgły, niejednokrotnie potrafią przyspieszyć bicie serca i zatrzymać oddech. 

Jednak nie przygody ani nie bohater – mimo, że oba te składniki są świetne – stanowią największy plus książki. Właśnie wspomniany wyżej świat jest hipnotyzujący. To jedna z bardziej oryginalnych i lepiej dopracowanych wizji przyszłości Polski, z jakimi miałem do czynienia w rodzimej literaturze fantasy, a trzeba pamiętać, że jest to temat często eksploatowany przez naszych fantastów. Magia fascynuje, nowo odkrywane, wraz z przewracaniem kolejnych stron, miejsca zachwycają pięknem, bestie atakujące bohaterów wzbudzają wstręt i strach, ale jednocześnie intrygują swą odmiennością. Wszystko jest doskonale przemyślane, spójne i po prostu niezwykłe – wręcz cudownie magiczne. Kołodziejczak, mimo dość długiej przerwy w pisaniu, włada piórem nie mniej sprawnie, niż jego bohaterowie bronią. Poszczególne opowiadania wciągają bardzo mocno, ich styl jest piękny (przywodzi na myśl klasykę gatunku) i należą do tych, które połyka się jednym tchem. Nie brakuje dynamizmu, genialnego klimatu i zaskakujących rozwiązań czy pomysłów. Kołodziejczak zgrabnie łączy różne elementy, które na pierwszy rzut oka do siebie nie pasują i z zaskakującą świeżością podchodzi do ogranych tematów. Wszystko to sprawia, że po zamknięciu książki ma się ochotę na więcej, więcej, więcej...

Z czterech zamieszczonych w zbiorze opowiadań, tylko jedno jest premierowe. Pozostałe trzy mogliśmy wcześniej znaleźć w antologiach Tempus Fugit, Niech żyje Polska! Hurra! i w magazynie Science-Fiction, Fanatsy i Horror. Nie warto się jednak tym zniechęcać – tytułowa Czerwona Mgła to praktycznie mini-powieść i do tego jedno z najlepszych opowiadań jakie dane mi było w tym roku czytać. Urzeka pomysłem, rozplanowaniem akcji a także postaciami (zwłaszcza adwersarzy Kajetana). Może chwycić za serce scenami pełnymi dramatu, wzbudzić obrzydzenie i współczucie, gdy autor czyni nas świadkami egzekucji i zniewolić klaustrofobicznym i tajemniczym klimatem. Pozostałe opowieści są również sprawnie napisane, niejednokrotnie zaskakują, rozśmieszają i mają ciekawych bohaterów, jednak to tytułowe opowiadanie uważam za najlepsze. Wydaje mi się, że Kołodziejczak lepiej się czuje w dłuższych formach, gdzie ma czas i miejsce na dopracowanie i rozwinięcie wszystkich wątków.

Mimo pewnej schematyczności, jaką można dostrzec w konstrukcji opowiadań zawartych w wydanym właśnie tomie opowiadań Tomasza Kołodziejczaka, nie można im odmówić istotnych zalet. To sprawnie napisane teksty, pełne dobrych pomysłów i ciekawych postaci, i co najważniejsze, z genialnie zbudowanym światem. Historie bawią nas, bądź straszą i nieprzerwanie zniewalają klimatem. Warto znać, warto mieć na półce. I warto namawiać autora, by prędzej czy później dał nam więcej historii z tego uniwersum. Bo wykreowany przez niego świat może udźwignąć przynajmniej jeszcze kilka książek.


 Recenzja została pierwotnie opublikowana na portalu Valkiria.

niedziela, 25 listopada 2012

303 - Siedzimy, nic się nie dzieje, nuda...

Listopad ubogi w notki. Moja wina - z jednej strony nie było o czym pisać, bo mało ostatnio czytam, z drugiej jeśli już się coś pojawiło, to jakoś chęci nie starczyło by przysiąść do klawiatury i wystukać choćby kilkaset znaków. Oglądnąłem jednak ostatnio kilka ciekawych filmów, więc w telegraficznym skrócie podzielę się wrażeniami:

Pokłosie - bardzo dobry, mocny film. Ciężki (choć widziałem cięższe), dobrze zagrany (cieszą gościnne występy aktorów starego pokolenia), gęsty od klimatu. Jedyne, co przeszkadzało mi podczas seansu to sztucznie wypowiadane kwestie. Zwłaszcza na początku dialogi wydawały mi się nazbyt deklamowane.

V/H/S - nie przepadam za horrorami kręconymi "z łapy" (tzw. found footage), ale ten mi się podobał. Nowelowa budowa całości pozwala przedstawić kilka ciekawych historii. Niby nic szczególnie oryginalnego, ale całość wywołuje dobre wrażenie, a sama koncepcja ułożenia (i fabularnego wytłumaczenia) nowel jest interesująca i działa na plus. Poza tym są cycki, a film naprawdę straszy.

Gangster - spotkałem się z różnymi opiniami na temat tego filmu, ale mi bardzo się spodobał. Zaskoczył głównie klimatem i sposobem snucia opowieści. Ale muzyka i postaci (Tom Hardy!) też robią swoje. Muszę nadrobić westernową "Propozycję" tego samego scenarzysty.

Miłość - smutna historia, głosy zewsząd o genialności tejże, płaczący ludzie w kinie, a ja się okropnie wynudziłem. Film o umieraniu i w żmudny i realistyczny sposób dokładnie je przedstawiający. Zabrakło mi chyba większej ilości scen "sprzed choroby" głównej bohaterki, które z pewnością wzmocniłyby moją z nią więź, w czego konsekwencji reszta filmu wywarła by na mnie większe wrażenie. A tak, film zupełnie do mnie nie trafił. Cytując samego siebie: "nie moje klimaty". Oczekiwałem po tym filmie porządnego pierdolnięcia między oczy, a nie dostałem nawet leciutkiego szturchańca w żebra. Jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Na dziś tyle. Jeszcze w listopadzie powinna się pojawić na blogu recenzja "Czerwonej Mgły" Kołodziejczaka. Obiecuję nie wspominać w kontekście tytułu o katastrofie Smoleńskiej. Bo ile można. Będzie też o "Daytripperze", czwartym zbiorczym Lucky Luke'u, trzecim tomie Akt Dresdena i - jeśli Egmont przyśle egzemplarz recenzencki - o nowych Baśniach. Będzie, prędzej czy później. Bo stosik rzeczy, o których wypada napisać, jest nadzwyczaj wysoki i niebezpiecznie się już chwieje.

środa, 14 listopada 2012

302 - Diabeł wśród piasków i amerykańskie wampiry dwa

Półtora roku po wydaniu tomu pierwszego w serii „Obrazy Grozy” ukazuje się kontynuacja opowieści o amerykańskich wampirach. Główni bohaterowie poprzedniej części – Skinner Sweet i Pearl Jones – schodzą tu na dalszy plan. Dzięki temu możemy oglądać pierwszą połowę XX wieku z nieco innej perspektywy. Również miejsce akcji się zmienia – z Los Angeles przenosimy się do Las Vegas, które w roku 1936 było istnym „Miastem Grzechu”.


Drugi tom „Amerykańskiego Wampira” to dwie historie. W pierwszej z nich, zatytułowanej „Diabeł wśród piasków”, opowieść skręca w stronę kryminału. Głównym bohaterem jest prawdziwy twardziel w płaszczu i kapeluszu – szef policji Cash McCogan. Gdy jego miastem wstrząsa seria zabójstw biznesmenów powiązanych z budową nowej tamy, McCogan rusza do akcji i zrobi wszystko, by odnaleźć mordercę. Czymkolwiek by nie był. Scott Snyder buduje świetny, duszny klimat małego – acz pełnego brudów – miasta. Tworzy wyraziste postaci i pakuje je w nie lada kłopoty. Dobrze snuje opowieść, odsłaniając karty stopniowo, by w końcówce zaskoczyć czytelnika i zmusić go do smutnego uśmiechu. Również wplątanie wątków wampirów w historię kryminalną wyszło mu całkiem nieźle. Może przy lekturze tego komiksu nie będziemy piali z zachwytu, a niespodzianki przygotowane przez autora nie sprawią, że stanie nam serce, ale trzeba powiedzieć, że to bardzo porządna historia kryminalna, a wątki paranormalne dodają jej tylko smaku.

Z kolei kończące tom „Wyjście” wypada gorzej. Mamy tu trzy równoległe wątki, jakby scenarzysta nie mógł się zdecydować, który wyszczególnić. Jest to opowieść o zemście kobiety, która została niedawno przemieniona w wampira, a następnie poddana długim i męczącym eksperymentom. Równoległe wracamy do znanej z pierwszego tomu Pearl Jones – widzimy, jak próbuje ułożyć sobie życie wraz z mężem i jak jej wampirzą duszę targa wiele wątpliwości. W końcu trzeci wątek opowiada o zdradzonej przyjaźni, kiedy mąż Pearl spotyka starego znajomego, a ten okazuje się być całkiem innym człowiekiem. Historia jest niespójna i często zmienia rytm – od pięknych i romantycznych obrazków przeskakujemy nagle do pełnych akcji pościgów samochodowych bądź scen pełnych krwi i przemocy. Zniknął gdzieś duszny klimat, a cała historia zamknięta w dwóch zeszytach wydała mi się zapychaczem. Całkiem niezłym co prawda, ale jednak zapychaczem.

Rysunkowo „Amerykański Wampir” prezentuje świetny poziom. Pierwszą historię rysuje (prawie w całości, bez kilku stron poświęconych retrospekcjom) doskonale znany fanom serii Rafael Albuquerque. Jego kreska jest dynamiczna i klimatyczna, doskonale sprawdza się w mrocznych historiach pisanych przez Snydera. Do ekipy w drugim tomie dołącza Mateus Santolouco, który zajął się rysowaniem wspomnianych retrospekcji i całego „Wyjścia”. Jego styl jest bardzo podobny do tego, co prezentują prace Albuquerque'a, jednak widać, że ten artysta przywiązuje większą wagę do szczegółów. Całości składu dopełnia kolorysta Dave McCaig, którego prace może nie są szczególnie oryginalne i zbytnio się nie wyróżniają, ale dobrze pasują do stylu obu rysowników i klimatu przedstawianych opowieści.

Drugi tom „Amerykańskiego Wampira” nie powinien nikogo rozczarować. To bardzo porządnie napisana historia, z dobrymi dialogami (które chyba nieco tracą w przekładzie, bo niektóre kwestie brzmią bądź co bądź dziwacznie) i gęsta od klimatu. Historia, trzeba dodać, wyśmienicie zilustrowana. Na deser dostajemy sporo okładek (zarówno tych użytych, jak i niewykorzystanych), garść szkiców i projektów postaci, a także – co niecodzienne – swoistą, czterostronicową zajawkę trzeciego tomu. Cytaty na ostatniej stronie okładki jak zwykle trochę przesadzają, jednak jest to komiks, który powinien się spodobać każdemu miłośnikowi wampirów oraz wymagającemu czytelnikowi komiksów spod szyldu Vertigo.


Recenzja pierwotnie została opublikowana na Alei Komiksu.
Pierwszy tom "Amerykańskiego wampira" trafił do mojego zestawienia najlepszych komiksów z 2011 roku.

piątek, 2 listopada 2012

301 - Gdy znika granica między fikcją a rzeczywistością, czyli co zrobić, kiedy zombie wychodzą z ekranu

Tekst napisany na zajęcia z Analizy Dzieła Filmowego.

Na samym początku trzeba chyba wyraźnie powiedzieć, że kiedyś rzadko bywałem w kinie. Praktycznie bywałem tam od święta, przez co każde wyjście na film było małym świętem. Z czasem, gdy odkryłem magię kina i ta zniewoliła mnie całą swą czarodziejską mocą, seanse w kinie zaczęły być częstsze – spowszedniały można by rzec. Wyjście do kina nie jest już wydarzeniem, na które czeka się z wypiekami na twarzy, a czymś zwyczajnym, co robi się praktycznie bez zastanowienia. Wraz z poznaniem magii kina, z głębszym wejściem w filmowy świat, paradoksalnie zniknęła gdzieś magia, która kiedyś – będąc dzieckiem – towarzyszyła mi przy każdej wizycie w kinie. Kino, z miejsca szczególnego, stało się zwykłym budynkiem, w którym można zobaczyć film na większym niż w domu ekranie. Popcorn przestał smakować, a w coli zaczęło się wyczuwać większą ilość wody niż przewidywałaby to ustawa – nawet ta, dotycząca rozcieńczania napojów gazowanych sprzedawanych na skalę masową w tego typu przybytkach. Wszystkie te obserwacje uderzyły mnie całkowicie niespodziewanie, z ogromną mocą i w jednym momencie. Przyczyna była oczywista, prozaiczna i nieubłagana – zacząłem dorastać.

Tak się dziwnie złożyło, że im jestem starszy, tym częściej bywam w kinie. Może wiąże się to ze stopniowym usamodzielnianiem się i braniem pewnych spraw we własne ręce – kiedyś by wybrać się do kina trzeba było namówić na wyjście jednego z rodziców lub znaleźć opiekuna zastępczego. A to wcale nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać – choć starsza siostra prawie zawsze stawała na wysokości zadania. Po przekroczeniu pewnej nie do końca zdefiniowanej granicy wiekowej, wyjścia mogły stać się samodzielne. I się zaczęło...

Jestem o tyle dziwnym, co szczęśliwym przypadkiem, że rzadko kiedy me filmowe seanse były zakłócane w jakikolwiek sposób. Najczęściej w ogóle nie dzieje się nic wartego późniejszego wspomnienia, więc trudno szukać u mnie ciekawych i emocjonujących historii po wyjściu z kina. Spotyka mnie raczej krajowy standard – irytujące dzieci powtarzające co lepsze w ich mniemaniu kwestie filmowych bohaterów, pijani dresiarze bełkoczący w odpowiedzi na zagadnienia poruszane na ekranie, czy przerażająco głucha cisza pustej kinowej sali. Często jestem w kinie sam, gdyż tak zwane „poranki”, które z lubością wybieram, nie cieszą się zbytnią popularnością. W tygodniu o poranku ludzie śpieszą do pracy, a w weekend wolą dłużej pospać, niż zrywać się skoro świt na film, który przecież mogą obejrzeć później. Ja natomiast wolę ten czas zagospodarować na wyjście do kina właśnie – dojazd jest łatwiejszy, nie trzeba stać w kolejce po bilet ani do toalety. Pustka kinowej sali może jednak przytłaczać i można jej zalety, jak i wady rozpatrywać z kilku punktów widzenia. Z pewnością brak irytujących dzieci i awanturujących się z fikcyjnymi postaciami łysych mężczyzn bez karków jest niewątpliwym plusem, jednak zawsze czuję się trochę nieswojo siedząc samotnie w ciemnej sali. Często reaguję emocjonalnie na filmy pod wpływem siedzącym wokół osób – komedia oglądana w samotności niekoniecznie śmieszy tak, jak oglądana w grupie znajomych czy nawet całkiem obcych osób. Śmiech jest zaraźliwy. Z kolei horror bardziej oddziałuje na wyobraźnie w pustej sali, gdy nie ma nikogo, kto mógłby pomóc, gdyby znienacka wybuchła apokalipsa zombie, a potwory czy szaleńcy z ekranu zaatakowali naprawdę.

Umówmy się – kino nie jest do końca bezpiecznym miejscem. Niedawne tragiczne wydarzenia w Kolorado dobitnie to pokazały. Nie można oczywiście popadać w paranoję, podobna sytuacja mogły mieć miejsce w restauracji czy komunikacji miejskiej. Jednak to, że miały miejsce w kinie – i to na filmie o superbohaterze – ukształtowały w pewien sposób falę artykułów i tekstów pisanych przez dziennikarzy, jakie powstały po tej tragedii. Skupiono się głównie na napastniku i jego motywach – niepoczytalnym mordercy przebranym za komiksową postać. Podano suche liczby podsumowujące stracone życia i wstawiono obowiązkową formułkę o łączeniu się w bólu. Temat starano się ugryźć z różnej strony, między innymi obwiniając o całą tragedię zły wpływ dzisiejszej popkultury. Powstały nawet memy internetowe, które z oczywistych względów i szacunku dla ofiar pominę milczeniem. Mówiąc krótko: masakra stała się pożywką dla dziennikarzy, którzy bezwzględnie i brutalnie ją wykorzystali. Zapominając jednocześnie o jaśniejszym, choć również skażonym mrocznym ziarnem śmierci, aspekcie całej tragicznej sytuacji. W całym tym zamieszaniu i szukaniu dziennikarskiej sensacji zapomniano o prawdziwych bohaterach, jacy byli tamtego dnia na premierze nowego filmu Christophera Nolana. Marynarze US Navy czy zwykły chłopak, którzy swoimi ciałami zasłaniali innych (ten ostatni przypłacił to własnym życiem). Dziewczyna, która bez jakiegokolwiek przeszkolenia uratowała życie koleżance. John Larimer, Jonathan Blunk, Matthew Robert McQuinn, Stephanie Davies – to nazwiska, które warto zapamiętać. To jest naprawdę ważne w tym wszystkim. Może właśnie teraz, gdy cała sprawa nieco ucichła, poświęci się temu trochę należytej uwagi. Ratowanie życia nie jest może tak spektakularnym tematem, jak ból, śmierć, ludzki dramat i szalony morderca przebrany za komiksową postać, ale warto poświęcić chwilę by przyjrzeć się sprawie i chwilę zastanowić. Właśnie na tym należałoby się skupić - może wtedy, gdy na chwilę zapomnimy o oderwanym od rzeczywistości szaleńcu z karabinem, a pomyślimy o bohaterach z krwi i kości, ludziach takich jak my, którzy dokonali czegoś niezwykłego, to świat stanie się choć trochę lepszym miejscem, niż ten prezentowany przez masowe media... 

Wspominałem o memach opartych na tej tragedii, miałem je co prawda przemilczeć, jednak wydaje mi się, że w pewien sposób pokazują one to, czego dzisiejszy świat oczekuje od kina i nie tylko. Owe memy opierają się bowiem na żartach oscylujących wokół ofiar tragedii, które dzięki niej miały szansę poznać Batmana lub przeżyć godną go przygodę. Słowo wyjaśnienia – Christian Bale, czyli aktor wcielający się w tytułowego bohatera The Dark Knight Rises, spotkał się z rannymi ludźmi uczestniczącymi w wydarzeniach w kinie Aurora w Kolorado. Może moje kolejne słowa będą zbyt odważne, jednak wydaje mi się, że do tego dąży dzisiejsze kino – do niemalże wchodzenia w skórę bohaterów, przeżywania ich przygód i życiu w ich świecie. Dzisiejsza publiczność wymaga coraz to nowych emocji, chce by wszystko było bardziej realne, mocniejsze, szybsze i głośniejsze.

To jeden z powodów, dla których filmy zaczęły być wypuszczane do kin w trójwymiarze. Oczywiście powodów jest wiele, a chyba najbardziej oczywistym jest zarobienie większej ilości pieniędzy przez dystrybutora, jednak z punktu widzenia widza, mocniejsze przeżycia to powód najważniejszy. Filmy oglądane w 3D mocniej na nas oddziałują. Czujemy większą interakcję z obrazem, w teorii mamy większe szanse na polubienie bohaterów – są przecież tacy realni, wręcz stoją obok nas! Cały ten trójwymiar średnio mnie przekonuje – okulary uciskają nasadę nosa, oczy bolą, obraz jest ciemny, a gdy jakiś pirat z Karaibów wymachuje mi przed nosem swą wielką szablą to czuję się trochę nieswojo. Ale rozumiem, że jestem w mniejszości i reszta dzisiejszych widzów ceni możliwość głębszego wejścia w filmowy świat dzięki technologii 3D.

Obawiam się jednak, że trójwymiar to tylko początek. Odnotowano już eksperymentowanie z czwartym, a nawet piątym wymiarem, wprowadzając do kina zapachy i ruchome fotele. Jak na razie sukces nie został odniesiony. Widzowie narzekali na nieprzyjemną woń, a ktoś nawet zakrztusił się kukurydzą, gdy jego fotel gwałtownie się odchylił. Czas jednak pokaże, co z tego wszystkiego wyjdzie – być może za kilka lat będziemy musieli zabierać do kina parasol idąc na Deszczową Piosenkę, a kolejne części filmów o rekinach-ludojadach będziemy mogli oglądać tylko zaopatrzeni w butlę tlenową i po przejściu błyskawicznego kursu dla płetwonurków. Bo od zawsze kino dąży do osiągnięcia wciąż większego i większego realizmu – stąd wprowadzenie dźwięku, koloru i najwyższej jakości HD. Trójwymiar może być tylko jednym z kolejnych etapów urealniania filmowego świata. Wszak nie wiemy, czy w bliższej lub dalszej przyszłości kino nie zostanie całkowicie wyparte przez o wiele bardziej oddziałujące na wszystkie nasze zmysły gry komputerowe, które cieszą się wciąż rosnącą popularnością i eksploatują coraz to nowe platformy.

Jest pewna scena w filmie Drużyna A z 2010 roku, scena, którą darzę szczególną sympatią, mimo że sam film uważam za żart z serialu nadawanego w latach osiemdziesiątych. W szpitalu dla umysłowo chorych odbywa się projekcja filmu w trójwymiarze. Pacjenci siedzący na krzesłach z zapartym tchem oglądają jadący samochód opancerzony. W tle leci klasyczny motyw przewodni z serialu telewizyjnego. Usta same układają się w dzióbek i zaczynają pogwizdywać znaną melodię. W pewnym momencie samochód na ekranie zaczyna jechać w stronę widzów, zbliża się coraz bardziej i nagle przez ścianę przebija się dokładnie takie samo auto. Widzowie-szaleńcy wyją z zachwytu, myśląc, że to cud nowoczesnej techniki. Ale to auto naprawdę przejechało przez ścianę i w akompaniamencie huku rozbijanych cegieł i unoszącego się wszędzie pyłu znalazło się w zaimprowizowanej sali kinowej. Granica między fikcją a rzeczywistością została zatracona. To właśnie przyciąga do kina widzów – chęć zapomnienia o nudnej i pełnej problemów rzeczywistości na rzecz przeniesienia się do bajkowego filmowego świata pękającego od przygód i nowych wyzwań. Filmowcy doskonale to wiedzą, dlatego czuję, że to tylko kwestia czasu, gdy auta rzeczywiście będą się przebijały przez ściany kinowych sal. Obawiam się jednak, że może to nie zadziałać – gdy fikcja stanie się zbyt rzeczywista przestanie być atrakcyjna.

Mam jedynie nadzieję, że widzom nie zostanie odebrana możliwość wyboru wersji filmu. W dzisiejszych czasach obecnego wszędzie trójwymiaru, gdy tylko istnieje taka możliwość, decyduję się na seans filmu w tradycyjnym 2D. Podobnie chciałbym móc wybierać w przyszłości – a jeśli kina zostaną zdominowane przez nowoczesne technologie zapewniające atrakcje podobne do tych z Drużyny A, nie pozostanie mi nic innego jak oglądać filmy w zaciszu domowego ogniska. W domu mam przynajmniej pewność, że żaden samolot nie wyleci z ekranu i nie zdemoluje mi salonu. Będę się musiał zaopatrzyć w duży ekran i maszynę do rozcieńczania coli, by móc obcować choćby z namiastką prawdziwej kinowej projekcji. Prawdopodobnie będzie mi smutno – przyzwyczaiłem się już do częstego odwiedzania kilku ulubionych kin. Ale może wyjdzie mi to na dobre i takie sporadyczne wyjścia znów staną się dla mnie czymś niezwykłym i z utęsknieniem wyczekiwanym. Czymś cudownie magicznym...


Filmografia:

Drużyna A (A-Team), reż. Joe Carnahan, USA 2010.
Mroczny Rycerz powstaje (The Dark Knight Rises), reż. Christopher Nolan, USA 2012.

niedziela, 28 października 2012

300 - New Avengers: Kolektyw

Na łódzki festiwal Mucha przywiozła trzy tytuły - „Daytrippera”, drugi tom „Opowieści Wojennych” Ennisa i czwarty tom przygód nowego składu Avengers. Ci ostatni, jak zwykle, nie mają łatwo. Ziemię atakuje enigmatyczny przybysz z kosmosu o niebywałej wręcz mocy – nawet zjednoczeni Avengers z Sentrym na czele (który przecież posiada moc miliona wybuchających słońc) będą mieli problemy z pokonaniem tak potężnego przeciwnika. Jesteśmy również świadkami tego, co w uniwersum Marvela zmienił „Ród M”. Ponadto w „Kolektywie” powracają starzy i niekoniecznie żywi znajomi, epizodycznie pojawia się sam Stan Lee, a jeden z członków supergrupy bierze ślub.


Zawsze chwalę Bendisa za dobre dialogi, oryginalne rozwiązania i rzemieślniczą sprawność – w „Kolektywie” wszystkie atuty amerykańskiego pisarza gdzieś znikają. Trudno znaleźć tu równie dobre teksty, co w poprzednich częściach, cała fabuła przypomina inne, niczym nie wyróżniające się komiksy o trykociarzach. Bohaterowie błądzą po omacku, zwyczajnie nie wiedząc, co zrobić ze swoim przeciwnikiem. Walą w niego wszystkim, co mają, szkoda że nie daje to praktycznie żadnego efektu, przez co czytelnik otrzymuje dość nużącą i monotonną "nawalankę". Dopiero gdzieś pod koniec albumu ktoś w ogóle zaczyna myśleć, choć i tak zakończenie jest mocno naciągane. Ech, nie do tego przyzwyczaiłeś mnie panie Bendis, oj nie. Nawet Spidey nie rzuca żartami, a jeśli już to robi, to są one niecelne (a zwykle uśmiecham się czytając jego kwestie i lubię jego wygłupy). Po świetnych dwóch pierwszych tomach, dobrym trzecim, czwarta część „New Avengers” obniża loty. Czyżby Bendis czuł już zmęczenie? Oby była to tylko chwilowa słabość.

Rysunkowo jest nierówno. Trzej artyści pracujący przy tym tomie operują odmiennymi stylami. Najbardziej do gustu przypadł mi Mike Dedato Jr., którego kreska jest najbardziej realistyczna, charakteryzuje ją rozmach i świetnie pasuje do konwencji komiksu. Z kolei rysunki Steve'a McNivena (który odpowiadał również za drugi tom „New Avengers”) są w moim odczuciu zbyt sztuczne – jego bohaterowie sprawiają wrażenie plastikowych lalek (może to wina kolorów?). Na koniec zostaje Olivier Coipel, który niejedne już trykoty rysował i tym razem nie zawodzi (choć czasem patrząc na jego rysunki, nie byłem do końca pewny, czy nie pomylili nazwisk w stopce). Niestety we wszystkich pracach widać pośpiech, przez co nie można w pełni docenić talentu twórców, którzy przecież pokazali niejednokrotnie, że gdy dać im wystarczająco dużo czasu, potrafią stworzyć naprawdę genialne rysunki.

Nie wiem, kiedy Mucha zamierza wydać kolejny tom „New Avengers”. Nie wiem również, czy „Cywil War” (o którym sygnały możemy wyłapać już w recenzowanym komiksie) będzie równie dobry, co pierwsze dwa tomy serii. Ale mam szczerą nadzieję, że właśnie tak się stanie, a Mucha wyda komiks na tyle szybko, byśmy mogli w ekspresowym tempie zapomnieć o potknięciu Bendisa w ramach serii, która przecież przywróciła blask drużynie największych bohaterów Marvela.


Recenzja pierwotnie została opublikowana na Alei Komiksu.
Tutaj znajdziecie recenzję New Avengers: Sentry.

środa, 24 października 2012

295 (299) - Viva l'Kłamca!

Wszelakie połączenia wiążą się z pewnym ryzykiem. Nie chodzi nawet o tak zwane „mash-upy” międzygatunkowe występujące między innymi w kinematografii i literaturze, ale biorąc pierwszy z brzegu przykład – połączenie naleśników i dżemu agrestowego daje bardzo dobry efekt, jednak połączenie tego samego dżemu z galaretą śledziową już niekoniecznie. Jak to jest, skoro i kochamy śledzika i wprost uwielbiamy dżem? Połączenia mają różne efekty, może z nich wyjść coś pysznego, lub coś niestrawnego. Musicie więc zrozumieć moje obawy, gdy usłyszałem, że kłamliwy Loki zmienia medium i atakuje komiks. Jak wypadł pierwszy komiks o sławnym Kłamcy? Czy przeniesienie bohatera z pewnego gruntu literackiego, na ten – jakże chwiejny w naszym kraju – komiksowy było dobrym posunięciem?


Fabuła jest prosta. Bezdomny mający zostać nowym prorokiem zostaje porwany, a jego anioł stróż ginie, brutalnie zamordowany. Jak zawsze w takich wypadkach, nie chcąc pobrudzić sobie rączek, aniołowie zwracają się po pomoc do nordyckiego boga kłamstwa – Lokiego. Ten, za sowitą zapłatę, podejmie się każdego zadania. Tropy prowadzą do kanałów, gdzie rozrabia pradawna sekta, a we wszystko zamieszany jest pewien niesforny malarz. Historia dziejąca się pomiędzy pierwszym a drugim tomem cyklu Jakuba Ćwieka jest przyjemną i nostalgiczną podróżą do znanego świata i lubianych bohaterów.

Muszę przyznać, że mając w pamięci poziom ostatnich prac Jakuba Ćwieka, po komiksie o Kłamcy spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. Przedstawiona na 54 planszach komiksu fabuła jest prosta i krótka. Sama intryga jest oczywiście ciekawa oraz wciągająca, Loki wciąż jest przebiegły i obdarzony ciętym językiem, postacie drugoplanowe wzbudzają ciekawość, jednak czegoś mi zabrakło, wszystko zbyt szybko się kończy. Z drugiej strony, rozumiem, że poziom genialnego w moim odczuciu Kill'em all trudno przeskoczyć. Zabrakło jednak charakterystycznych dla cyklu odniesień do szeroko pojętej popkultury, tekstów, które można by później cytować, znanego humoru (historia jest raczej mroczna) i jakiejś podsumowującej wszystko puenty. Mimo to, nie mogę narzekać. Kłamca komiksowy jest może trochę inny, jednak i medium jest inne – to co świetnie się sprawdza w książce, w komiksie już niekoniecznie. Wybaczam więc i z radością witam nowego-starego Kłamcę.

Największą nowością dla fanów Lokiego są oczywiście rysunki. Wizja Dawida Pochopienia jest bardzo odmienna od tego, co na okładkach książkowego cyklu prezentował Piotr Cieśliński. Szczerze mówiąc, oglądając przykładowe plansze w Internecie, nie byłem przekonany. Po przeczytaniu Viva l'arte muszę przyznać, że Pochopień był doskonałym wyborem. Kreska jest  brudna i szybka, doskonale wpisuje się w panujący w komiksie klimat. Loki jest cudownie kościsty, wciąż wykrzywia usta w ironicznym uśmiechu, nie wypuszczając z nich nieodłącznej wykałaczki. Rysownika należy pochwalić za dobre, dość nietypowe, kadrowanie (zwłaszcza te przekrzywione kadry przykuwają uwagę i budują klimat) i świetne sceny akcji (za kilku planszową rozpierduchę w kanałach należą się gromkie brawa, rysownik pokazuje, że świetnie czuje język komiksu na zmianę operując małymi i dużymi kadrami i doskonale regulując dzięki temu tempo opowieści). Wisienką na torcie są kolory Grzegorza Nity, bez wysiłków którego album nie wyglądałby tak dobrze.

Również wydawnictwo SQN, kolokwialnie mówiąc, „dało radę”. Komiks jest porządnie wydany i w obu wersjach (miękko- i twardo-okładkowej) prezentuje się bardzo dobrze. Niewątpliwą zaletą jest gruby papier, który żywo oddaje paletę barw. Początkowo przeszkadzał mi nieporęczny format (większy niż A4), jednak szybko zrozumiałem, że na mniejszym rysunki Dawida nie wyglądałby tak okazale. Na deser dostajemy garść szkiców, cztero-planszową historyjkę i kilka słów od scenarzysty. Szkoda, że rysownik nie pokusił się choćby o krótki komentarz.


Mówiąc szczerze, nie wiedziałem co napisać o tym komiksie zaraz po jego przeczytaniu. Wystarczyła jednak chwila namysłu i zrozumiałem, że Kłamcę. Viva l'arte można spokojnie polecić. Na gorąco, komiks mnie nieco rozczarował (spodziewałem się nie wiadomo czego), jednak gdy spojrzeć nań chłodnym okiem – nie mam mu czego zarzucić. Dla wszystkich fanów Lokiego to pozycja obowiązkowa, reszcie polecam jednak sięgnięcie najpierw po tetralogię książkową. Ćwiek pokazuje swój prawdziwy kunszt właśnie w książkach, komiks zaś jest jedynie smakowitym i pięknie zilustrowanym bonusem. Bardzo się cieszę, że Kłamca wrócił, mam również nadzieję, że Viva l'arte to nie jednorazowy występ. Wierzę, że z czasem Ćwiek lepiej poczuje specyfikę pisania do komiksu i kolejne przygody Kłamcy z tym i w tym medium będą tylko lepsze. Viva l'Kłamca!


Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Valkiria.
Tutaj pisałem o ostatnim tomie książkowego cyklu Ćwieka - Kill'em all.

piątek, 12 października 2012

294 - Pierwszy roczek Małopolskiego Studia Komiksu

Wczoraj bądź dzisiaj (ostateczna wersja wciąż jest ustalana) mija rok, odkąd w Krakowie działa Małopolskie Studio Komiksu w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej.


Prawie w każdy piątek w bibliotece przy ulicy Rajskiej w Krakowie odbywa się spotkanie poświęcone komiksom. Są warsztaty ze scenarzystami i rysownikami, są naukowe debaty, są spotkania z twórcami. Piątkowe spotkania dzielą się na cztery uzupełniające się linie tematyczne: popularyzatorską, naukową, warsztatową i klubową. Były projekcje filmów komiksowych w kinie (kinokawiarni) KiKa i kilka wystaw. Jest też oczywiście całkiem spory księgozbiór (komiksozbiór) w specjalnie wydzielonym miejscu wypożyczalni głównej z kolekcją ok. 1800 albumów.

W grudniu zeszłego roku odbył się Krakowski Festiwal Komiksu, również organizowany przez MSK, który może był przygotowywany na wariata, i choć nie można go porównywać do innych tego typu imprez, to jednak warto docenić inicjatywę. Działo się. Cały czas się dzieje. Jest fajnie.

Dziś odbyło się już 25. spotkanie Małopolskiego Studia Komiksu - tym razem poświęcone wspominkom z MFK. Nie dowiedziałem się co prawda niczego nowego, jednak osobom, które na festiwalu w Łodzi nie były, spotkanie mogło dostarczyć kilku ciekawych informacji. Frekwencja może nie była zabójcza, jednak każdy chyba zdążył się już przyzwyczaić do miłego i kameralnego klimatu tych zgromadzeń.

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko złożyć najlepsze życzenia i życzyć dalszych sukcesów. Wypadałoby może jakoś podsumować roczną działalność Studia, jednak przyznam szczerze, że nie mam dziś na to sił. Jest dobrze, dzieje się, to jest najważniejsze. O MSK pewnie jeszcze niejednokrotnie będę pisał, więc kto jest ciekaw, niech zagląda. Zwłaszcza, że szykują się pewne istotne zmiany, związane z otwarciem Ogrodu Sztuk. Szerzej o tej kwestii już wkrótce.
No i wpadajcie na piątkowe spotkania. Kto nie był ten trąba!

poniedziałek, 8 października 2012

293 - Najlepszy weekend w roku, jak co roku - MFK 2012

Był ogień.



Zaczęło się bardzo dobrze - od przyjemnej i bezproblemowej jazdy. Trafiliśmy do Łodzi od razu i (robiąc jeden postój na kawę i drożdżówki) dotarliśmy tam w jakieś 3,5 h. Potem było tylko lepiej. Zostawiliśmy Tomka i dziewczyny pod ŁDKiem, zabraliśmy bagaże Jerzego i ruszyliśmy z Kubą do naszej kwatery.

Zostawiwszy bety i auto tamże wróciliśmy autobusem. Jako że do pierwszego ciekawego spotkania było trochę czasu, to uderzyliśmy na giełdę. Ale wcześniej musieliśmy odebrać wejściówki. I tu pojawił się pierwszy (i na szczęście jedyny) zgrzyt. Nie było mnie na liście uczestników konkursu na krótką formę komiksową. Dziwne, bo przecież w konkursie udział brałem. Przejrzeliśmy listę nazwisk trzy razy jednak nie znaleźliśmy mojego. Ale nic to! Pan uwierzył na ładne oczy i dostałem smycz z plakietką upoważniającą do buszowania po festiwalu bez ograniczeń. Inna sprawa, że moja praca wisiała na wystawie pokonkursowej, ale była podpisana tylko nazwiskiem rysownika. Smuteczek.

Wszelkie smuty zeszły na bok, gdy tylko znalazłem się w budynku eMeFKowej giełdy! O ja cie! Ale fajnie, ile ludzi, ile komiksów! Banan na ryju mode: on! Pierwsze kilkanaście minut po prostu chodziłem i patrzyłem. Witałem się ze znajomymi, poznawałem nowych ludzi i nie mogłem się zdecydować co kupić najpierw. Padło na Zeszyty Komiksowe i Szkicownik Śledzia, bo akurat Mistrz podpisywał, więc nie mogłem sobie odpuścić kolejnych rysunków i dedykacji, a także zamienienia kilku słów. Zresztą - co niektórych może przerazić - to jedyne dwa autografy jakie przywiozłem z Łodzi.

Bo wiecie, niektórzy to jadą na MFK tylko po to, by ktoś im pobazgrał komiksy. Całkiem tego nie rozumiem. Znaczy - potrafię zrozumieć i uszanować zajawkę (bo każda zajawka jest fajna, niezależnie czy jest nią szydełkowanie czy wróżenie z genitaliów), ale nie potrafię ogarnąć co jest szczególnego w pobazgranym komiksie. Nie można rozumieć wszystkiego. Wracając jednak do tego, co chciałem napisać, a co zeszło na dalszy plan - jednym z takich łowców autografów jest Michał Jankowski. Gość, który dopiero niedawno zapamiętał jak się nazywam, jest szalonym szaleńcem - przywiózł z Łodzi 22 rysunki. Świetna sprawa, jednak gdy pomyślę, że pewnie jakieś 3/4 czasu spędził w kolejkach (lub stawiając w nich żonę) to jednak dochodzę do wniosku, że mi byłoby szkoda. Ale co kto lubi, jest zajawka, jest dobrze. Poza tym Michał, działając jako wysłannik Małopolskiego Studia Komiksu, pozyskał do zbiorów bibliotecznych kilka nowych albumów. Wkrótce będzie je można wypożyczyć na Rajskiej, gdzie Was serdecznie zapraszam. Duża piona dla Michała i Doritki, dzięki!

Potem znaleźliśmy się z Rybbem. Muszę przyznać, że to spotkanie było dla mnie największą atrakcją całego festiwalu (sorry McKean, Melinda and the rest), bo z Norbertem współpracujemy od kilku lat, a nie było jeszcze okazji się spotkać. Na szczęście okazało się, że jest on dokładnie takim wariatem, za jakiego go uważałem. Dobry chłopak, znaczy. Powłóczyliśmy się po giełdzie, zobaczyliśmy wystawę, poprzybijaliśmy piony i razem z szanowną narzeczoną i Harrym (który nie lubi komiksów) poszliśmy coś wszamać. Zahaczyliśmy oczywiście o Warzywa i Owoce, pękło kilka browarów, więc było coraz weselej. Po zjedzeniu naprawdę dobrego kebaba (nie to, co ten syf w kfc), rozstaliśmy się - oni poszli grupowo wyprowadzić psa Harry'ego (nie wnikam), ja wróciłem do ŁDKu.

Reszta dnia minęła szybko, nawet nie wiem kiedy zaczęto gasić światła na giełdzie i podjechały autobusy mające zabrać wszystkich na after do Wytwórni. W autobusie dosiadłem się do Gosi, która - jak się okazało - ciska komiksy. Są plany, żeby coś wspólnie zrobić - najpierw szorta na przyszłoroczny konkurs, a w międzyczasie/później coś dłuższego. Mam nadzieję, że się uda. Na afterze pojawił się również Rybb, więc mieliśmy jeszcze chwilę by wymienić się pomysłami i ponarzekać na rysowników Immortala. Niestety dość szybko się zebrał, ale i tak było zajebiście. Resztę wieczoru spędziłem lawirując pomiędzy grupkami, a po pierwszej zebraliśmy się do hotelu. Czas najwyższy, bo jeszcze kilka piw i skończyłbym jak co poniektórzy leżąc na stole i zgonując (nie będę pokazywał palcem, ale wiedźcie, że zrobiłem kompromitujące zdjęcia! Zostaliście ostrzeżeni!).

Niedzielny poranek nie był najszczęśliwszym (wypite poprzedniego dnia piwa w ilości dużej zaczęły o sobie przypominać). Narzekać jednak nie miałem zamiaru. Najpierw do sklepu, a potem do ŁDKowej kawiarni na bułkę z pasztetem i na giełdę, po ostatnie zakupy. Potem spotkanie z Rafałem Szłapą, Maćkiem Pałką (naprawdę świetne!), fragment tego z żoną Moore'a i ze Śledziem (słabo poprowadzone). Następnie pizza z GiPem i jego lubą, pożegnania i znowu na giełdę (po tym razem na serio, serio ostatnie zakupy za ostatnie pieniądze), potem spotkanie z Michałem Klimczykiem (bardzo fajnym, niezwykle pozytywnym i trochę zakręconym ludziem), Minkiewiczami i do domu.

W przyrodzie musi panować równowaga, więc droga powrotna nie była już tak łatwa, jak ta do Łodzi. Pogubiliśmy się trochę i natrafiliśmy na porządny korek. Na szczęście, atmosfera w aucie była świetna, więc nawet te drobne trudności można było przełknąć z uśmiechem na twarzy. Właśnie współtowarzyszom podróży chciałbym najbardziej podziękować, bo jak zawsze było bardzo miło, no i praktycznie bez nich nie dotarłbym do Łodzi.

Pobiłem też swój zeszłoroczny rekord i przywiozłem do Krk 34 (słownie: trzydzieści cztery) komiksy. Duża piona dla wszystkich, z którymi się spotkałem. Mam nadzieję, że wszyscy bawili się równie dobrze. Dzięki i do zobaczenia za rok! Pamiętajcie:
Komiksiarzy było wielu, żaden jednak nie miał helu!

Moje! I bezdomne, bo regał stanowczo odmówił przyjmowania pod swój dach kolejnych komiksów :(