> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 28 lutego 2014

401 - Oscary 2014: lista życzeń

Wręczenie Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej tuż tuż. Poniżej prezentuję kilka uwag, przemyśleń, komentarzy do nominowanych filmów, które udało mi się zobaczyć. Lecimy z tematem:


Najlepszy film
Kapitan Phillips jest w moim odczuciu mocno nierówny, obok sekwencji trzymających w napięciu są i takie, które irytują bądź zwyczajnie nużą. No i rzygam już amerykańską flagą powiewającą na wietrze, serio.

Witaj w klubie - McConaughey i Leto świetni, szkoda, że tylko tyle. Film w żaden sposób nie angażuje widza, nie wciąga ani nie wywołuje emocji, a bohaterowie pozostają dla niego obojętni. Coś jest wyraźnie nie tak, wydaje mi się, że głównie zawinił reżyser, nie potrafiąc wykrzesać ze scenariusza niczego ciekawego.

Grawitacja - zachwyca wizualnie, ale to nie wystarczy, by zgarnąć tytuł najlepszego filmu.

Nebraska - dla mnie faworyt kategorii. Niezwykła historia, prosta i jednocześnie cudowna, oddziałująca na widza. Przedstawiona w surowym, czarno-białym stylu, bez zbędnego efekciarstwa. 

Zniewolony - podejrzewam, że zgarnie statuetkę. Wysmakowany wizualnie, fabularnie bardzo poprawny (piękne zakończenie), tematycznie modny (choć po Django wydawać by się mogło, że podejmowanie tego tematu "na poważnie" mija się z celem), świetny aktorsko i oczywisty pod względem symbolizmu. Jednym słowem: oscarowy. 

American Hustle - piękne fryzury, piękne dekolty. Poza tym, nie taki znowu zły, jak go malują. Bardzo przyjemnie się oglądało, choć zarówno w swojej kategorii (heist movie?), jak i w filmografii reżysera znajdują się pozycje o wiele lepsze (Fighter wciąż ma mistrzowski pas!).

Ona - ciekawa, przekonująca wizja. Phoenix i Scarlett zawsze spoko, nawet z wąsami i tylko w wersji audio.

Wilk z Wall Street - najlepszy film Scorsese od czasów Kasyna, choć arcydziełem go nazwać nie mogę i do wielkości Chłopców z ferajny trochę zabrakło. Bardzo śmiesznie, z dystansem, pazurem, wulgarnie. Lubię. Bardzo nikłe szanse na zwycięstwo, patrząc chociażby na wielki bulwers Akademików po pierwszych pokazach.

Tajemnica Philomeny - nie widziałem i szczerze mówiąc jakoś nie ciągnie mnie, by nadrobić.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy:
Jak dla mnie zdecydowanie DiCaprio, bo pokazał szerokie spektrum swoich możliwości i  się chłopakowi od dawna należy (chociażby za Django). Christian "Brzuchal" Bale po raz kolejny gubi świetną formę prezentowaną ostatnio w Dark Knight Rises tyjąc i łysiejąc na potęgę, co jednak nie wystarczy by zapewnić mu przychylność Akademików jak sądzę. Z kolei McConaughey robi podobnie, jak w przeszłości Bale - gubi kolejne kilogramy, skutecznie odcina się od wizerunków lovelasów z długimi włosami i lśniącymi klatami, i rechocze na widok odchudzonego poprzez CGI Chrisa Evansa w pierwszym Kapitanie Ameryce. To jego kolejna świetna rola, po Uciekinierze, Killer Joe i epizodzie w Wilku. I tak najchętniej przyznałbym mu Oscara za Detektywa.



Najlepsza aktorka pierwszoplanowa:
Amy Adams przyjemnie mnie zaskoczyła, zwłaszcza wyglądem, bo prezentowała się nadzwyczaj dobrze, a nigdy wcześniej nie postrzegałem jej jako pięknej kobiety. Szkoda, że w Człowieku ze stali nie wyglądała równie dobrze. Występ Bullock w Grawitacji dobrze podsumował Jamie Fox w tym filmiku. Statuetka powinna w mojej ocenie powędrować w ręce Cate Blanchet, która nie ma zbytnio konkurencji w tym roku.

Najlepszy aktor drugoplanowy:
Cooper się rozwija, jednak to wciąż nie ten poziom. Leto głównie szpanuje zmienionym wyglądem, bo dużo do zagrania nie miał. Hill nie prezentuje niczego nowego, a wyróżnienie tak prestiżową nagrodą Abdiego mija się dla mnie z celem. Pozostaje Fassbender, który i tak miałby u mnie Oscara, nie ważne jak silną miałby konkurencję - zagrał wyśmienicie, u McQueena staje się aktorem absolutnym, jak to napisał Bartek. Pełna zgoda.

Najlepsza aktorka drugoplanowa (na 10 liter):
Proste: June Squibb.

Najlepszy reżyser:
O. Russelowi zabrakło, za przeproszeniem, jaj i dlatego też American Hustle jest miejscami tak mdły i nieciekawy. Cuarón zasługuje na statuetkę, bo w życie wprowadza niesamowitą wizję, której podporządkował każdy najmniejszy szczegół swego dzieła, tworząc tym samym film perfekcyjnie wyreżyserowany i absolutny. Payne jest za mało spektakularny, a Scorsesse prędzej zostanie ukrzyżowany za obrazę moralności niż dostanie statuetkę. Pozostaje McQueen i ma szanse, bo prezentuje najbardziej hollywoodzki film w swojej karierze.

Najlepszy scenariusz oryginalny:
Dla mnie Nebraska oczywiście, choć Ona też ma szanse.

Najlepszy scenariusz adaptowany:
Stawiałbym na Wilka, ale z oczywistych powodów raczej statuetki nie zgarnie. Nie widziałem Przed północą ani Philomeny, ale i tak Zniewolony i Kapitan Phillips mają, jak mi się wydaje, największe szanse - Amerykanie lubują się w takich historiach.

Najlepszy film nieanglojęzyczny:
Polowanie, o którym trochę pisałem przy okazji listy najlepszych filmów 2013 roku, więc nie będę się powtarzał.

Najlepsza charakteryzacja:
Bezwstydny dziadek rządzi!

Najlepsze efekty specjalne:
Grawitacja.

Najlepsze zdjęcia:
Nie widziałem jeszcze najnowszego filmu Coenów, ale podejrzewam, że Lubezki za Grawitację może zgarnąć nagrodę. Nie obejdzie się pewnie bez kontrowersji, bo według niektórych trudno mówić o zdjęciach, gdy większość scen kręcono przy użyciu greenscreena, praktycznie kamera nie opuściła atelier, a wszystko było później poddane większej niż zwykle obróbce komputerowej. Chciałbym, by to Roger Deakis został w tym roku zauważony przez Akademię, bo odwalił kawał świetnej roboty przy Labiryncie.

Najlepszy długometrażowy film animowany:
Ze smutkiem przyznaję, że nie widziałem żadnego z nominowanych w tej kategorii obrazów filmowych. Podejrzewam natomiast, że wielkie szanse ma Kraina Lodu oraz Kaze Tachino, jako podobno pożegnanie mistrza Miyazakiego z animacją. z drugiej strony Ernest i Celestyna też zbiera pochlebne opinie.


Dolecieliśmy. Tyle przemyśleń, życzeń, iście hazardowych spekulacji. O pozostałych kategoriach nie mam zdania, wolę się nie wypowiadać, krótko mówiąc: nic nie sądzę, bo nie jestem z sądu. Wszystko okaże się już w nocy z soboty na niedzielę, być może uda mi się tym razem śledzić rozdanie na bieżąco, o ile sen mnie nie zmorzy. Z tego co wiem, Milimetry szykują na tę noc coś specjalnego, stay tuned!

piątek, 21 lutego 2014

400 - Carmen. Bella Donna!

Teatr Bagatela już od wielu lat raczy widzów łakomych uciechy spektaklami pełnymi humoru. Tytuły jak Szalone Nożyczki, Testosteron czy Okno na parlament wspominam z uśmiechem na twarzy. Komedia kryminalna Carmen. Bella Donna w reżyserii Pawła Pitery wydawała się idealnie pasować do wcześniejszego repertuaru teatru oraz mojego gustu w tym względzie. Nie zastanawiając się długo, kupiłem bilety i grudniowego wieczora wyszedłem z domu pełen dobrego nastawienia.


Sztuka opowiada o tytułowej Carmen – ponętnej autorce książek kucharskich, która regularnie jak w zegarku eliminuje swych kolejnych partnerów i zastępuje nowymi. Co dwa lata, zawsze w noc sylwestrową, Carmen truje swych kochanków i jeszcze tej samej nocy nawiązuje nowy romans. Żyje w myśl zasady, że na miłość i szampana nigdy nie jest za późno. Akcja spektaklu zaczyna się właśnie morderstwem, a później napięcie rośnie – niespodziewanie do domu wraca córka głównej bohaterki, zaraz za nią bez zapowiedzi zjawia się jej pruderyjny narzeczony. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy nowy wybranek Carmen okazuje się prywatnym detektywem, a z zaświatów wraca nie jeden, ale aż dwóch otrutych kochanków.

Aktorzy tworzą wyraziste i przekonujące kreacje. Choć ich tragizm przysłania nieco komediowy ton całości, nie mamy problemu z utożsamianiem się z nimi i nawet bezwzględną Carmen darzymy sympatią. Stefan Vögel, autor sztuki, wprowadza na scenę archetypicznych bohaterów, kojarzonych z parodiami seriali kryminalnych. Wszyscy oni są przefiltrowani przez konkretne oczekiwania widzów – tytułowa bohaterka wciąż kusi, zwłaszcza, gdy zawieszony na łańcuszku flakonik z trucizną znika tajemniczo w zagłębieniu dekoltu; detektyw jest nieco fajtłapowaty i traci głowę dla obiektu swego śledztwa; córka i jej narzeczony, mimo że na pierwszy rzut oka są seksualnymi ascetami, naprawdę okazują się bestiami żądnymi erotycznych doznań, tyle, że jakoś nigdy ten temat nie rozmawiali, stąd życie w celibacie.

Humor prezentowany w Carmen. Bella Donna jest prosty, aczkolwiek nie można powiedzieć, by przekraczał granice ogólnie akceptowalnej wulgarności – nikt nie powinien czuć się zgorszony. Najczęściej opiera się na pomyłkach, błędnych ocenach bohaterów oraz ich niewiedzy. Dużą rolę również odgrywa konflikt charakterów, a także powtórzenia: gestów, sytuacji, dialogów, które nadają sztuce rytm. Niestety sam scenariusz miejscami zawodzi, w niektórych miejscach efektowne bon moty nie wywołują oczekiwanego śmiechu, przez co aktorzy zostają postawieni w niezręcznej sytuacji – milczą, czekając na reakcję publiczności, by po kilku sekundach wrócić do gry. Jest to oczywiście ledwo zauważalne, jednak raz czy dwa nieco przeszkadzało w odbiorze.


Ewelina Starejki doskonale sprawdza się w roli bezwzględnej i rozwiązłej trucicielki. Paradując po scenie w długiej sukni przyciąga spojrzenie. Nie mniej intrygująco wypada jej sceniczna córka – długonoga Angelika Kurowska. Charakterystyczny i jak zawsze świetny Marcin Kobierski pojawia się na scenie zdecydowanie zbyt rzadko, właściwie tylko po to by w efektowy, taneczno- groteskowy sposób pożegnać się z życiem (a potem, nieco chwiejnym krokiem, powrócić zza grobu). Marek Kałużyński, do złudzenia przypominający Kobierskiego, z jednej strony doskonale wciela się w nowego kochanka Carmen, a z drugiej odgrywa rolę detektywa. Występujący na dalszym planie Patryk Kośnicki wypada nieco drętwo przy reszcie obsady, mając zdecydowanie najbardziej ubogą rolę, jednak w odpowiedniej chwili potrafi rozładować napięcie. Natomiast najlepiej ze wszystkich wypada, pojawiający się dopiero pod koniec, Jakub Bohosiewicz wcielający się w ojca narzeczonego córki Carmen - kulejącego Hansa Jürgena von Strachwitza. Scenarzysta dał mu największe pole do popisu, jego postać jest najbardziej charyzmatyczna, obdarzona największą ilością cech (od tych czysto fizycznych, jak wspomniane utykanie, po wewnętrzne rozdarcie między wiernością żonie a afektem ku Carmen).

Warto zwrócić również uwagę na formalną stronę widowiska – aktorzy są bardzo sprawnie prowadzeni przez reżysera, a całe przedstawienie jest kompletne, przemyślane od początku do końca. Ma wyraźnie zarysowany prolog, rozwinięcie prowadzące do punktu kulminacyjnego i zakończenie (które można również interpretować jako początek kolejnych przygód bohaterów). Historia dzieje się we współczesności (w warstwie fabularnej pojawia się miedzy innymi Internet i samochód), ale jest na tyle uniwersalna, że mogłaby się rozgrywać równie dobrze w poprzedniej epoce, o ile wprowadzono by kosmetyczne, acz niezbędne, zmiany. Choreografia i scenografia, niektórym mogą wydać się skromne – mimo to doskonale spełniają swoje funkcje. Aktorzy cudownie mijają się na scenie, by następnie zawirować w szalonym tańcu, wśród charakterystycznych i dwuznacznych dla tego typu historii atrybutów. Moją uwagę zwróciło również wykorzystanie światła, zwłaszcza w scenie śmierci pierwszego kochanka Carmen – na trupa pada z góry nieco błękitne światło pojedynczego reflektora i widz ma wrażenie, że z ciała zmarłego zaraz uniesie się jego duch – zupełnie jak w filmach science fiction czy starych kreskówkach.


Spektakl Carmen. Bella Donna zgodnie z oczekiwaniami okazał się przyjemną i lekką w odbiorze komedią kryminalną. Przez półtorej godziny miałem przyjemność cieszyć oko wyczynami aktorskimi na bardzo przyzwoitym poziomie. Rozmaite gagi i komedie pomyłek niejednokrotnie wywołały na mej twarzy uśmiech. Może nie wszystkie żarty były odpowiednio wyważone - przez co część nie przynosiła spodziewanego humorystycznego efektu - jednak to drobny mankament, który przeszkadza tylko podczas seansu i jestem pewien, że większość widzów nie zwróci nań uwagi. Wyraziste postaci, specyficzna otwartość zakończenia i subtelna gra z kryminalno- romantyczną konwencją to plusy, które pozwalają wyrzucić z głowy ewentualne wady sztuki Pawła Pitery i po prostu cieszyć się widowiskiem. I właśnie dlatego wieczór spędzony z Carmen uważam za wielce udany.

poniedziałek, 17 lutego 2014

399 - Premiera baśniowego numeru "16mm"


Czternastego lutego ukazał się kolejny numer magazynu filmowego 16 mm. Tym razem tematem głównym zostały baśnie. Napisałem kilka słów na temat sięgania do klasycznych opowieści i dostosowywania ich do współczesnych wymogów kina akcji, nie obyło się więc bez kilku słów o Lidze Niezwykłych Dżentelmenów, Van Helsingu Stephena Sommersa i Lincolnie naparzającym wampiry. Wszystkim komiksowym czytelnikom tego blogu polecam zaś tekst Wojciecha Nowaka traktujący między innymi o kanonicznej grze The Wolf Among Us, która rozszerza komiksowe uniwersum Baśni Willighama. Na deser zostają paski komiksowe oraz mnóstwo innych ciekawych tekstów o filmach oscarowych, kinie azjatyckim, animacjach i serialach. Dużo czytania, zapraszam serdecznie.

środa, 12 lutego 2014

398 - Najlepsze komiksy 2013 roku

Wiem, że dycha mocno spóźniona (podobnie, jak rok i dwa lata temu), ale musiałem doczytać kilka pozycji, zaś potem czekałem, aż zestawienie ukaże się na Alei, gdzie dorzuciłem trzy grosze. Potem były inne teksty, wymagające bieżącego opublikowania, potem sesja (która wciąż się ciągnie), ale w końcu jest. Zeszły rok był dla mnie bardzo dobry, zarówno pod względem osobistym, filmowym, jak i komiksowym, choć jak zawsze nie przeczytałem wszystkiego i kilka pozycji leży jeszcze na półce i czeka. Część na mojej, część na sklepowej.

Moja dycha - lecimy z tematem:


10. Czerwony Pingwin musi umrzeć


Przez wielu niedoceniony, dla mnie absolutnie ociekający zajebistością. Fabularna jazda bez trzymanki i najlepszy graficznie komiks ubiegłego roku. Sporo akcji, humoru i różnych dziwnych odpałów w stylu tych, jakie Grzybiarze lubią najbardziej. Śledziu potrzebował takiego oddechu, od "Osiedla", od lekkich, ale wciąż jednak poważnych na swój sposób projektów. Widać, jak dobrze się tutaj bawił, gdy mógł popuścić (za przeproszeniem) wodze wyobraźni i zachłysnąć się zajawką. A ja bawiłem się równie dobrze, bo łapię klimat, czuję zajawkę i bardzo szanuję.

9. Wojna Domowa


Wojna Domowa” to komiks niezwykle ważny dla uniwersum Marvela. Przełomowy, medialny, mający na koncie ogromny sukces finansowy i wyznaczający nową drogę dla przyszłych komiksów tego wydawnictwa. Nie jest to event w stylu tych, które nie mają żadnego znaczenia - „Wojna Domowa” odcisnęła ogromne piętno na praktycznie wszystkich superbohaterach, a często kontrowersyjne reperkusje na długi czas zmieniły niektóre serie Domu Pomysłów. Dodatkowo jest to po prostu świetnie napisany i zilustrowany tytuł, który do dziś pozostaje świeży, mimo kilku lat, które minęły od jego premiery i wielu innych komiksowych wydarzeń o podobnej skali. „Wojna Domowa” to nie tylko świetny komiks superbohaterski, ale bardzo dobry komiks w ogóle. Rozrywka na najwyższym poziomie. Przeczytaj recenzję!

8. Batman: Długie Halloween


Jedna z moich ulubionych opowieści o Mrocznym Rycerzu, jeden z pierwszych komiksów, jakie kupiłem i przeczytałem po angielsku, jeszcze w czasach, gdy taki album dało się bez promocji wyrwać za pięć dyszek. I jeden z dwóch komiksów w tym zestawieniu, których ponoć nie dało się wydać. Świetna, kryminalna historia. Napisana, kiedy Jeph Loeb jeszcze umiał tworzyć wciągające opowieści, może i przeładowane postaciami, ale potrafiące czytelnika pozytywnie zaskoczyć (co w "Hushu" już mu nie wyszło, nie wspominając nawet o "B/S: Public Enemies"). Klimatyczne i nawiązujące do estetyki noir rysunki Tima Sale'a doskonale uzupełniają kryminalny scenariusz.

7. Fugazi Music Club


Choć Marcin Podolec na spotkaniu podczas ostatniego MFK zapowiadał rychły koniec komiksowej kariery, najnowsze wieści z komiksowa zdają się temu przeczyć. Kolejny album Kolec stworzy z Danielem Chmielewskim i zapowiada się ów bardziej niż zachęcająco (BREAKING NEWS: premiera podczas MFK 2014 ;)). Cieszę się, że Daniel da Marcinowi scenariusz, bo o ile Kolec doskonale rozwija się pod względem graficznym, co potwierdza niezwykle lekkie "Fugazi", tak wolę, gdy pracuje przy cudzych scenariuszach, choć do jego ostatniego komiksu nie mogę się zbytnio przyczepić.

6. 566 kadrów


Krótko: piękna i bardzo ciepła saga rodzinna, okraszona cudowną pierwszoosobową narracją. Pierwotnie publikowana w necie przez 566 dni, każdego dnia pojawiał się więc kadr. Eksperymentalna i ryzykowna forma pracy, ponoć scenariusz powstawał na bieżąco a Wojda nie rysował wcześniej własnych komiksów. Tym lepiej, że wyszło doskonale. Dla nieprzekonanych, polecam kliknąć i zacząć czytać, a jak się spodoba, to może warto kupić, bo WAB wydało Wojdę bardzo przyzwoicie.

5. Liga Niezwykłych Dżentelmenów: Czarne Akta


W żadnym zestawieniu Alana Moore'a zabraknąć nie może, nawet jeśli to zestawienie 10 najlepszych kebabów w mieście. Tym bardziej nie może brakować maga, szaleńca i geniusza w zestawieniu najlepszych komiksów 2013 roku, ponadto ta "Liga" to drugi z tych komiksów, których przez wiele lat się wydać nie dało, a tu proszę - niespodzianka! Może i "Czarne akta" nie są tak dobre, jak pierwsze dwa tomy oryginalnej "Ligi", ale historia schodzi tu nieco na drugi plan, bo ważne są tu wszelakie dodatki. Nie wiem, jak wypada pod względem edytorskim edycja rodzima, ale oryginał jest mistrzowski. Jak zwykle u Moore'a pełno tu smaczków, a od intertekstualnych nawiązań komiks wręcz pęka (większości pewnie i tak nie wyłapałem). To miejscami trudna i wymagająca lektura (zwłaszcza stylizowane dodatki stanowią wyzwanie), potwierdzająca geniusz Brytyjczyka. Wnętrze tytułowych akt są właśnie najciekawsze - notatki na temat poprzednich Lig, zapisy spotkań, niedokończona sztuka Szekspira, fragmenty pamiętników Miny i wiele wiele więcej. Na koniec zostaje zabawa z 3D.

4. Strefa bezpieczeństwa Gorazde


Podobnie jak "Fotograf", którego SPOILER znajdziecie w tym zestawieniu kilka oczek niżej KONIEC SPOILERA najcenniejsza w "Strefie..." jest dla mnie wartość poznawcza. Nigdy specjalnie nie interesowałem się historią bośniackich konfliktów i komiks Joe Sacco znacząco pogłębił moją wiedzę na ten temat. To prosty pod względem wyrazu i mocny reportaż, wątpię by kogokolwiek po lekturze pozostawił obojętnym. Mną wstrząsnął (fragment o butach zaserwował mi liczenie na macie), nie dałem rady łyknąć całości na raz.

3. Na własny koszt


Drugi z najważniejszych "debiutów" na komiksowym rynku w 2013 roku (obok "Strefy Bezpieczeństwa Goražde" Joe Sacco). Chester Brown porusza niełatwy temat w bardzo przystępny sposób. Minimalistyczna kreska dopełnia wciągającej opowieści i daje czytelnikowi do myślenia nad rzeczami pozornie oczywistymi. Dokumentalny charakter całości tylko dodaje wszystkiemu smaku.

2. Portugalia


Po baśniowych "Trzech Cieniach" przyszedł czas na równie baśniową, choć osadzoną w rzeczywistości historię o poszukiwaniu własnej tożsamości. Cudownie leniwy klimat, rodzinne anegdoty, podróż po świecie i moc wspomnień - to wszystko w mającej znamiona autobiografizmu opowieści Pedrosy sprawia potężne wrażenie. Przepiękne malarskie rysunki i oszczędna, tworząca niezwykłą atmosferę, paleta barw doskonale współgrają z tą ciepłą opowieścią.

1. Fotograf  


Najważniejsza w "Fotografie" jest jednak wartość poznawcza, którą album z sobą niesie. Czytelnik utożsamia się z tytułowym bohaterem, obchodzi go jego los, przeżywa historię tak, jakby opowiadał ją ktoś znajomy. Czytelnik wraz z głównym bohaterem jest z początku zagubiony w całkiem nowym świecie, tak dalekim od znanych nam europejskich standardów kulturowych. Wraz z poznaniem reguł w nim panujących, zaczyna fascynować się całkiem odmienną tradycją oraz podziwiać odwagę Lekarzy Bez Granic i samego fotografa. To cudowna, poruszająca historia, doskonale wydana i świetnie zrealizowana formalnie. Przeczytaj recenzję!



Nie czytałem Zaduszek, Najlepszych wrogów, Maczużnika, Noir ani Ludzi, którzy nie brudzą sobie rąk. Tesla mnie nie powalił, a komiksów dziecięcych (Miś Zbyś, Hilda itd.) nie uwzględniałem w zestawieniu. Kota Rabina znam li tylko w wersji filmowej, więc również się nie załapał.
Większość tagów z tego posta odsyła na razie tylko do niego, jak znajdę chwilę to postaram się uzupełnić wcześniejsze posty o tagi wydawnictw.

poniedziałek, 10 lutego 2014

397 - Skarga Utraconych Ziem

Zamknięta w ponad 250 stronach czterotomowa saga fantasy Skarga Utraconych Ziem opowiada o księżniczce Sioban, która z pomocą Rycerza Łaski stara się odzyskać należytą jej władzę w krainach Eruin Dulei. By tego dokonać, musi zmierzyć się z czarnoksiężnikiem Blackmorem, to jednak tylko początek kłopotów, bo na drodze Sioban stanie jeszcze Pani Gerfaut ze swym pierworodnym. Na szczęście u boku księżniczki nie zabraknie Kyle'a z Klanach, który wspomoże ją w walce ze złem...

Dwa pierwsze tomy zaprezentowane w albumie tworzą fabularnie zamkniętą całość, podobnie jak tomy trzeci i czwarty. Skarga utraconych ziem jawi mi się jako mocno standardowe fantasy, oparte na znanych kliszach, przewidywalne, pozbawione oryginalności czy choćby najmniejszego elementu zaskoczenia. Przepełnione drewnianymi i pompatycznymi dialogami oraz stereotypowymi postaciami. Czyta się to całkiem szybko i dość przyjemnie, o ile nie straszna komuś do bólu wyeksploatowana konwencja słodkiego fantasy dla młodzieży, jednak nie jest to lektura w żaden sposób fascynująca.

Ostatnie dwa albumy są nieco inne. Opowieść nabiera większej powagi, jest mroczniej i ciężej pod względem klimatu. Drugoplanowe postaci są bardziej intrygujące, mają ciekawsze motywacje, a wszystko nie jest tak przewidywalne jak w pierwszych tomach. Scenarzysta, Jean Defaux,  podejmuje odważniejsze decyzje i nieco szkoda, że w finale z nich rezygnuje, przywracając bohaterom poprzednie status quo i to przy pomocy przereklamowanego deus ex machina.

Oczywiście to rysunki są tu najważniejsze. Skarga utraconych ziem ukazała się bowiem w kolekcji Grzegorza Rosińskiego i to właśnie rysownik gra tu pierwsze skrzypce. Jego prace to największy plus albumu. Choć w porównaniu do niektórych rysowanych Thorgali (o malowanych nie wspominając) z najlepszego okresu, jego kreska wydaje się nieco uproszczona, miejscami wręcz niedbała, jakby Ros był zmęczony ciągłym rysowaniem fantastycznych krain, paraśredniowiecznych landszaftów i postaci wymachujących mieczami. Inna sprawa, że za sprawą scenariusza, rysownik nie miał jak zaszaleć i może dlatego zabrakło naprawdę spektakularnych i przykuwających uwagę prac. Mimo to jego styl wciąż jest przyjemny dla oka, a niecodzienna kompozycja plansz i układ kadrów robią dobre wrażenie. Podobnie jak samo wydanie, duży format, twarda oprawa i mnóstwo szkiców w dodatkach. Warto nadmienić, że w drugim wydaniu inaczej wydrukowano napisy na grzbiecie albumu, dzięki czemu literki nie powinny odpadać...

Skarga utraconych ziem to dla mnie przyjemne rozczarowanie. Nie spodziewałem się po tej pozycji nie wiadomo czego, więc nie mogę powiedzieć, żebym był bardzo zawiedziony. Komiks czyta się całkiem przyjemnie, tylko tyle. Jak zawsze warto zawiesić wzrok na co ładniejszych pracach Rosińskiego, a fabułę można przecież potraktować jako zwykły dodatek. Chyba że komuś odpowiada sztampowe fantasy, wtedy powinien być zadowolony. Tak czy inaczej, to niestety najsłabszy z czterech albumów wchodzących w skład kolekcji Grzegorza Rosińskiego

Ocena: 6/10

poniedziałek, 3 lutego 2014

396 - Bler ratuje Disneya przed burzą w Grobowcu Smoka

Rzeczy ostatnio wchłonięte. Miało być o drugim Hobbicie, ale minęło już za dużo czasu; jeśli się uda to na blog trafi tekst gościnny poświęcony temu tytułowi, albo napiszę coś o nim przy okazji premiery na DVD.


Ratując pana Banksa (John Lee Hanckock, 2013)
Jak byłem mały uwielbiałem disnejowską Mary Poppins. Wiele razy oglądałem ją na domowym video, zupełnie nie przejmując się tym, że była to angielska wersja, bez choćby jednego polskiego dialogu czy napisu. Podobnie miałem z disnejowskimi wersjami Piotrusia Pana i Robin Hooda, których do dziś nie widziałem w polskiej wersji językowej. Wszystkie trzy filmy były zachwycające, nie musiałem wcale rozumieć co mówią postacie, by czuć magię bijącą z ekranu telewizora. Tym bardziej mi przykro, że Ratując pana Banksa to rozczarowujący film, pozbawiony choćby szczypty owej magii. Oczywiście widz docelowy jest całkiem inny, a film ma swoje momenty i szkoda, że jest ich tak mało. Aktorsko natomiast jest świetnie: Tom Hanks w roli Walta robi robotę, podobnie Emma Thompson jako pani Travers, choć dawno nikt mnie tak nie irytował i denerwował jednocześnie jak właśnie ona. Ale z drugiej strony to dobrze, znaczy się: Emma dała radę, bo o to właśnie chodziło, by irytowała i wkurzała. Na drugim planie Schwartzman i Giamatti, choć nie mają wiele do zagrania, jak zawsze przyzwoicie się prezentują. Muzyka, łącząca nowe motywy, z tymi doskonale znanymi z 1964 roku, to niewątpliwy plus. Film skróciłbym najchętniej o połowę wywalając wszystkie sceny z Farrellem. Przede wszystkim było ich za dużo, były zbyt dosłowne i nużące na dłuższą metę, naprawdę wydaje mi się, że twórcy mogliby skrócić ten retrospektywny materiał (spoiler?) i wyszłoby to filmowi tylko na dobre. Wywaliłbym też amerykański sentymentalizm i disnejowską ckliwość wylewające się z ekranu. Chyba nadszedł czas, by powtórzyć sobie oryginalny film z 1964 roku i utopić się ze wzruszenia.


Bler: Pierwsza wersja życia (Rafał Szłapa, 2013)
Blera, krakowskiego bohatera stworzonego przez Rafała Szłapę, darzę szczególną sympatią. Może to przez wzgląd na Autora, a może po prostu dlatego, że całą trylogię bardzo miło wspominam. Najbardziej jednak ze wszystkich trzech części utkwiła mi w pamięci Lepsza wersja życia. Dzięki swoistej reedycji pod tytułem Pierwsza wersja życia dostajemy do rąk komiks w pierwotnej wersji, czyli malowanej. Jak dla mnie wygląda wspaniale i prezentuje się dużo smakowiciej niż jego rysowany odpowiednik (któremu, trzeba dodać, również wiele zarzucić nie można, osobiście bardzo lubię styl w jakim został pociśnięty). Warto również zauważyć, że także scenariusz różni się tu w kilku miejscach, jednak drobne zmiany i poprawki znane z Lepszej wersji życia wyszły komiksowi jedynie na dobre. Niektórzy mogą się dziwić bądź oburzać, czemu Szłapa sprzedaje drugi raz to samo. Każdemu malkontentowi polecam jednak sięgnięcie po drugie wydanie pierwszego tomu trylogii, niezależnie czy jest fanem Blera czy też nie. Malarskie umiejętności Szłapy powinny szybko rozwiać wszelkie wątpliwości. Na marginesie dodam, że ten album ma najlepszą okładkę w całym cyklu. Krótko mówiąc: zaskakująco dobrze mi się czytało, choć historia była dziwnie znajoma i nawet brak grzbietu mogę wielkomyślnie wybaczyć.
Na koniec reklama: zapraszam do Wywiadu Rysowanego z Rafałem. Choć ma już swoje lata, wciąż bardzo miło wspominam jego powstawanie. Zapraszam też oczywiście na Blerowy fanpage oraz do przyjrzenia się bliżej akcji Ludzie rysują Blera na blogu Rafała bądź Kolorowych Zeszytach.

  
Sezon Burz (Andrzej Sapkowski, 2013)
Wiedźmin powrócił dając mi sporo czystej radości. Nigdy nie byłem szczególnym fanem Sapkowskiego, w gimnazjum wciągnąłem opowiadania nosem, ale gdy przyszło do pięcioksięgu w liceum to już nie bawiłem się tak dobrze. Choć czytało się wciąż wyśmienicie, to zwłaszcza dwa ostatnie tomy zawodziły na wielu frontach. Sezon Burz to tak na prawdę zbiór krótszych historii, opowiadań połączonych dość wątłą linią fabularną. I może dlatego świetnie się bawiłem, mimo że pierwsze kilkadziesiąt stron dość powoli się rozwijało, jakby Sapkowski po dłużej przerwie musiał przypomnieć sobie jak to jest pisać lekko i przyjemnie. Na szczęście potem jest już dużo lepiej i książkę połyka się bez popity, niektóre rozwiązania fabularne może nie zwalają z nóg, ale Sapkowski nadrabia stylem i pisarskim kunsztem; tego mu odmówić nie można. Książka osadzona jest gdzieś pomiędzy opowiadaniami z pierwszego tomu i bardzo miło było mi powrócić do znanego świata i lubianych bohaterów. Jak zwykle nie zabrakło rubasznego humoru, pojedynków wypełnionych morderczymi piruetami oraz nadobnych niewiast, którym Geralt skradnie jedynie serce, bo owe cnotę już dawno straciły.


Indiana Jones and the Emperor's Tomb (The Collective/Lucas Arts, 2003)
Powtórka po latach. Konkretny oldschool, dziś można ze świecą szukać takich gier. Genialny klimat znany z filmowej trylogii, podobna konstrukcja fabularna (pierwsza misja to zakończenie poprzedniej przygody), niepretekstowa historia osadzona tuż przed Świątynią Zagłady, cudowne lokacje (szczególnie zamek w Pradze robi wrażenie), doskonale znajomy motyw dźwiękowy i główny bohater. Można oczywiście narzekać na bugi, irytujące sterowanie, nierówny poziom trudności (krokodyl najgorszym bossem ever) czy grafikę, dla której czas nie był łaskawy. Ale po co? Indiana Jones and the Emperor's Tomb to mnóstwo dobrej zabawy, pozycja obowiązkowa dla wszystkich miłośników archeologa w kapeluszu. Nikt nie powinien być zawiedziony, o ile podejdzie do tej pozycji z odpowiednim dystansem i świadomością, że przez 10 lat na rynku growym zmieniło się o wiele więcej niż choćby piekarniczym.

Tyle na dziś. Następnym razem będzie między innymi o Banshee. Do przeczytania!