> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

niedziela, 28 października 2012

300 - New Avengers: Kolektyw

Na łódzki festiwal Mucha przywiozła trzy tytuły - „Daytrippera”, drugi tom „Opowieści Wojennych” Ennisa i czwarty tom przygód nowego składu Avengers. Ci ostatni, jak zwykle, nie mają łatwo. Ziemię atakuje enigmatyczny przybysz z kosmosu o niebywałej wręcz mocy – nawet zjednoczeni Avengers z Sentrym na czele (który przecież posiada moc miliona wybuchających słońc) będą mieli problemy z pokonaniem tak potężnego przeciwnika. Jesteśmy również świadkami tego, co w uniwersum Marvela zmienił „Ród M”. Ponadto w „Kolektywie” powracają starzy i niekoniecznie żywi znajomi, epizodycznie pojawia się sam Stan Lee, a jeden z członków supergrupy bierze ślub.


Zawsze chwalę Bendisa za dobre dialogi, oryginalne rozwiązania i rzemieślniczą sprawność – w „Kolektywie” wszystkie atuty amerykańskiego pisarza gdzieś znikają. Trudno znaleźć tu równie dobre teksty, co w poprzednich częściach, cała fabuła przypomina inne, niczym nie wyróżniające się komiksy o trykociarzach. Bohaterowie błądzą po omacku, zwyczajnie nie wiedząc, co zrobić ze swoim przeciwnikiem. Walą w niego wszystkim, co mają, szkoda że nie daje to praktycznie żadnego efektu, przez co czytelnik otrzymuje dość nużącą i monotonną "nawalankę". Dopiero gdzieś pod koniec albumu ktoś w ogóle zaczyna myśleć, choć i tak zakończenie jest mocno naciągane. Ech, nie do tego przyzwyczaiłeś mnie panie Bendis, oj nie. Nawet Spidey nie rzuca żartami, a jeśli już to robi, to są one niecelne (a zwykle uśmiecham się czytając jego kwestie i lubię jego wygłupy). Po świetnych dwóch pierwszych tomach, dobrym trzecim, czwarta część „New Avengers” obniża loty. Czyżby Bendis czuł już zmęczenie? Oby była to tylko chwilowa słabość.

Rysunkowo jest nierówno. Trzej artyści pracujący przy tym tomie operują odmiennymi stylami. Najbardziej do gustu przypadł mi Mike Dedato Jr., którego kreska jest najbardziej realistyczna, charakteryzuje ją rozmach i świetnie pasuje do konwencji komiksu. Z kolei rysunki Steve'a McNivena (który odpowiadał również za drugi tom „New Avengers”) są w moim odczuciu zbyt sztuczne – jego bohaterowie sprawiają wrażenie plastikowych lalek (może to wina kolorów?). Na koniec zostaje Olivier Coipel, który niejedne już trykoty rysował i tym razem nie zawodzi (choć czasem patrząc na jego rysunki, nie byłem do końca pewny, czy nie pomylili nazwisk w stopce). Niestety we wszystkich pracach widać pośpiech, przez co nie można w pełni docenić talentu twórców, którzy przecież pokazali niejednokrotnie, że gdy dać im wystarczająco dużo czasu, potrafią stworzyć naprawdę genialne rysunki.

Nie wiem, kiedy Mucha zamierza wydać kolejny tom „New Avengers”. Nie wiem również, czy „Cywil War” (o którym sygnały możemy wyłapać już w recenzowanym komiksie) będzie równie dobry, co pierwsze dwa tomy serii. Ale mam szczerą nadzieję, że właśnie tak się stanie, a Mucha wyda komiks na tyle szybko, byśmy mogli w ekspresowym tempie zapomnieć o potknięciu Bendisa w ramach serii, która przecież przywróciła blask drużynie największych bohaterów Marvela.


Recenzja pierwotnie została opublikowana na Alei Komiksu.
Tutaj znajdziecie recenzję New Avengers: Sentry.

środa, 24 października 2012

295 (299) - Viva l'Kłamca!

Wszelakie połączenia wiążą się z pewnym ryzykiem. Nie chodzi nawet o tak zwane „mash-upy” międzygatunkowe występujące między innymi w kinematografii i literaturze, ale biorąc pierwszy z brzegu przykład – połączenie naleśników i dżemu agrestowego daje bardzo dobry efekt, jednak połączenie tego samego dżemu z galaretą śledziową już niekoniecznie. Jak to jest, skoro i kochamy śledzika i wprost uwielbiamy dżem? Połączenia mają różne efekty, może z nich wyjść coś pysznego, lub coś niestrawnego. Musicie więc zrozumieć moje obawy, gdy usłyszałem, że kłamliwy Loki zmienia medium i atakuje komiks. Jak wypadł pierwszy komiks o sławnym Kłamcy? Czy przeniesienie bohatera z pewnego gruntu literackiego, na ten – jakże chwiejny w naszym kraju – komiksowy było dobrym posunięciem?


Fabuła jest prosta. Bezdomny mający zostać nowym prorokiem zostaje porwany, a jego anioł stróż ginie, brutalnie zamordowany. Jak zawsze w takich wypadkach, nie chcąc pobrudzić sobie rączek, aniołowie zwracają się po pomoc do nordyckiego boga kłamstwa – Lokiego. Ten, za sowitą zapłatę, podejmie się każdego zadania. Tropy prowadzą do kanałów, gdzie rozrabia pradawna sekta, a we wszystko zamieszany jest pewien niesforny malarz. Historia dziejąca się pomiędzy pierwszym a drugim tomem cyklu Jakuba Ćwieka jest przyjemną i nostalgiczną podróżą do znanego świata i lubianych bohaterów.

Muszę przyznać, że mając w pamięci poziom ostatnich prac Jakuba Ćwieka, po komiksie o Kłamcy spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. Przedstawiona na 54 planszach komiksu fabuła jest prosta i krótka. Sama intryga jest oczywiście ciekawa oraz wciągająca, Loki wciąż jest przebiegły i obdarzony ciętym językiem, postacie drugoplanowe wzbudzają ciekawość, jednak czegoś mi zabrakło, wszystko zbyt szybko się kończy. Z drugiej strony, rozumiem, że poziom genialnego w moim odczuciu Kill'em all trudno przeskoczyć. Zabrakło jednak charakterystycznych dla cyklu odniesień do szeroko pojętej popkultury, tekstów, które można by później cytować, znanego humoru (historia jest raczej mroczna) i jakiejś podsumowującej wszystko puenty. Mimo to, nie mogę narzekać. Kłamca komiksowy jest może trochę inny, jednak i medium jest inne – to co świetnie się sprawdza w książce, w komiksie już niekoniecznie. Wybaczam więc i z radością witam nowego-starego Kłamcę.

Największą nowością dla fanów Lokiego są oczywiście rysunki. Wizja Dawida Pochopienia jest bardzo odmienna od tego, co na okładkach książkowego cyklu prezentował Piotr Cieśliński. Szczerze mówiąc, oglądając przykładowe plansze w Internecie, nie byłem przekonany. Po przeczytaniu Viva l'arte muszę przyznać, że Pochopień był doskonałym wyborem. Kreska jest  brudna i szybka, doskonale wpisuje się w panujący w komiksie klimat. Loki jest cudownie kościsty, wciąż wykrzywia usta w ironicznym uśmiechu, nie wypuszczając z nich nieodłącznej wykałaczki. Rysownika należy pochwalić za dobre, dość nietypowe, kadrowanie (zwłaszcza te przekrzywione kadry przykuwają uwagę i budują klimat) i świetne sceny akcji (za kilku planszową rozpierduchę w kanałach należą się gromkie brawa, rysownik pokazuje, że świetnie czuje język komiksu na zmianę operując małymi i dużymi kadrami i doskonale regulując dzięki temu tempo opowieści). Wisienką na torcie są kolory Grzegorza Nity, bez wysiłków którego album nie wyglądałby tak dobrze.

Również wydawnictwo SQN, kolokwialnie mówiąc, „dało radę”. Komiks jest porządnie wydany i w obu wersjach (miękko- i twardo-okładkowej) prezentuje się bardzo dobrze. Niewątpliwą zaletą jest gruby papier, który żywo oddaje paletę barw. Początkowo przeszkadzał mi nieporęczny format (większy niż A4), jednak szybko zrozumiałem, że na mniejszym rysunki Dawida nie wyglądałby tak okazale. Na deser dostajemy garść szkiców, cztero-planszową historyjkę i kilka słów od scenarzysty. Szkoda, że rysownik nie pokusił się choćby o krótki komentarz.


Mówiąc szczerze, nie wiedziałem co napisać o tym komiksie zaraz po jego przeczytaniu. Wystarczyła jednak chwila namysłu i zrozumiałem, że Kłamcę. Viva l'arte można spokojnie polecić. Na gorąco, komiks mnie nieco rozczarował (spodziewałem się nie wiadomo czego), jednak gdy spojrzeć nań chłodnym okiem – nie mam mu czego zarzucić. Dla wszystkich fanów Lokiego to pozycja obowiązkowa, reszcie polecam jednak sięgnięcie najpierw po tetralogię książkową. Ćwiek pokazuje swój prawdziwy kunszt właśnie w książkach, komiks zaś jest jedynie smakowitym i pięknie zilustrowanym bonusem. Bardzo się cieszę, że Kłamca wrócił, mam również nadzieję, że Viva l'arte to nie jednorazowy występ. Wierzę, że z czasem Ćwiek lepiej poczuje specyfikę pisania do komiksu i kolejne przygody Kłamcy z tym i w tym medium będą tylko lepsze. Viva l'Kłamca!


Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Valkiria.
Tutaj pisałem o ostatnim tomie książkowego cyklu Ćwieka - Kill'em all.

piątek, 12 października 2012

294 - Pierwszy roczek Małopolskiego Studia Komiksu

Wczoraj bądź dzisiaj (ostateczna wersja wciąż jest ustalana) mija rok, odkąd w Krakowie działa Małopolskie Studio Komiksu w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej.


Prawie w każdy piątek w bibliotece przy ulicy Rajskiej w Krakowie odbywa się spotkanie poświęcone komiksom. Są warsztaty ze scenarzystami i rysownikami, są naukowe debaty, są spotkania z twórcami. Piątkowe spotkania dzielą się na cztery uzupełniające się linie tematyczne: popularyzatorską, naukową, warsztatową i klubową. Były projekcje filmów komiksowych w kinie (kinokawiarni) KiKa i kilka wystaw. Jest też oczywiście całkiem spory księgozbiór (komiksozbiór) w specjalnie wydzielonym miejscu wypożyczalni głównej z kolekcją ok. 1800 albumów.

W grudniu zeszłego roku odbył się Krakowski Festiwal Komiksu, również organizowany przez MSK, który może był przygotowywany na wariata, i choć nie można go porównywać do innych tego typu imprez, to jednak warto docenić inicjatywę. Działo się. Cały czas się dzieje. Jest fajnie.

Dziś odbyło się już 25. spotkanie Małopolskiego Studia Komiksu - tym razem poświęcone wspominkom z MFK. Nie dowiedziałem się co prawda niczego nowego, jednak osobom, które na festiwalu w Łodzi nie były, spotkanie mogło dostarczyć kilku ciekawych informacji. Frekwencja może nie była zabójcza, jednak każdy chyba zdążył się już przyzwyczaić do miłego i kameralnego klimatu tych zgromadzeń.

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko złożyć najlepsze życzenia i życzyć dalszych sukcesów. Wypadałoby może jakoś podsumować roczną działalność Studia, jednak przyznam szczerze, że nie mam dziś na to sił. Jest dobrze, dzieje się, to jest najważniejsze. O MSK pewnie jeszcze niejednokrotnie będę pisał, więc kto jest ciekaw, niech zagląda. Zwłaszcza, że szykują się pewne istotne zmiany, związane z otwarciem Ogrodu Sztuk. Szerzej o tej kwestii już wkrótce.
No i wpadajcie na piątkowe spotkania. Kto nie był ten trąba!

poniedziałek, 8 października 2012

293 - Najlepszy weekend w roku, jak co roku - MFK 2012

Był ogień.



Zaczęło się bardzo dobrze - od przyjemnej i bezproblemowej jazdy. Trafiliśmy do Łodzi od razu i (robiąc jeden postój na kawę i drożdżówki) dotarliśmy tam w jakieś 3,5 h. Potem było tylko lepiej. Zostawiliśmy Tomka i dziewczyny pod ŁDKiem, zabraliśmy bagaże Jerzego i ruszyliśmy z Kubą do naszej kwatery.

Zostawiwszy bety i auto tamże wróciliśmy autobusem. Jako że do pierwszego ciekawego spotkania było trochę czasu, to uderzyliśmy na giełdę. Ale wcześniej musieliśmy odebrać wejściówki. I tu pojawił się pierwszy (i na szczęście jedyny) zgrzyt. Nie było mnie na liście uczestników konkursu na krótką formę komiksową. Dziwne, bo przecież w konkursie udział brałem. Przejrzeliśmy listę nazwisk trzy razy jednak nie znaleźliśmy mojego. Ale nic to! Pan uwierzył na ładne oczy i dostałem smycz z plakietką upoważniającą do buszowania po festiwalu bez ograniczeń. Inna sprawa, że moja praca wisiała na wystawie pokonkursowej, ale była podpisana tylko nazwiskiem rysownika. Smuteczek.

Wszelkie smuty zeszły na bok, gdy tylko znalazłem się w budynku eMeFKowej giełdy! O ja cie! Ale fajnie, ile ludzi, ile komiksów! Banan na ryju mode: on! Pierwsze kilkanaście minut po prostu chodziłem i patrzyłem. Witałem się ze znajomymi, poznawałem nowych ludzi i nie mogłem się zdecydować co kupić najpierw. Padło na Zeszyty Komiksowe i Szkicownik Śledzia, bo akurat Mistrz podpisywał, więc nie mogłem sobie odpuścić kolejnych rysunków i dedykacji, a także zamienienia kilku słów. Zresztą - co niektórych może przerazić - to jedyne dwa autografy jakie przywiozłem z Łodzi.

Bo wiecie, niektórzy to jadą na MFK tylko po to, by ktoś im pobazgrał komiksy. Całkiem tego nie rozumiem. Znaczy - potrafię zrozumieć i uszanować zajawkę (bo każda zajawka jest fajna, niezależnie czy jest nią szydełkowanie czy wróżenie z genitaliów), ale nie potrafię ogarnąć co jest szczególnego w pobazgranym komiksie. Nie można rozumieć wszystkiego. Wracając jednak do tego, co chciałem napisać, a co zeszło na dalszy plan - jednym z takich łowców autografów jest Michał Jankowski. Gość, który dopiero niedawno zapamiętał jak się nazywam, jest szalonym szaleńcem - przywiózł z Łodzi 22 rysunki. Świetna sprawa, jednak gdy pomyślę, że pewnie jakieś 3/4 czasu spędził w kolejkach (lub stawiając w nich żonę) to jednak dochodzę do wniosku, że mi byłoby szkoda. Ale co kto lubi, jest zajawka, jest dobrze. Poza tym Michał, działając jako wysłannik Małopolskiego Studia Komiksu, pozyskał do zbiorów bibliotecznych kilka nowych albumów. Wkrótce będzie je można wypożyczyć na Rajskiej, gdzie Was serdecznie zapraszam. Duża piona dla Michała i Doritki, dzięki!

Potem znaleźliśmy się z Rybbem. Muszę przyznać, że to spotkanie było dla mnie największą atrakcją całego festiwalu (sorry McKean, Melinda and the rest), bo z Norbertem współpracujemy od kilku lat, a nie było jeszcze okazji się spotkać. Na szczęście okazało się, że jest on dokładnie takim wariatem, za jakiego go uważałem. Dobry chłopak, znaczy. Powłóczyliśmy się po giełdzie, zobaczyliśmy wystawę, poprzybijaliśmy piony i razem z szanowną narzeczoną i Harrym (który nie lubi komiksów) poszliśmy coś wszamać. Zahaczyliśmy oczywiście o Warzywa i Owoce, pękło kilka browarów, więc było coraz weselej. Po zjedzeniu naprawdę dobrego kebaba (nie to, co ten syf w kfc), rozstaliśmy się - oni poszli grupowo wyprowadzić psa Harry'ego (nie wnikam), ja wróciłem do ŁDKu.

Reszta dnia minęła szybko, nawet nie wiem kiedy zaczęto gasić światła na giełdzie i podjechały autobusy mające zabrać wszystkich na after do Wytwórni. W autobusie dosiadłem się do Gosi, która - jak się okazało - ciska komiksy. Są plany, żeby coś wspólnie zrobić - najpierw szorta na przyszłoroczny konkurs, a w międzyczasie/później coś dłuższego. Mam nadzieję, że się uda. Na afterze pojawił się również Rybb, więc mieliśmy jeszcze chwilę by wymienić się pomysłami i ponarzekać na rysowników Immortala. Niestety dość szybko się zebrał, ale i tak było zajebiście. Resztę wieczoru spędziłem lawirując pomiędzy grupkami, a po pierwszej zebraliśmy się do hotelu. Czas najwyższy, bo jeszcze kilka piw i skończyłbym jak co poniektórzy leżąc na stole i zgonując (nie będę pokazywał palcem, ale wiedźcie, że zrobiłem kompromitujące zdjęcia! Zostaliście ostrzeżeni!).

Niedzielny poranek nie był najszczęśliwszym (wypite poprzedniego dnia piwa w ilości dużej zaczęły o sobie przypominać). Narzekać jednak nie miałem zamiaru. Najpierw do sklepu, a potem do ŁDKowej kawiarni na bułkę z pasztetem i na giełdę, po ostatnie zakupy. Potem spotkanie z Rafałem Szłapą, Maćkiem Pałką (naprawdę świetne!), fragment tego z żoną Moore'a i ze Śledziem (słabo poprowadzone). Następnie pizza z GiPem i jego lubą, pożegnania i znowu na giełdę (po tym razem na serio, serio ostatnie zakupy za ostatnie pieniądze), potem spotkanie z Michałem Klimczykiem (bardzo fajnym, niezwykle pozytywnym i trochę zakręconym ludziem), Minkiewiczami i do domu.

W przyrodzie musi panować równowaga, więc droga powrotna nie była już tak łatwa, jak ta do Łodzi. Pogubiliśmy się trochę i natrafiliśmy na porządny korek. Na szczęście, atmosfera w aucie była świetna, więc nawet te drobne trudności można było przełknąć z uśmiechem na twarzy. Właśnie współtowarzyszom podróży chciałbym najbardziej podziękować, bo jak zawsze było bardzo miło, no i praktycznie bez nich nie dotarłbym do Łodzi.

Pobiłem też swój zeszłoroczny rekord i przywiozłem do Krk 34 (słownie: trzydzieści cztery) komiksy. Duża piona dla wszystkich, z którymi się spotkałem. Mam nadzieję, że wszyscy bawili się równie dobrze. Dzięki i do zobaczenia za rok! Pamiętajcie:
Komiksiarzy było wielu, żaden jednak nie miał helu!

Moje! I bezdomne, bo regał stanowczo odmówił przyjmowania pod swój dach kolejnych komiksów :(

piątek, 5 października 2012

292 - Przed MFK

Dwudziesty trzeci Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier już jutro. O siódmej rano wsiadam do auta i wraz z Kubą, Kasią, Tomkiem i Justyną kierujemy się w stronę Łodzi. Na miejscu ma być jeszcze m.in. GiP i Rybb, więc zapowiada się mocarna ekipa. Do tego ciekawe spotkania i mnóstwo komiksów. Będzie ogień!

Jadłem ostatnio kebaba w KFC. Nowość, "jedyny taki kebab". Jako koneser tego dania (o ile mogę tak o sobie powiedzieć) nie mogłem przejść obok obojętnie. Wstąpiłem, kupiłem, odpakowałem. I tu zaczęło być zabawnie, bo mówiąc krótko - nie wiedziałem jak to ugryźć - dosłownie i w przenośni. Kebabson w KFC jest spory, to trzeba uczciwie przyznać. I to niejako stanowi problem, bo w przeciwieństwie do normalnych kebabowni, gdzie do mięsa w bułce dostajemy widelec, tu nie. Wiecie, w jednej ręce trzymamy kebaba, najpierw wyjadamy pyszności ze środka widelcem, a potem składamy bułkę z resztą mięsa/warzyw/sosu i normalnie gryziemy. KFC spieprzyło sprawę - bez widelca ani rusz. Znaczy - niby się da, małymi gryzkami, brudząc sobie twarz po samo czoło, z sosem cieknącym do rękawa i tak powoli, że "fastfood" nabiera całkowicie nowego znaczenia. Kebab w połowie się rozpada, gdyż jest zwyczajnie źle złożony. Dużo w nim niedobrej kapusty, trochę ogórków, pomidora i kurczaka, a buła jest ok. Niby spoko smakowo, no ale jednak nie ma to jak klasyka - mieszane mięso i średnio-ostry sos. Z przykrością stwierdzam, że ta cząstka mnie, która odpowiada za uwielbienie dla kebabów jest ogromnie zniesmaczona tym, co serwuje KFC.

Z innych mało interesujących rzeczy - trzeci sezon Boardwalk Empire, jednego z moich ulubionych seriali, po trzech odcinkach naprawdę daje radę. Trzyma świetny poziom poprzednich sezonów, akcja się zagęszcza, klimat wciąż jest genialny, a aktorstwo bardzo dobre. Polecam równie mocno, co poprzednie sezony. Zabrałem się za długo odkładanego Doctora Who, jestem oczarowany po kilku pierwszych epizodach, zobaczymy jak to się rozwinie. Ale czuję, że będzie dobrze.

To tyle, trzeba się jeszcze spakować, jeszcze raz przejrzeć - wydającą się nie mieć końca - listę zakupów i dokończyć referat o Conradzie na Wiedzę o Literaturze. Bo przecież wróciłem na studia i skończyło się radosne leniuchowanie. Przynajmniej to, które przez wakacje było w pełni usprawiedliwione.