> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 25 lipca 2012

279 - Piekielny wraca w wielkim stylu

Przyznam bez bicia, a na dodatek szczerze, że "Hellboy" to jedna z moich ulubionych serii komiksowych. Może wpłynął na to fakt, że - nie licząc "Kaczora Donalda" i superhero z TM-Semica - była to pierwsza seria, jaką zacząłem czytać. Innymi słowy - Hellboy zapoczątkował mą bezgraniczną i trwającą już od dobrych kilku lat miłość do komiksów. Nikogo nie powinno zatem zdziwić, jeśli powiem, że przed przeczytaniem najnowszego tomu o tytule "Dziki Gon" ze szczerą przyjemnością powtórzyłem sobie wszystkie poprzednie tomy wydane w naszym języku. I sprawiło mi to na prawdę dużo radości. Z bijącym sercem zagłębiłem się w lekturę najnowszego tomu o przygodach chłopca z piekieł. Na szczęście nie musiałem się martwić, bo okazało się, że nowy Hellboy to tak na prawdę ten sam stary, dobry Piekielny Chłopiec i to wciąż w świetnej formie.

W "Dzikim Gonie" Stary Lud szykuje się do wojny. Pojawia się nowa i złowieszcza Królowa Czarownic, która ma wybudzić śpiące armie ciemności i poprowadzić je na wojnę, ku zwycięstwu. Stary i nieco już zmęczony Hellboy jest jedynym, który może zapobiec rozlewowi krwi. Musi stanąć na czele własnej armii i zmierzyć się z nową i najsilniejszą Królową Czarownic. Przez tom przewija się oczywiście temat przeznaczenia i widmo nadchodzącej apokalipsy.

Łał. Tylko tyle powiedziałem, gdy skończyłem lekturę. Jest mrocznie, mroczniej niż kiedykolwiek. Hellboy jest zmęczony życiem, ma już dość wszystkiego, a całe dobro, którego dokonał przez lata ma swoje niekoniecznie pozytywne konsekwencje. Wątki z poprzednich tomów, niekiedy ledwie nakreślone, znajdują tu ujście i rozwinięcie. Niektóre zostają zakończone i rzucają nowe światło na przeszłość Piekielnego Chłopca. Wraca cała gama bohaterów, którzy wcześniej pojawiali się tylko na chwilę, a teraz mają do odegrania swoją rolę życia. Mignola pokazuje, że wszystko miał przemyślane od początku i nawet krótkie historyjki, które wydawały się być przyjemnymi zapychaczami, miały znaczenie dla całego uniwersum. Cieszę się, że zdecydowałem się odświeżyć sobie serię przed przeczytaniem tego tomu - bez tego przegapiłbym większość ważnych i znaczących faktów. Tak jak i poprzednie tomy, tak i ten odwołuje się do podań i legend - tym razem padło na legendy arturiańskie, co się świetnie sprawdziło w połączeniu z mrocznym klimatem. Jeśli znacie lub przynajmniej kojarzycie popularny niegdyś cykl T.H. White'a "Był sobie raz na zawsze król" to to, co z Arturem i spółką wyprawia Mignola może być dla Was bardzo ciekawym kontrastem. Dodatkowym plusem "Dzikiego Gonu" jest widmo zbliżającego się nieubłaganie końca serii. Napięcie sięga zenitu, a ja nie mogę wprost usiedzieć ze zniecierpliwienia. Egmoncie, wydawaj czym prędzej kolejne tomy!

Dużo dobrego zrobił również Duncan Fegredo. Zawsze podobał mi się jako następca Mignoli, ale w "Dzikim Gonie" osiąga chyba wyżyny swoich możliwości. Wchodzi na kolejny poziom i jego rysunki stają się jeszcze bardziej klimatyczne niż w "Zewie Ciemności". Wydaje mi się również, że w "Zewie..." Fegredo w jakiś sposób starał się naśladować Mignolę, a teraz pokazał, co sam potrafi. Wciąż czuć tu "szkołę" Mignoli (kadrowanie, stopniowanie napięcia itp.), ale przecież to w końcu Hellboy - jakże mogłoby być inaczej?

Kilka słów o wydaniu - nowy Hellboy odstaje od reszty. Zmieniona okładka, grzbiet wyróżniający się na półce i nowa numeracja to główne przyczyny odróżniające "Dziki gon" od poprzedników. Również papier jest inny - cieńszy i bardziej śliski, przez co wreszcie czerń jest prawdziwie czarna, a nie jak zdarzało się wcześniej - wyblakła. Prawdopodobnie wznowienia "Hellboya" (których "Dziki Gon" będzie integralną częścią, jeśli chodzi o wydanie), zaczęte od "Nasienia Zniszczenia" będą wierne oryginalnym wydaniom Dark Horse, więc z jedenastu tomów zrobi nam się właśnie dziewięć (prawdopodobnie m.in. dwutomowa "Spętana Trumna" zostanie wydana w jednym tomie wraz z "Prawie Kolos").

"Dziki Gon" to jeden z najlepszych albumów opowiadających burzliwe dzieje Piekielnego Chłopca. Świetny scenariusz i bardzo dobre rysunki. Można powiedzieć, że to punkt kulminacyjny serii. Z niecierpliwością czekam na finałowe trzy tomy (a jeśli liczyć również ten z crossoverami - "Masks and monsters", to cztery). Oby przerwa między nimi nie wynosiła aż czterech lat, jak to było w przypadku czasu, jaki upłynął między "Zewem Ciemności" a "Dzikim Gonem" (niekanonicznych i niepełnych "Opowieści Niesamowitych" nie liczę). Zwłaszcza, że finałowy tom serii wcale może nie być ostatnim - zapowiedziano już na grudzień miniserię "Hellboy in Hell" z wiele spoilerującym i mało oryginalnym hasłem reklamowym "Death was only the beginning", mówi się również o retrospektywnych przygodach Piekielnego z czasów, kiedy pracował dla Biura Badań Paranormalnych i Obrony. Pożyjemy, zobaczmy. Jeśli poziom kolejnych projektów ze świata Czerwonego ma być przynajmniej zbliżony do tego z "Dzikiego Gonu", to ja łykam wszystko bez popity.


Recenzja pierwotnie ukazała się na Alei Komiksu.

poniedziałek, 23 lipca 2012

278 - Niesmak w czytelniczych ustach

Okładka oryginalnego wydania, bo ta nasza jest okropna.

Żyjący na świecie już ponad osiemset lat Gaelan Gwiezdny Żar nie ma sobie równych w sztuce zabijania. Nieśmiertelność i wrodzone magiczne zdolności pozwoliły mu na przestrzeni lat dojść do mistrzostwa w sztukach walki. Mając wiele twarzy i wiele imion, dokonał legendarnych czynów. Teraz jest zmęczony, chce spokojnie żyć na farmie z rodziną. Los jednak nie da mu zaznać spokoju. Przyjmując tajemnicze zlecenie od pewnej kurtyzany, będącej szefową światka przestępczego, wikła się w skomplikowaną i brudną intrygę. Czy zdobyte na przestrzeni wieków niezwykłe umiejętności pozwolą mu wyjść obronną ręką z konfrontacji z pięcioma najlepszymi zabójcami świata?

Brzmi ciekawie, prawda? Niestety - też dałem się nabrać. Cień Doskonały Brenta Weeksa to mini-powieść (właściwie opowiadanie, liczące nieco ponad sto stron i napisane naprawdę dużą czcionką), której akcja osadzona jest w świecie trylogii Anioła Nocy. Trylogia ta jest dość popularna, a jej autor został okrzyknięty pisarzem bestsellerów (jak niemal każdy w dzisiejszych czasach). Z ciekawością sięgnąłem po tę pozycję, która miała mnie wprowadzić do świata trylogii i zachęcić do zagłębienia się w jej właściwe tomy. Skończyło się na tym, że po przeczytaniu Cienia Doskonałego, nie mam najmniejszej ochoty na kolejne książki Brenta Weeksa.

Największym minusem, jaki dosłownie raził mnie z każdej przeczytanej strony, jest język jakim operuje autor. Książkę zwyczajnie źle się czyta. Zdania są proste, często zbyt krótkie, zawierają wiele powtórzeń. Opisy autor traktuje po łebkach, a sceny akcji nie przyspieszają tętna. Książkę czyta się bez zainteresowania i nawet w teoretycznie dramatycznych chwilach, nie reagujemy zbyt emocjonalnie. Opowiadanie sprawiało wrażenie albo pisanego od niechcenia, na kolanie, albo przez osobę, która dopiero kształtuje swój styl (choć to byłoby dość dziwne, skoro autor ma na koncie już trzy opasłe tomiska). Postacie są nam obojętne, być może przez to, że autor słabo je nakreślił i stworzył wielce stereotypowe wizerunki bohaterów. Również przygody, jakie przeżywają, nie są wcale ciekawe ani pasjonujące. Jednym słowem, zabrakło tu wszystkiego, co czyni powieść dobrą. Trzy czynniki (język, postacie, wydarzenia), które w odpowiednim połączeniu z odrobiną talentu mogą zaowocować sukcesem, tu przyniosły sromotną porażkę.

Wydaje mi się, że Cień Doskonały powstał jedynie po to, by na fali popularności oryginalnego cyklu Anioła Nocy, wyciągnąć kolejne pieniądze od fanów trylogii. Być może owi fani docenią w niej coś, czego ja nie potrafię dostrzec. Ta cieniutka książeczka nie pokazała mi nic, co by mnie zaciekawiło i sprawiło, że będę ją wspominał w jakikolwiek sposób. Gdyby była lepsza, pewnie byłoby to miłe wspomnienie - a tak, raczej szybko o niej zapomnę.


Recenzja ukazała się pierwotnie na Valkirii Network.

piątek, 20 lipca 2012

277 - Słowo na Ostateczne Kibicowanie

Kadr z "Immortal Suicide" by Magda Łysak

 Ziniol kończy akcję kibicowania komiksiarzom. Akcję zacną, ciekawą i trwającą dość długo - na tyle długo, by od pewnego czasu stała się stałym punktem odwiedzin w moim szperaniu po sieci. O co chodziło? Komiksiarze prezentowali postępy ich prac na aktualnymi projektami. Opowiadali o swoich komiksach, mówili o inspiracjach i prezentowali kadry, strony, szkice. Gawiedź kibicowała.

Z poczucia kronikarskiego obowiązku wystukałem kilka ostatnich zdań o naszym projekcie "Immortal Suicide". Tekst został opublikowany kilka dni temu i można go przeczytać tutaj. Zapraszam. Kolejne wieści z frontu będą się już ukazywały na tym blogu. Bądźcie czujni.

wtorek, 17 lipca 2012

276 - Ostatni piknik w Mieście Grzechu

W ostatnim tomie opowiadającym dzieje Miasta Grzechu Frank Miller wraz ze swym nowym głównym bohaterem - byłym marines o wyglądzie Thorgala na ciężkim kacu - zabiera nas do piekła i z powrotem. Ta dość długa (bo opowiedziana na prawie trzystu stronach) przejażdżka bez trzymanki zaczyna się od pewnej tajemniczej kobiety, którą ratuje od samobójstwa nasz szlachetny bohater. Wallace nie zdaje sobie nawet sprawy, że jednocześnie wplątuje się w brudną intrygę sięgającą dalej i głębiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Gdy jego, niedawno uratowana, a już ukochana, dziewczyna zostaje porwana, nie namyślając się długo, rusza w pościg.

Brzmi nieźle, jednak czuć tu pewne zmęczenie materiału. Historia jest nieco chaotyczna i bardzo rozciągnięta. Brakuje jej świetnego, klaustrofobicznego klimatu noir, za który chyba najbardziej ceniłem poprzednie tomy "Sin City", pozostała co prawda narracja pierwszoosobowa, jednak teksty nie są już tak mocne jak kiedyś. To dalej brudne miasto, jednak jego smród nie jest już tak dotkliwy. A szkoda. Onelinery nie brzmią tak dobrze, a ciągłe powtórzenia przeszkadzają w lekturze. Główny bohater to kolejny niezniszczalny twardziel, nic go nie powstrzyma przed osiągnięciem obranego celu. Morduje z dziecinną łatwością, po pokonaniu kilkunastu przeciwników nie dostaje nawet zadyszki. Potrafi zrobić konkretną rozpierduchę lub działać w ukryciu, cicho niczym cień. W kilku słowach: maszyna do zabijania szuka ukochanej, przy okazji rozprawiając się z całym gangiem. Klasycznie. Jednym z najciekawszych elementów albumu są narkotyczne majaki Wallace'a. Finałową walkę widzimy właśnie oczami otumanionego marines. Przez scenę przewija się cała plejada gwiazd, swoje gościnne występy zaliczają m.in. Leoindas, Elektra, Big Guy i Rusty Robochłopiec, Martha Washington, Hellboy oraz Samotny Wilk i jego nieodłączne Szczenię. To tylko niektórzy z bohaterów, którzy metaforycznie pomagają głównemu bohaterowi w jego ostatniej walce. Trzeba przyznać, że to ciekawy zabieg, który bardzo uatrakcyjnił lekturę.

Muszę niestety przyznać, że nie podoba mi się warstwa graficzna albumu. Wydaje mi się, że Frank Miller był już zmęczony swoją serią. Rysunki są niestaranne, niejednokrotnie sprawiają wrażenie groteskowych i karykaturalnych. Album był chyba rysowany w ekspresowym i ekstremalnym tempie. Kadrowanie wciąż stoi na wysokim poziomie, jednak zabrakło wygładzenia, dopieszczenia. Jedynie liczne w albumie splashpage'e "dają radę", jak do się mówi, i swym poziomem wyznaczają wyraźną granicę między swoją jakością a jakością reszty albumu. Wiele osób twierdzi, że Miller specjalnie poszedł w kierunku karykatury swych dawnych prac, często zapominając o anatomii i stosując szybką, niedbałą kreskę. Być może tak było, a wielu się to spodobało, ja jednak wciąż obstawiam, że album mógł być narysowany lepiej, gdyby tylko autor bardziej się do tego przyłożył.

"Do piekła i z powrotem" nie jest zakończeniem "Sin City", o jakim bym marzył. Dość prosta, rozciągnięta do wielkich rozmiarów historia miłosna z happy endem i masakrą w tle jest w swej prostocie ckliwa i mało wiarygodna. Gdzieś zgubił się świetny kryminalny klimat, teksty się stępiły, a rysunki stały się w międzyczasie bardzo szybkie i niechlujne. Cieszą natomiast występy gościnne, powrót bohaterów znanych z poprzednich tomów i jak zawsze świetne, całostronicowe, negatywowe kadry. Miło jest postawić na półce ostatni tom "Sin City" w twardej oprawie, oddalić się dwa kroki i spojrzeć na ułożony z grzbietów wizerunek tańczącej Nancy. Szkoda jednak, że przez nierówność grzbietów, rysunek jest pofalowany, a piękna Nancy traci swój urok.


Powyższa recenzja została pierwotnie opublikowana na Alei Komiksu.

środa, 11 lipca 2012

275 - Lubię, gdy książka czeka z obiadem

Lubię moment, kiedy otwieram książkę, na którą długo czekałem. Z którą wiązałem jakieś konkretne oczekiwania. Rzadko czytam coś, co dosłownie przed chwilą kupiłem. Książka musi trochę poleżeć na półce, odczekać swoje. Wtedy lepiej smakuje.


"Dożywocie" Marty Kisiel. Książka, kupiona zaraz po premierze, musiała odsiedzieć wyrok na jednej z moich półek. Muszę przyznać, że przeczytałem ją dopiero kilka dni temu, ale totalnie mnie zauroczyła. Może wpłynął na to niesamowity, niezwykle ciepły klimat. Może postacie, o których można by napisać wiele, ale na pewno nie to, że są wtórne i nudne. Trudno nie pokochać Licha - wiecznie zasmarkanego aniołka w bamboszach z alergią na pierze (również to, z własnych skrzydeł, przez co owe zasmarkanie jest w pełni usprawiedliwione). Nie wiem, czy można nie polubić Krakersa - wyposażonego w macki potwora żyjącego w piwnicy, ucieleśnienia Przedwiecznego Zła z smykałką do gotowania i matczynymi uczuciami. Jest jeszcze nieszczęsny Szczęsny - duch dziewiętnastowiecznego poety z szaleństwem w oczach i niespotykanym talentem do irytowania wszystkich w swoim otoczeniu. Choć tego pisarskiego też nie można mu odmówić. "Stowarzyszenie umarłych poetów" i "poeci wyklęci" nabierają w jego kontekście całkiem nowego znaczenia. Jest i Rudolf Valentino - wściekle różowy królik z mroczną tajemnicą. Na tle tych postaci główny bohater wypada trochę blado. Może dlatego, że jest po prostu zwyczajny.

"Dożywocie" jest sprawnie napisane i czyta się je bardzo szybko. Z przyjemnością przewracamy kolejne strony, szukając ukrytych cytatów i mrugnięć okiem do czytelnika. Sporo tu gier słownych i nawiązań do literatury wszelakiej - mi szukanie i znajdywanie tych smaczków sprawiało dużo przyjemności. Dawno też nie czytałem nic tak ciepłego - książka świetnie wpływa na samopoczucie, zwłaszcza po gorszym dniu może wywołać uśmiech na zmęczonej twarzy. Autorce nie brakuje pomysłów i z niecierpliwością czekam na Jej kolejne książki. W wywiadzie udzielonym już całkiem dawno, Marta Kisiel mówiła o dwóch projektach. Jak na razie żadna nowa książka się nie ukazała, więc czekam cierpliwie.

Mówiąc krótko - "Dożywocie" to książka cudownie zabawna i wspaniale urocza.


Ostatnio przeczytałem również "Ja, inkwizytor. Bicz Boży" Jacka Piekary. Pierwsza powieść w cyklu inkwizytorskim daje radę. Mogłaby być trochę krótsza, bo miejscami historia traci dynamizm, ale i tak połknąłem ją w ekspresowym tempie. Fabularnie jest bardzo dobrze, miło znów spotkać Madderdina, który jest w świetnej formie i poznać całą plejadę nowych i interesujących postaci. Trochę przeszkadzali mi sodomici, którzy pojawiają się w powieści w ilościach zastraszających, ale w końcu się przyzwyczaiłem, że prawie z każdym nowym bohaterem jest coś nie teges. Jeśli lubicie ten cykl Piekary to warto sprawdzić i ten tom, jest trochę inny niż reszta (nie chodzi tylko o konstrukcję; poprzednie tomy były zbiorami opowiadań), ale na pewno jest ciekawy. Mamy tu wszystko, za co polubiliśmy poprzednie tomy plus trochę nowości. Jest fajnie.


Do napisania powyższej notki zainspirował mnie Marcin Podolec pisząc o swoich czytelniczych oczekiwaniach.

sobota, 7 lipca 2012

274 - Alan, zbudź się!


Niewątpliwie największym atutem gry jest genialny klimat. Mrok wręcz wylewa się z ekranu. Jest gęsty, nieprzenikniony i wzbudza irracjonalny strach. Niejednokrotnie podczas gry gdy przemierzałem kolejne ciemne lokacje, zdarzyło mi się autentycznie podskoczyć ze strachu. Natomiast gęsia skórka i nieprzyjemny, roztańczony dreszcz przebiegający po plecach są elementami cały czas obecnymi podczas zabawy. Wiele daje podkręcająca atmosferę muzyka (lub jej całkowity brak – cisza też może być przerażająca) i czające się gdzieś w tle odgłosy, których nie potrafimy do końca zidentyfikować. To wszystko sprawia, że Alan Wake jest niezwykle klimatyczną pozycją i – co ważniejsze – idealnie spełnia podstawowe założenie każdego horroru – wywołanie strachu lub niepokoju. Również fabuła jest bardzo mocnym punktem rozrywki. Wciągająca, zaskakująca zwrotami akcji i wywołująca skojarzenia z książkami Stephena Kinga (zwłaszcza Worek kości i Ręka mistrza), serialowym Twin Peaks i Lovercraftem sprawia, że trudno odejść od monitora. 


Cała recenzja gry Alan Wake jest do przeczytania na Polterze. Zapraszam do komentowania.

wtorek, 3 lipca 2012

273 - Wakacje i plany

I po sesji. Nie było tak strasznie. Osiem egzaminów zdanych, czyli w tym roku kampania wrześniowa się nie odbędzie ku mojej szczerej radości. Szczerze powiedziawszy jestem trochę w szoku, bo byłem niemal pewien, że przynajmniej trzy egzaminy będę musiał poprawiać (historia kultury, historia myśli filmowej, semiotyka). A tu miła niespodzianka ze strony wykładowców.

Zostały mi jeszcze do zaliczenia warsztaty filmowe. Muszę napisać scenariusz dokumentu, albo przynajmniej pochwalić się jego zarysem. Byłoby łatwiej, gdybym miał pomysł i znał kogoś, o kim mógłby opowiadać film dokumentalny. Jakieś kandydatury?

Trzy miesiące wakacji. Będzie pewnie sporo obijania, imprezowania, późnego wstawania, grania, czytania i oglądania. Czyli będzie fajnie. Może uda się gdzieś wyjechać. Ale przecież nie można obijać się przez trzy miechy, dlatego już sam początek wakacji rozpoczął się mocnym pisarskim akcentem. Jeśli tempo uda się utrzymać to będzie naprawdę dobrze.

Zacząłem od tekstu o Śledziu dla Zeszytów Komiksowych. Posłałem, czekam na werdykt. Szczerze powiedziawszy nie łudzę się, że tekst zostanie zaakceptowany - jest chyba zbyt mało profesjonalny, ale spróbować zawsze warto.
Ziniol kończy akcję kibicowania komiksiarzom, więc posłałem ostatnie kilka zdań o "Immortal Suicide". Gdy już sam tekst się ukaże to oczywiście go podlinkuję (prawdopodobnie jeszcze w tym tygodniu lub na początku przyszłego).
Napisałem też dłuższą recenzję gry "Alan Wake", która być może zapoczątkuje moją współpracę z działem gier PC serwisu Poltergeist [link]. Będę dawał znać, co i jak, a sama recenzja pewnie pojawi się we fragmencie na blogu. Tradycyjnie.

Stosik książek i komiksów do zrecenzowania niebezpiecznie ostatnio urósł, więc w najbliższym czasie postaram się go uszczuplić. Praktycznie, poza jednym bardzo grubym komiksem, zaliczanym do polskiej klasyki (chyba już wiadomo ocb), reszta to same sequele.
Może ruszę do przodu z jakimiś scenariuszami i opowiadaniami. Chyba przed każdymi wakacjami mam takie same plany, heh.

Przed filmowym The Amazing Spider-manem (któremu daje naprawdę duży kredyt zaufania i oczekuję po nim rozrywki na przynajmniej dobrym poziomie) powtarzam sobie trylogię Raimiego. Jest fajnie. Trochę te filmy się zestarzały, czasem dialogi sprawiają, że puchną uszy, a poziom nadęcia sięga ziemskiej atmosfery, ale przyjemnie się to ogląda. Jest też oczywiście wkurzający i ciotowaty Peter Parker i równie wkurzająca i drętwa, choć lepiej się prezentująca M.J., ale z drugiej strony mamy świetnego Goblina, Octaviusa i J.J. Jamesona, który nie mógł być lepiej zagrany i jest moim ulubionym bohaterem całej trylogii. Efekty się zestarzały, większość ujęć już nie robi takiego wrażenia co kiedyś, ale to wciąż jedne z moich ulubionych komiksowych filmów. Może to przez to, że po prostu bardzo lubię Pająka. Tak, to zdecydowanie przez to.

Z ósmym sezonem powróciła moja ulubiona Trawka, jednak po obejrzeniu nowego odcinka nie mam zbyt wiele do napisania. Postaram się zrobić osobną notkę po drugim epizodzie. Na dziś tyle. Trzymajcie się.

niedziela, 1 lipca 2012

272 - Fantastyczna komiksowa telenowela


"Baśnie" to taka seria, która nie schodzi poniżej dobrego poziomu. Nawet gdy wydarzenia mające miejsce w poszczególnych tomach w ogóle nie popychają fabuły do przodu, nie można odmówić serii pewnego gawędziarskiego klimatu, tak urokliwego w kontekście bohaterów występujących w komiksie. Tak jest z "Synami imperium", najnowszym na polskim rynku, dziewiątym już tomie tej fantastycznej komiksowej telenoweli.

W ogóle najnowszy tom, który wyszedł spod pióra Billa Willinghama, jest ciekawie skonstruowany. Mamy tu trzy dłuższe historie (z których najdłuższa jest tytułowa, po niej następuje jednozeszytowa "Opowieść Wigilijna" w wersji Baśniogrodzkiej, a na deser pozostaje dwuczęściowa opowieść "Ojciec i syn") i aż szesnaście krótszych - te najbardziej obszerne z nich mieszczą się na trzech stronach, inne zajmują zaledwie jedną.

Tytułowi "Synowie imperium" przedstawiają kolejne plany Adwersarza i spółki mające na celu pozbycie się baśniowców żyjących w naszym świecie. Mimo że ta fabuła zajmuje aż cztery zeszyty regularnej serii, nie popycha ona zbytnio zdarzeń do przodu. Wszystko przez zaskakujące i w sumie dość zabawne zakończenie. Możemy być jednak pewni, że istoty zamieszkujące Strony Rodzinne jeszcze dadzą o sobie znać w przyszłości, a wojna, której widmo wisi nad oboma światami, jest nieunikniona. Wspominałem o świetnym klimacie serii, w tej opowieści nie można go odmówić historii Jasia, brata Małgosi, który zostaje bezwzględnym łowcą czarownic.

Kolejna historia, to "Święta, święta" czyli Boże Narodzenie w Baśniogrodzie. Miło zobaczyć Baśniowców ubierających choinkę i dających sobie prezenty. Również występ Świętego Mikołaja należy uznać za udany debiut w serii. To ciepła i spokojna historia, genialnie oddająca świąteczną atmosferę. Dodatkowo, tak jak pierwsza historia, jest świetnie zilustrowana przez niezastąpionego Marka Buckinghama, chyba najlepszego rysownika w całej serii.

"Ojciec i syn" to dość przewidywalna opowiastka o odwiedzinach Wilka, Królewny Śnieżki i ich dzieci u Pana Północy. Małe wilczki wpadają w spore tarapaty, więc Bigby, przybierając postać dużego i złego wilka, musi im pomóc. W tle przewija się historia nieszczęśliwego dzieciństwa naszego bohatera i jego trudnych relacji z ojcem. Całość jest schematyczna i mało zaskakująca. Historii nie ratują rysunki, są toporne i specyficznie pokolorowane, zdecydowanie nie jest to styl, który według mnie pasowałby do "Baśni".

Na koniec zostają wspomniane shorty. Prezentują najróżniejszy poziom, najczęściej jednak dość mierny. Willingham lepiej sprawdza się w dłuższych historiach, niejednokrotnie paląc w shortach puenty i zwyczajnie nie mając pomysłu na tak krótkie opowieści. Również trudno mówić o warstwie graficznej tychże, gdyż każdym z shortów zajął się inny artysta, jedni są lepsi w swoim fachu, inni gorsi. Moją uwagę zwróciły dwie z tych krótkich historyjek - "Jeżozwierz i placek" i "Droga do raju", zapewne przez ładne rysunki oraz obecny i trafiony humor. Reszta spełnia funkcję zwyczajnych zapychaczy i sprawia wrażenie zupełnie zbędnych.

Może i nowe "Baśnie" nie zachwycają tak jak niektóre z poprzednich tomów (z pewnością nie są najwybitniejszym tomem serii - ten zaszczytny tytuł wciąż należy do tomu czwartego - "Marszu drewnianych żołnierzyków" w moim odczuciu), ale "Synowie imperium" udowadniają, że to wciąż porządna i bardzo wciągająca seria. Mimo że nie ma tu dużo akcji, a wątki znów skręcają w stronę opowieści rodzinnych i nie wpływają na ogólny kształt uniwersum, fani serii znajdą tu wszystko, za co lubią poprzednie tomy. Wierzę, że ten spokojny tom to tylko preludium do spektakularnych wydarzeń, jakie czekają nas w przyszłości. Zresztą długo przyszło nam czekać na ten tom ("Wilki" ukazały się rok wcześniej), więc miło spotkać znowu lubianych bohaterów, zwłaszcza, że są w całkiem niezłej formie. Krążą plotki, że w tym roku ma się ukazać jeszcze jeden tom "Baśni", jeśli to prawda, to już się cieszę, bo mimo że tempo w "Synach imperium" jest wyraźnie wolniejsze, to nie zmienia to faktu, że to wciąż bardzo dobry komiks.

Recenzja komiksu "Baśnie: Synowie Imperium", tradycyjnie, ukazała się najpierw na Alei Komiksu.