Po wydarzeniach z „Avengers: Ery Khonshu” Moon Knight jest na cenzurowanym wśród większości superbohaterów. Co w takim razie może zrobić? Proste – pójść na terapię (tym razem do kogoś, kto nie będzie chciał go zabić) oraz spróbować mimo wszystko zdziałać trochę dobrego. Marc Spector, któremu póki co udaje się trzymać w ryzach swoje liczne osobowości, otwiera Misję Midnight. Wszyscy trapieni przez siły zła mogą tam przyjść i poprosić o pomoc. Jak się szybko okazuje, takowych w Nowym Jorku nie brakuje. Mieszkańców nawiedzają wampiry, domy zjadające mieszkańców, a także kolejny szaleniec z workiem na głowie.
Nie, żeby Spector nie miał swoich problemów. Środowisko superbohaterów mu nie ufa, burmistrz Wilson Fisk nosi się z zamiarem wprowadzenia „Diabelskich rządów”, a Khonshu okazuje się mieć drugą pięść w osobie Hunter’s Moon, który nie pała wielką miłością do swojego brata. Mówiąc krótko – w trzynastu zeszytach zebranych w pierwszym tomie „Moon Knighta” autorstwa Jeda MacKaya dzieje się bardzo dużo.
Na szczęście nigdy nie gubimy się w natłoku akcji. Chociaż historia jest ściśle powiązana z dawnymi opowieściami o Księżycowym Rycerzu (czasem nawiązuje do takich zapomnianych staroci, jak „West Coast Avengers” z lat 80. XX wieku), odnajdzie się w niej nawet czytelnik, który dopiero rozpoczyna swą przygodę ze Spectorem. Wszelkie nawiązania są dobrze podprowadzone, a tie-in do „Diabelskich rządów”, w których bohater trafia na chwilę do więzienia dla zamaskowanych mścicieli, opatrzony krótkim wstępem.
MacKay nie jest Donnym Catesem, który buduje nowe historie z elementów rozsianych w długiej historii Marvela. Przeszłość jest dla niego gruntem, na którym stawia fundamenty własnej fabuły. Odkładając na chwilę na bok problemy z tożsamością Spectora, skupia się na jego poczuciu misji i próbie zadośćuczynienia za dawne uczynki. Moon Knight to heros niewielu słów. Zamiast gadać – działa.
I tego działania jest tutaj bardzo dużo. Spector nie bawi się w subtelności, więc większość przeciwników tłucze, a gdy ci są silniejsi od niego – bezwzględnie ich oszukuje. MacKay pamięta, że ma do czynienia z bohaterem, który przekroczył niejedną granicę – i bardzo się stara, by nie iść w mrok jeszcze bardziej. Nic dziwnego, że nowy antagonista stawia sobie za cel właśnie takie zadanie – sprawdzenie, kiedy księżycowy bohater „pęknie” i znów zacznie odcinać twarze swoim przeciwnikom.
Przyjemność z lektury podbija warstwa graficzna, która w bardzo fajny sposób operuje kolorami – biel Moon Knighta często kontrastuje z mrokiem kolejnych uliczek, w której czają się demony lub… przyjaciele. Do tego dochodzą dynamiczne łupaniny z kolejnymi adwersarzami. Dlaczego nieszczęsny serial Disney+ nie mógł pójść w tę stronę?
Bardzo cieszę się, że Egmont zdecydował się na wydanie w naszym kraju kolejnego rozdziału przygód tego superbohatera. Wszystkie ukazywały go z nieco innej strony, a przy tym zawsze trzymały bardzo wysoki poziom. Tak jest i tym razem. Pierwszy tom „Moon Knighta” to lektura szybka i bardzo przyjemna, po której ma się ochotę na jeszcze więcej. Do polecenia zarówno fanom postaci, jak i osobom niemającym z nią dotychczas styczności.
8/10
Autor recenzji: Psaj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz