Strony

poniedziałek, 28 października 2013

373 - Maczeta nie grawituje

Krótko o ostatnich wciągniętych rzeczach - o wszystkich trzech filmach rozmawiałem sporo z Anitą, Łukaszem, Maćkiem i Markiem, więc jeśli ukradłem komuś jakąś myśl przypadkiem to przepraszam.


Maczeta zabija (Robert Rodriguez, 2013)
O ile pierwsza część była w sumie normalnym filmem akcji z kilkoma szalonymi motywami, tak część druga to jazda bez trzymanki. Z normalności nie ostało się nic, pozostało jedynie czyste szaleństwo podane w humorystycznym sosie. I Rodriguezowi to wychodzi. Świetnie dobrana obsada, bawiąca się swoimi przerysowanymi rolami (od Trejo, przez Sheena, po Heard), brutalna dosłowność i humor w najróżniejszej postaci to najważniejsze atuty filmu. Nie chcę podawać przykładów, by nie psuć nikomu zabawy - pomysły, jakie reżyser wciela w życie trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy a co piękniejsze dialogi usłyszeć. Sporo tu nawiązań do poprzednich filmów reżysera, jak i zabawy ze strukturą samego kina. Wspaniała rozrywka dla wszystkich, którzy potrafią podejść do kina z przymrużeniem oka, którym nie straszne tony absurdu, a na filmie chcą się po prostu dobrze bawić. Bo panu, który siedział w rzędzie za mną i już na początku filmu powiedział głośno: "Teraz przesadzili" trochę współczuję, bo przecież przepołowienie człowieka jednym ciosem maczety to pestka przy tym, co działo się później. Resztę seansu siedział cicho, chyba z szoku. Albo umarł.


Grawitacja (Alfonso Cuarón, 2013)
Film, który trzeba zobaczyć w kinie, bo oglądanie go na kompie czy nawet sporym telewizorze mija się z celem. Wizualnie totalnie zachwyca, to prawdopodobnie najlepsze stereoskopowe 3D ever, gdzie wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Perfekcyjna wizja, perfekcyjna reżyseria i absolutna kontrola nad swym dziełem. Cuarón rządzi, a partneruje mu Emmanuel Lubezki w najwyższej formie. Może symbolika nie jest wyszukana, a scenariusz pretekstowy i miejscami przegięty (nagromadzenie przeciwności losu w ilości niewyobrażalnej), ale pamiętajmy, że to widowisko i w tej roli sprawdza się doskonale, najlepiej od dłuższego czasu. Chwyta za gardło, wciąga i puszcza dopiero pod koniec. Warto również wspomnieć o kreacji George'a Clooneya w roli Kowalskiego, którego trudno nie polubić. O sile oddziaływania filmu niech świadczą słowa wypowiedziane przez jedną dziewczynkę po zapaleniu świateł: "Chyba jednak nie chcę lecieć w kosmos". Tak jakby miała to zrobić choćby jutro.


Chce się żyć (Maciej Pieprzyca, 2013)
Może nie odmienił mojego życia, może nie popłakałem się podczas seansu, ale to bardzo dobry film. Porządnie zrealizowany, świetnie zagrany (na pierwszym planie błyszczy Dawid Ogrodnik, w tle jak zawsze świetny Arkadiusz Jakubik), miejscami wzruszający, miejscami zabawny, odpowiednio wyważony (w przeciwieństwie do wrażliwości kilku osób na widowni, które śmiały się w nieodpowiednich, jak się wydaje, miejscach). Na plus celowe bądź przypadkowe nawiązania do prozy Bruno Schulza i gratka dla wszystkich amatorów kobiecej anatomii - Dagmara Bąk i Katarzyna Zawadzka chwalące się wypukłościami. Niektóre ujęcia mogłyby być co prawda nieco krótsze, a w kilku miejscach autorzy poszli na skróty (wprowadzenie głosu z offu), jednak nie ma co narzekać. Ciekaw jestem, czy Ida wypada równie dobrze.


Ogrywam też L. A. Noire i jestem zachwycony jako miłośnik zarówno filmów jak i literatury spod znaku noir. Świetny klimat (Miasto Aniołów, lata 40.), sporo smaczków, fajny gameplay (choć miejscami może wydawać się monotonny, to odnajdywanie śladów, przesłuchania podejrzanych, dedukcja i pościgi sprawiają mi ogromną przyjemność) i mnóstwo zagadkowych zbrodni do rozwikłania. Czego chcieć więcej?

środa, 23 października 2013

372 - Hellboy na ślubnym katafalku

Podobnie jak w tomie Lichwiarz i inne opowieści tak i tym razem odbiegamy od głównego wątku fabularnego i cofamy się z Hellboyem do czasów, gdy ten jeszcze pracował dla Biura Badań Paranormalnych i Obrony. W sześciu prezentowanych w albumie historiach Hellboy między innymi zwiedzi Meksyk, stawi czoła wampirom i duchom, stanie się częścią miłosnej afery oraz zostanie porwany przez kosmitów. Mignoli wciąż nie brakuje pomysłów ani ludowych podań czy legend, z których czerpie garściami. Różnorodność po raz kolejny wychodzi serii na dobre. Tak w warstwie fabularnej jak i graficznej.


Lwią częścią albumu zajął się doskonale znany z poprzedniego tomu i Makomy Richard Corben. Przypadły mu do narysowania najciekawsze scenariusze – Hellboy walczący z nieumarłymi zapaśnikami w Meksyku to fabularna bomba (już sam pomysł jest cudowny), niewiele gorzej prezentują się opowieści o ludożerczym domostwie i tytułowej piekielnej narzeczonej (w której pojawia się jedna z lepszych wolt fabularnych). Corben swą groteskową kreską i makabrycznymi kreacjami nadaje historiom niezapomnianego klimatu. Genialnie radzi sobie z kadrowaniem, perspektywą oraz cieniami przez co, czytając Nagrodę Sullivana - fabularnie nawiązującą do Lovecrafta, z klimatem nieobcym również Poemu - czułem się nieco nieswojo. Rzadko który komiksowy horror potrafi wywołać u mnie taką reakcję. Ośmiostronicową historyjkę Dziedzictwo Whitterów narysował sam Mignola – to doskonale znany styl wywodzący się z linorytu, który uwodzi swym minimalizmem, umiejętnym wykorzystaniem cienia i grubo ciosanymi krawędziami. Niestety sama historyjka jest najmniej oryginalna z całego zbioru.

Dwie pozostałe opowieści stworzyli artyści nieudzielający się wcześniej na łamach serii. Kevina Nowlana czytelnicy mogą kojarzyć z Sandmana czy wydanej przez TM-Semic dwuczęściowej antologii Batman: Black & White. Na potrzeby serii Mike'a Mignoli stworzył Spełnione życzenie Bustera Oakleya - historię w prawdziwie pulpowym klimacie, gdzie pojawiają się kosmici, duchy krów, satanistyczne rytuały i wielkie roboty, by wymienić tylko kilka atrakcji obecnych w tej zakręconej historii. Na pierwszy rzut oka styl Nowlana całkowicie nie pasuje do mrocznego klimatu serii i może właśnie dlatego Mignola stworzył dla niego opowieść w lżejszej scenerii. Jedno trzeba głośno powiedzieć: nikt nie rysuje lepiej zwierzęcego inwentarza od Nowlana. Ani jego duchowych awatarów. Ostatnią historią zajął się Scott Hampton znany z Lucyfera Mike'a Careya. Śpiący i martwi to niezwykle klimatyczna opowieść o wampirach. Historia o dworze osnutym szczelnie mgłą, z cmentarzem i kościołem majaczącym na horyzoncie, pełnym krwiopijców i z dziewczynką śpiewającą martwemu kotu dała Hamptonowi pole do popisu. Artysta świetnie radzi sobie z historią, operując dużymi kadrami, korzystając ze zbliżeń i tworząc klaustrofobiczną i sprawiającą wrażenie nierealnej atmosferę.

Jak zawsze Mignola staje na wysokości zadania. Jedenasty tom Hellboya wciąga, zniewala klimatem i urzeka warstwą graficzną. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, nawet malkontenci powinni być zadowoleni, bo poza samymi komiksami znajdą w albumie ponad dwadzieścia stron dodatków: wspomnień Mignoli, szkiców oraz niewykorzystanych okładek. Nie pozostaje nic innego, jak polecić najnowsze na naszym rynku przygody Piekielnego Chłopca. Po przeczytaniu trzeba zaś czekać na ostatni, dwunasty tom serii. Od razu również uspokajam, choć oryginalna seria dobiegła końca w tomie The Storm and the Fury, Czerwonego spotkamy jeszcze w dwóch powieściach graficznych: House of the Living Dead i The Midnight Circus, tomie z crossoverami Masks and Monsters, kilku niezebranych jeszcze w album krótszych historiach (jak choćby Hellboy versus the Aztec Mummy) i nieregularnie wydawanej serii Hellboy in Hell, w całości tworzonej przez Mignolę. Pytanie tylko, czy zdecyduje się je wydać Egmont. Dowiemy się tego pewnie w przyszłym roku, trzymam kciuki, by Piekielny był obecny na naszym rynku jak najdłużej. 

sobota, 19 października 2013

371 - Akta Dresdena. Rycerz Lata.

Jedyny mag do wynajęcia w Chicago znowu wpada w kłopoty. Tym razem zgłasza się do niego królowa Zimowego Dworu elfów i przedstawia propozycję nie do odrzucenia. Dresden musi odnaleźć zabójcę Rycerza Lata, prawej ręki królowej Letniego Dworu. W innym razie rozpęta się wojna, która całkowicie zmieni układ pór roku i równowagę w świecie. Czyli nic nowego.


Jim Butcher zdążył już przyzwyczaić czytelników, że nie brak mu pomysłów. Rycerz Lata jest tego doskonałym przykładem. Mimo że autor wciąż obraca się w klimatach urban fantasy, łącząc zagadki kryminalne ze zjawiskami paranormalnymi, tym razem dodatkowo przedstawia nam skomplikowaną strukturę elfickich Dworów i ichniejszą politykę. Dzięki temu lepiej poznajemy magiczny świat, który sprawia wrażenie jeszcze pełniejszego. Jim Butcher zgrabnie wplata w fabułę nowe wątki i przedstawia rozwiązania starych - nakreślonych w poprzednich tomach. Akcja gna na łeb, na szyję, a od książki trudno się oderwać. Duża w tym zasługa fabularnej konstrukcji, obfitującej w spektakularne twisty fabularne, jak i lekkiego pióra Butchera.


Tak jak poprzednio, tak i tu postacie wzbudzają w nas określone emocje, tym dobrym kibicujemy, złym życzymy porażki. Nie zawsze jednak jesteśmy w stanie jasno powiedzieć, kto po której stoi stronie. Wielu bohaterów dopiero poznajemy – czy to po raz pierwszy, czy to na nowo, Butcher bowiem serwuje nam kilka doskonale przyprawionych faktów z przeszłości głównego bohatera, które rzucą nań pewne światło, a może i cień. Poznajemy również niemal legendarną Białą Radę, o której słyszymy od pierwszego tomu, pełną osobliwych osobliwości. Również wydarzenia z tomu trzeciego – te z wampirami na czele – odbijają się tu wszystkim niezdrową czkawką, jednak na finał konfliktu przyjdzie nam jeszcze poczekać. Wbrew moim oczekiwaniom, mniej jest tu charakterystycznego humoru, który był obecny w poprzednich tomach. Jednak jest to tak naprawdę jedyny i bardzo drobny minus.

Co tu dużo mówić – Jim Butcher nie schodzi poniżej bardzo dobrego poziomu, który sam sobie ustawił poprzednimi epizodami. Choć Rycerz Lata przypomina w wielu aspektach wcześniejsze tomy serii, nie można mówić tu o wtórności czy zmęczeniu materiału. Mam nadzieję, że kolejne części będą na podobnym poziomie i trafią w ręce czytelników nieco szybciej.


piątek, 18 października 2013

KFASON już jutro!

Krakowski Festiwal Amatorów Strachu, Obrzydzenia i Niepokoju

 

Plakat Rafała Szłapy

[za Organizatorami]

19 października 2013, 9.00-21.00

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Krakowie jest organizatorem Krakowskiego Festiwalu  Amatorów Strachu, Obrzydzenia i Niepokoju (KFASON) poświęconego literaturze grozy, na który zaprasza 19 października do Arteteki WBP w Krakowie.

Festiwal ten to pierwsze w Polsce wydarzenie o takim charakterze, integrujące społeczność fanów grozy oraz promujące polskich autorów tego gatunku literatury. Podczas wydarzenia uczestnicy będą mogli wziąć udział w spotkaniach autorskich, min. z Anną Kańtoch i Andrzejem Pilipiukiem. Ponadto, w programie dyskusje panelowe, prelekcje oraz warsztaty prowadzone przez znanych autorów książek grozy.
Ze względu na tematykę uczestnikami Festiwalu mogą być osoby od 16 r.ż.

Wstęp na wszystkie wydarzenia jest bezpłatny.

Program:
I piętro
9:00-9:30: Otwarcie Festiwalu
9:30-10:30: Nieznani klasycy polskiej grozy – P. Mateja
10:30-11:30: Ligotti – P. Mateja i M. Kopacz
11:30-12:30: "House of Leaves" Marka Z. Danielewskiego – M. Kopacz, M. Jutkiewicz
13:00-14:30: Panel: Zombiefilia-kto i dlaczego pisze o zombie w Polsce? – K. Dąbrowski, M. Rojek, M. Stonawski, D. Kain, K. Kyrcz, G. Gajek
14:30-15:30: Spotkanie Autorskie z Anną Kańtoch
15:30-16:30: Spotkanie Autorskie z  Andrzejem Pilipiukiem
16:30-18:00: Związek horroru/weird fiction z okultyzmem, ze szczególnym uwzględnieniem Gustava Meyrinka – S. Żuławski
18:00-19:30: Panel o Bizarro – D. Kuchniak, G. Gajek, M. Rojek, M. Grzywacz, prow. M. Jutkiewicz
19:30-21:00: Panel o teraźniejszości i przyszłości polskiego horroru-K. Kyrcz, D. Kain, S. Darda, M. Gacek, P. Ciećwierz

II piętro
9:30-11:00: Warsztaty pisania – M. Gacek
11:00-12:30: Warsztaty Komiksowe – R. Szłapa
12:30-13:30: Najciekawsze straszydła z naszego podwórka-wybór nieprzyzwoicie subiektywny – S. Darda
13:30-14:30: „Projekt Rebel Rebel – wykręcone filmy po bandzie!” – M. Mizior
14:30-15:30: Czy bizarro musi być głupim żartem? – M. Rojek
15:30-16:00: Horror w komiksie – Michał Jutkiewicz
16:00-17:00: „Piekielne wizje”, czyli Masterton na komiksowo – M. Gałek
17:00-18:00: Oniryzm, fantastyka, groza…- G. Gajek
18:00-19:00: Kuchnia Kanibali – J. Urbaniuk
19:00-20:00: Klątwa rodziny Beksińskich – M. Stonawski
20.00 – 21.00: Drabblowy maraton / słuchowisko GOREktyw / pokaz filmu „Anioł” – K. Dąbrowski, A. Olchowy

III piętro
10:00-11:00: Gore-reparacja lęku? – A. Żołnik
11:00-12:00: Mokre sny-o erotyce i tabu w kulturze Zachodu – P. Ciećwierz
12:00-13:00: Sadyzm, masochizm i potwory-alternatywna seksualność a horror – M. Grzywacz
13:00-14:00: Znak jakości bizarro-rzecz o ogromnej różnorodności tegoż – D. Kuchniak
14:00-15:00: Psychologia strachu: przypadki kliniczne i badania eksperymentalne – M. Gacek
15:00-16:00: Niespotykane powroty zza grobu-jak oryginalnie wykorzystać motyw duchów i nawiedzeń? – M. Grzywacz
16:00-17:00: Horror redaktorski – J. Mika-Orządała
17:00-19:00: Antyutopie – A. Olchowy
19:00-20:00: Motyw bliźniąt w horrorze – K. Maciejewski
20:00-21:00: Przelotem przez recenzje horrorów – K. Maciejewski


Na pewno wpadnę, jeszcze nie wiem o której i na jak długo, ale będę szukał znajomych twarzy. Lepiej uważajcie.

369 - Wolverine śpiewającym Muppetem i fabularyzowana recenzja

Coś pięknego:


A na deser niewątpliwie wątpliwej jakości tekst, czyli recenzja fabularyzowana Tajemnic Dag Fabrik 2:

Hełm ciśnie mnie w uszy. W jednej dłoni trzymam karabin, drugą ocieram pot z czoła.

Za moimi plecami Maciej opowiada drugą część swojej historii. Słucham, jednocześnie obserwując świat za oknem. Noc jest chłodna i ciemna, chmury przysłoniły gwiazdy. W oddali słychać pohukującą sowę. Wiatr smutno świszcze w ruinach opuszczonych budynków. Mimo chłodu okropnie się pocę. Zwyczajnie się boję.

Maciej opowiada o akcji dywersyjnej „KREM”. O poważnym ciosie w nazistowskie Niemcy, które utraciły wskutek akcji wiele materiałów do produkcji broni. O śmierci ich naukowców i sukcesie Armii Krajowej. Temat niewątpliwie ciekawy, widać też, że Maciej wie, o czym mówi. Szkoda jednak, że robi to tak nieporadnie. Jego opowieść jest chaotyczna, złożona z urwanych epizodów. Bez napięcia, bez emocji. Trudno mi utożsamić się z bohaterami. Opowieść w ogóle do mnie nie przemawia.

Zmieniam trochę swoje nastawienie do całej sytuacji, gdy siedzący dotąd w kącie Jacek wyciąga swoje rysunki. Te z chęcią oglądam. Są na naprawdę wysokim poziomie, jeśli ja, prosty żołnierz, w ogóle mogę to ocenić. Jacek kapitalnie radzi sobie z estetyką czarno-białą, robiąc wielki użytek z cieniowania. Jego prace są szczegółowe i świetnie rozplanowane.

Ostatnim, co słyszę jest przeciągły świst i ogłuszający huk. Potem wszystko się kończy, równie nagle, co historia Maćka.

Budzę się w szpitalu. W sąsiednich łóżkach leżą Maciek i Jacek. Maciek opowiada, Jacek szkicuje. Cóż, niektórzy to mają zdrowie. Trzecia część historii o Dag Fabrik Bromberg nadciąga. Rzucam jeszcze okiem na zdjęcie fabryki, które leży u Maćka na nocnej szafce i odwracam się plecami. Nie chcę słuchać, próbuję zasnąć. Zapomnieć o bólu. 

Ocena: 5/10

poniedziałek, 14 października 2013

368 - Pacific Rim (Guillermo del Toro, 2013)

Na przełomie lat 70. i 80. George Lucas i Steven Spielberg, chcąc kręcić filmy takie, jakie sami chętnie oglądali, dali kinu prawdopodobnie dwa najwspanialsze cykle rozrywkowe w historii i powołali do życia niezapomnianych bohaterów, z Indianą Jonesem i Lukiem Skywalkerem na czele. Meksykański reżyser, Guillermo del Toro – który dał nam między innymi dwie świetne adaptacje Hellboya Mignoli a później zgubił się we własnym Labiryncie Fauna – przystępując do tworzenia swojej najnowszej superprodukcji zapowiedział, że pragnie przenieść na ekran emocje, które przed laty na zawsze powiązały go z kinem. Kiedy taka deklaracja pada z ust wizjonera o tak nieskrępowanej wyobraźni, człowieka, któremu nieobce jest kino rozrywkowe pierwszej próby i który dysponuje budżetem w okolicach 180 milionów dolarów, to trzeba mu po prostu zaufać i dać się porwać Opowieści. Filozofii nie ma.


Z głębin oceanu wychodzą monstrualnych rozmiarów potwory Kaiju i niszczą wszystko na swojej drodze. Ludzkość zapomina o dawnych sporach i wspólnie pracuje nad ogromnymi mechami, które mają powstrzymać nadchodzącą zagładę. Tylko prowadzone przez połączonych mentalnie pilotów Jaegery mogą przeciwstawić się niszczycielskiej sile Kaiju. Spektakularne potyczki między gigantycznymi potworami z głębin i zmechanizowanymi gladiatorami to oczywiście główny punkt programu, jednak również pozostałe aspekty widowiska, te budujące relacje między postaciami czy te pozwalające na chwilę oddechu wypadają równie dobrze.

Nie wiem kiedy tak dobrze bawiłem się na filmie. Pacific Rim to bez wątpienia jeden z najlepszych blockbusterów ostatnich lat. Guillermo del Toro doskonale waży składniki, świetnie zdaje sobie sprawę, że opowiada lekką i widowiskową opowieść, a pewne przegięcie jest po prostu wpisane w konwencję. W przerwach pomiędzy spektakularnymi potyczkami, reżyser sprawnie buduje relacje między postaciami, odsłaniając stopniowo kolejne fragmenty układanki. W przeciwieństwie do Michaela Baya (Pacific Rim nieustannie porównywany jest do Transformers, a to zupełnie inny poziom) wie kiedy szarżować, a kiedy nie - nie wciska do filmu ogromnej ilości patosu ani durnych żartów. Humor jest nienachalny i strawny (głównie oparty na parze dwóch ekscentrycznych naukowców i postaci odgrywanej przez Rona Perlmana), patosu jest dokładnie tyle ile trzeba, a o powiewającej na wietrze amerykańskiej fladze na tle zrujnowanych budynków skąpanych w ostatnich promieniach zachodzącego słońca nie ma w ogóle mowy. Nie, del Toro jest subtelny, a jedyne miejsca, gdzie puszcza twórcze wodze to sceny akcji.

Te zapierają dech w piersiach. Nie sądziłem, że cokolwiek tak wgniecie mnie w fotel, oglądam praktycznie wszystkie najnowsze produkcje, w których pierwsze skrzypce grają efekty specjalne, ale Pacific Rim dosłownie mnie zmiażdżył. Rozmach realizacyjny jest nieprawdopodobny, wszystko dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, żadna ze scen nie wygląda sztucznie mimo ociekania epickością. Każda sekwencja akcji emocjonalnie wpływa na widza – ja siedziałem z otwartymi ustami i w niemym zdumieniu kibicowałem Jaegerom. Duża w tym zasługa samej skali, nie mówimy tu o pojedynczych wybuchach czy zniszczeniu kilku budynków, ale o wielometrowych potworach naparzających się z równie wielkimi robotami, które niszczą całe miasta, jakby te były zbudowane z klocków lego. Największe wrażenie zrobiła na mnie sekwencja walki w Hong Kongu, gdzie dwie monstrualne siły starły się między gigantycznymi wieżowcami, a Jaeger głównych bohaterów używał do walki transportowca. Widzicie to? Gigantyczny robot naparzający gigantycznego potwora STATKIEM niczym maczugą! Coś pięknego!

Aktorsko jest bardzo solidnie. Na drugim planie błyszczy jak zawsze mój ulubiony Idris Elba (Luther!) wcielający się w twardego, budzącego szacunek i gotowego do poświęceń dowódcę. Świetnie wypada również Ron Perlman, kreując nieco autoironiczną i bardzo przerysowaną postać Hannibala Chau, króla czarnego rynku. Charlie Day (do złudzenia przypominający mi tym razem Sama Rockwella) i Burn Gorman zapewniają solidny element humorystyczny jako para ekscentrycznych naukowców. Również dwie główne role zostały obsadzone poprawnie - Charlie Hunnam i Rinko Kikuchi świetnie uzupełniają się na ekranie (choć napisane są według znanych wszystkim szablonów adekwatnych do fabuły). Muzyka wpada w ucho, świetnie współgra z obrazem.


Jeśli miałbym wskazać jakikolwiek minus, to z wielką przykrością stwierdzam, że nie wykorzystano w pełni potencjału wszystkich Jaegerów. Kilka z nich pojawia się dosłownie na chwilę, prezentuje kilka ciekawych technik i w ekspresowym tempie zostaje unieszkodliwiona. Szkoda, mógłbym oglądać te wielkie roboty dłużej, zwłaszcza, że mają świetny dizajn (prowadzony przez trojaczki Crimson Typhoon) i jestem pewny, że walki z nimi w rolach głównych byłyby równie efektowne co te z Gipsy Danger. Więcej miejsca dano różnorodnym Kaiju, co jest oczywiście plusem, jednak bardziej jarały mnie wielkie roboty od wielkich potworów. Tak już mam.

Nie wiem, kiedy tak dobrze bawiłem się na jakimś filmie. Serio. Czysta, niczym nieskrępowana, bezpretensjonalna rozrywka, nie aspirująca do bycia czymkolwiek więcej, budząca w człowieku dziecięcą radość. Na luzie, z pomysłem, z wyczuciem. Niegłupio, nieogłupiająco. Właśnie przez takie filmy kocham kino. Bo to hołd złożony czystej filmowej ekscytacji, hołd dla kina rozrywkowego, a jednocześnie jeden z najlepszych reprezentantów tego gatunku ostatnich lat. Od fana dla fanów. Co tu dużo mówić, jestem zachwycony i chcę własnego Jaegera.

Pacific Rim, reż. Guillermo del Toro, USA 2013.

czwartek, 10 października 2013

367 - Miś Zbyś na tropie

Prywatny detektyw Miś Zbyś i jego asystent Borsuk Mruk na tropie kolejnej zbrodni! Tym razem prowadzą śledztwo w sprawie przebiegłego lisiego złodzieja! W programie spektakularna ucieczka z miejsca zbrodni, nie mniej spektakularny pościg ziemią, wodą i powietrzem oraz szczęśliwe rozwiązanie zagadki znikającego miodu.


Może nie brzmi to wszystko zbyt zachęcająco, ale należy pamiętać, że komiks skierowany jest do najmłodszych. Dla dorosłego czytelnika historia może wydawać się schematyczna, liniowa, postacie jednowymiarowe, a zakończenie zbyt oczywiste i cukierkowe. Gdy jednak weźmiemy pod uwagę, kto jest targetem tej opowieści, dostaniemy do rąk uroczy komiks, który z chęcią przeczytamy młodszemu rodzeństwu czy potomstwu. Jeśli tylko podejdziemy do tego komiksu z odpowiednim nastawieniem, nie będziemy oczekiwać zawiłej intrygi kryminalnej ani wiarygodnych portretów psychologicznych (większość postaci pojawia się i znika, gdy tylko pomoże dwójce głównych bohaterów), to miło spędzimy czas wraz z młodszym członkiem rodziny. Tyle, że on będzie bawił się o wiele, wiele lepiej.

Rysunkowo jest naprawdę świetnie. Powtórzę po raz kolejny: to rok Piotra Nowackiego. Popularny Jaszczu wyśmienicie sobie radzi z projektami bohaterów, a oszczędne tła tylko podkreślają jego świetną cartoonową kreskę. Trudno odmówić temu charakterystycznemu stylowi mnóstwa uroku. Większa część plansz podzielona jest na dwa, równe kadry. Czasem pojawi się jakiś mniejszy, dodający dynamizmu lub efektowny jedno- lub dwustronicowy splashpage. Warto zwrócić uwagę na te dwustronicowe rysunki, wypchane po brzegi postaciami, wśród których warto poszukać uciekającego Lisa. Życia rysunkom nadaje stonowana, acz różnorodna paleta barw zastosowana przez Norberta Rybarczyka, świetnie współgrająca z rysunkami Nowackiego, przez co w warstwie graficznej albumik prezentuje się doprawdy doskonale.

Miś Zbyś to bardzo sympatyczny komiks. Scenariusz, choć prosty, nie obraża niczyjej inteligencji, rysunki to klasa sama w sobie – zwłaszcza tak ładnie pokolorowane. Albumik świetnie prezentuje się na półce – twarda oprawa, gruby papier i cała paleta barw, obok której żadne dziecko nie powinno przejść obojętnie. Sam chętnie kartkuję komiks bez powodu, ciesząc oczy warstwą graficzną, bo Nowacki na spółkę z Rybbem odwalili kawał dobrej roboty. To komiks doskonale zrealizowany formalnie, któremu trudno cokolwiek zarzucić poza tym, że się niestety już z niego wyrosło. 

Ocena: 8/10

poniedziałek, 7 października 2013

366 - Najgorsze MFK na jakim byłem - MFK 2013

Co nie znaczy, że było źle. Po prostu rok temu podobało mi się bardziej. Atlas Arena wypadła w moim odczuciu dość bezpłciowo, zabrakło specyficznego, kameralnego klimatu znanego z ŁDKu.


Może i było więcej miejsca, może zawsze znalazło się miejsce by odpocząć (te dwa argumenty pojawiają się dość często), ale sporą część festiwalu spędziłem na chodzeniu pomiędzy oddalonymi od siebie salami czy podróży w poszukiwaniu centrum i czegoś do zjedzenia (bo w festiwalowej restauracji było drogo, mało, niesmacznie i bez sałatki o którą prosiłem).

Zahaczyłem tylko o kilka spotkań, bo jak zawsze wolałem spędzać czas na giełdzie szukając znajomych i komiksów. Tych pierwszych było jak zawsze dużo, tych drugich trochę mniej (z nowości przywiozłem tylko Fugazi i ziny). Miło było wszystkich zobaczyć i pogadać, działo się sporo, więc może nie za długo, ale zawsze. Wracając do spotkań - bardzo podobało mi się to o Marvelu, Don Rosa okazał się narzekającym starszym człowiekiem (myślałem, że będzie bardziej luźny i zabawny - dziwne, bo w bezpośredniej rozmowie przy rysografach był świetny), Marcin Podolec odpowiadał na pytania jakoś lakonicznie i skrótowo, natomiast najfajniej słuchało mi się Szawła Płóciennika. Czekam na komiks o Pinkim z niecierpliwością, bo zapowiada się genialna rzecz. W przeciwieństwie do Michała Jankowskiego ("Jak będziesz pisał relację, to napisz coś o mnie") nie przywiozłem w tym roku do domu żadnego autografu, jak zawsze nie chciało mi się stać w kolejkach, a z dwóch interesujących mnie artystów, Śledzia nie było, a Anny Heleny Szymborskiej nie znalazłem. Muszę jednak przyznać, że to co wyprawiał w albumach Gradimir Smudja było zachwycające - rysował, malował, wycinał, full serwis.

Oficjalną część sobotniej imprezy kończył żenujący pokaz cosplayu (drący ryja Deadpool - wtf?! Sprawdźcie sami, od 7 do 10 minuty) i równie nieudana gala. Na scenie wymieniano po kolei nagradzanych we wszelakich konkursach i robiono to w sposób mało zajmujący, tak że nikogo z publiczności (bardzo skromnej należy dodać) to nie interesowało. A przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Na pytanie dyrektora festiwalu, czy chcemy, by za rok też było w AA, większość zgodnie zabuczała przecząco, na co pytający odparł "no to będzie". Jedynym udanym akcentem gali było przemówienie przygotowane przez Jana Mazura. Przy okazji gratuluję wszystkim nagrodzonym.

Brak oficjalnego afterparty to dla mnie największy minus. Tak jak podejrzewałem, towarzystwo się podzieliło i każdy poszedł w swoją stronę. Nie można było bawić się ze wszystkimi. Najpierw posiedziałem z krakowską ekipą, a potem - stwierdziwszy, że przecież i tak często się widujemy, więc może warto by poszukać kogoś, z kim widuję się rzadziej - uderzyłem do ekipy "jesteśmy naćpani jak bobry" (kto ma wiedzieć, ten wie). Było grubo, najpierw browary, potem wjechała wóda. Drogi powrotnej taksówką nie pamiętam - dziękuję więc współtowarzyszom noclegu za ogarnięcie mnie i skierowanie w stronę właściwego łóżka. W międzyczasie dostałem jeszcze mandat za picie w miejscu publicznym w wysokości stu polskich złotych. Zdarza się, choć w niedzielę nie mogłem z tym żyć. Przepraszam wszystkich, którzy słyszeli tę historię zbyt wiele razy.

Niedzielny poranek był zaskakująco dobry, biorąc pod uwagę ilość spożytego poprzedniego dnia alkoholu. W ogóle niedziela upłynęła bardzo szybko (głównie na opowiadaniu o mandacie każdej spotkanej osobie) i zanim się obejrzałem już byłem w domu (dzięki Rafał!). 

Nie wiem czy widać to w powyższym tekście, ale choć była to najsłabsza eMeFKa na jakiej byłem, to i tak bawiłem się dobrze i prawdę mówiąc nie wiem, co do końca mi nie pasowało. Może zabrakło gości, może kilka wpadek organizacyjno-technicznych mnie zawiodło, może sama Atlas Arena nie do końca mi pasuje. Może za rok będzie lepiej, taką mam nadzieję. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, z którymi się widziałem, zwłaszcza tym, którzy chcieli spędzić ze mną więcej czasu i tym, których dopiero poznałem. Bo dla mnie MFKi to nie tylko kupowanie komiksów, zdobywanie rysunków i słuchanie zagranicznych gości, a przede wszystkim spotkania ze znajomymi. I w tej kwestii było świetnie jak zawsze.

piątek, 4 października 2013

365 - Gdzie bieganie psom szkodzi

W Łodzi oczywiście.

Będę jutro przed południem. Moja trzecia eMeFKa zapowiada się trochę niepokojąco. Oczywiście jak zawsze jestem podekscytowany, jednak czuję, że będzie mi brakowało klimatu ŁDKu zastąpionego Atlas Areną. Najważniejsze, żeby wszyscy dotarli i dopisał after. A nie, zaraz - nie będzie Davida B. ani Śledzia,

Trzy okładki, do wyboru do koloru!

środa, 2 października 2013

364 - Daltonowie znów rozrabiają


Piąty już, tym razem czerwony, zbiorczy tom przygód Lucky Luke'a to po raz kolejny trzy historie. W pierwszej z nich - Daltonowie wciąż uciekają - niesławni, ale słynni bracia zostają ułaskawieni na mocy dekretu o generalnej amnestii. Najpierw próbują okraść bank, który każdej nocy przenosi się w inne miejsce, a następnie zostają porwani przez Indian. To jedna z tych mniej udanych historii, gdzie najciekawszym punktem zwrotnym jest owo porwanie, a reszta stoi na standardowym dla Goscinnego i Morrisa poziomie – dobrym, jednak daleko mu do ich najlepszych dokonań.


Miasto Duchów to historia dwóch mężczyzn, którym wydarzył się " niefortunny wypadek" – Luke spotyka ich na drodze oblanych smołą i obtoczonych w pierzu. Razem z nimi trafia do miasteczka opuszczonego przez poszukiwaczy złota, a następnie do kolejnego, tętniącego życiem. Humor oparty jest na coraz dziwniejszych próbach oszustw, jakich starają się dopuścić dwaj szulerzy i prostocie, z jaką szeryf je krzyżuje. Warto zwrócić uwagę na cudowną gamę postaci drugoplanowych, od szalonego poszukiwacza po starca na wózku inwalidzkim z obłędem na punkcie jedzenia. Po raz kolejny Goscinny proponuje mnóstwo gagów, z czego jak zawsze jeden oparty jest na powtarzalności i bawi do łez.

Trzeci album - Daltonowie odkupują winy - jest opowieścią o niecodziennym programie resocjalizacji. Jeśli bracia przez miesiąc po wypuszczeniu z więzienia będą żyli uczciwie, to odzyskają wolność. Na eksperymentem czuwa Lukcy Luke, który zostaje przez to posądzony o przystanie do bandy i trafia nawet za kratki! Sytuacja szybko zostaje wyjaśniona, jednak ludzie wciąż są nieufni wobec Daltonów. Muszę przyznać, że nie przepadam za historiami z Daltonami, gdzie obok kilku perełek, większość oparta jest na podobnym schemacie: Daltonowie uciekają, robią zamieszanie, a finalnie Luke ich łapie i oddaje w szeroko rozwarte ręce więziennictwa. Tym razem jest inaczej, co samo w sobie stanowi niewątpliwy plus, w dodatku to najzabawniejsza historia w zbiorku i zdecydowanie najlepiej rozwinięta pod względem scenariusza.

Dowcip Goscinnego jest szybki i celny niczym kula wystrzelona przez Lucky Luke'a. Choć komiksy powstały w latach 60. XX wieku ciągle bawią i dostarczają mnóstwo frajdy. Zaskakująco dobrze czytało mi się dialogi, co szybko wyjaśniła stopka redakcyjna – na stanowisko tłumacza powróciła Maria Mosiewicz. Morris jak zawsze staje na wysokości zadania i swym karykaturalnym, luźnym stylem doskonale ilustruje scenariusze Gościnnego i dostarcza dobra dla oczu, jak mało kto. Co tu dużo mówić – czerwony tom to kolejny mistrzowski popis umiejętności obu artystów. 

Ocena: 8/10


Daltonowie killim!

Tutaj pisałem o tomie zielonym.  
A tutaj o niebieskim.