> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 29 grudnia 2010

180 - Nie taki rzeźnik straszny...

Co tu dużo mówić - kiedyś Andrzej Pilipiuk był dla mnie numerem jeden fantastyki. Wielbiłem go, czciłem i wychwalałem na każdym kroku. Teraz trochę ochłonąłem. Nadal stawiam Andrzeja wysoko w osobistym rankingu fantastów, jednak nie najwyżej. W pierwszej dziesiątce jest i na pewno nie na ostatnim miejscu. Wielki Grafoman trochę namieszał niemiłosiernie rozciągniętym Okiem Jelenia i zabieganym Homo Bimbrownikusem, ale ostatnią książką (przeczytaną przeze mnie - nie ostatnio wydaną) pokazuje, że jednak jak chce to potrafi.

Po 2856 Krokach i Czerwonej Gorączce przyszedł czas na Rzeźnika Drzew. Rzeźnik Drzew jest wręcz idealny do scharakteryzowania twórczości Pilipiuka. Wśród dwunastu utworów, są opowiadania słabe, średnie, dobre, bardzo dobre i świetne.


Miniatura (zaledwie 5 stron) "Szkolenie" rozpoczynająca zbiorek jest dla mnie bardzo cienka i mało przekonywująca. Nie wiem, czy miało być śmiesznie czy strasznie, ale - niestety - nie jest ani tak, ani tak.

Duże nadzieje wzbudził we mnie tytułowy "Rzeźnik...". Niestety, nadzieje okazały się płonne. Trzeba Pilipiukowi przyznać, że pomysł, jak i tytuł, jest świetny. Z pewnością przyciąga uwagę, intryguje. Niestety gorzej z wykonaniem, bo mimo, że opko dobrze się zaczyna i ciekawie rozwija, to końcówka zawodzi. Całkowicie nie wbija się w klimat powstały na wcześniejszych stronach. Szkoda, bo pomysł na opowiadanie o opętanym drzewie i gildii specjalnie wyszkolonych rzeźników miał ogromny potencjał. Do tego cmentarny klimat... Mogło być świetnie, niestety. Na osłodę zostaje wspomniany Wędrowycz i pojawia się Ori znany z opowiadania "Ochwat" (ostatni zbiór o Jakubie - Homo Bimbrownikus).

"Operacja "Jajca"" - miałem nadzieję na powiązanie z tekstem "Operacja "Szynka"" (Czerwona Gorączka), ale nie udało się. Opowiadanie jakby nie do końca przemyślane. Jedno ze słabszych w zbiorze.

Z kolei "Sprawa Filipowa" znana chociażby z "Tempus Fugit" ciągle daje rade, zwłaszcza po kosmetycznych poprawkach. Broń biologiczna, 1903 rok, Rosja. Szalony pościg za terrorystami, wybuchy i podróżnicy w czasie. Pilipiuk w najlepszym, klasycznie pilipiukowym wydaniu.

"Szantaż" to króciutki tekst dziejący się w świecie "Atomowej Ruletki" (zbiór 2856 Kroków) i "Samolotu von Ribbentropa" (Czerwona Gorączka). Czyta się miło, a epilog sprawił, że wybuchnąłem śmiechem.

"Połoz" - znowu pojawia się znany bohater - kozak Samiłł Niemirycz z "Cyrografu" (zbiór Homo Bimbrownikus), który tym razem udaje Wiedźmina. Z miernym skutkiem.

W kolejnym opowiadaniu, które tym razem Andrzej popełnił wspólnie z żoną - "Serce Kamienia" wraz z bohaterem poznajemy tajemnice tworzenia mumii, próbujemy uwolnić dziewczynę zaklętą w kamień, a także trafiamy na trop tajemnego, zakonu złych magów - Domu Czterech Liści. Opowiadanie świetnie skonstruowane i przemyślane, historia nie pozawala oderwać się od książki. Jedno z trzech najlepszych tekstów.

"Teatralna Opowieść" mimo, że przewidywalna i oparta na znanym schemacie (duchy w teatrze) jak najbardziej daje radę. Na przykładzie tego opowiadania Autor pokazuje, że jak chce to potrafi pisać bardzo poetycko, subtelnie i nawet z ogranych schematów potrafi wycisnąć coś, co bardzo przyjemnie się czyta. Brawo.

Na koniec zostaje nam opowiadanie "Ślad oliwy na piasku", które idealnie zamyka książkę. Powraca tu stary (a mój ulubiony) bohater - doktor Paweł Skórzewski. Jak zwykle podczas swoich badań, doktor trafia na ślad (oliwy?) czegoś niezwykłego. Tym razem odnajduje bramy Raju...

Cóż mogę dodać na koniec? Kilka opowiadań ze zbioru na pewno zasługuje na dopracowanie lub rozszerzenie (np. w mini powieść jak tytułowy "Rzeźnik...", "Serce Kamienia" lub "Teatralna Opowieść"), bo tkwi w nich ogromny potencjał, który został odrobinę zmarnowany. Inne same świetnie sobie radzą i oby w przyszłorocznym "Dzwonie Wolności" (czwarta antologia opowiadań bezjakubowych) takich było jak najwięcej. W "Rzeźniku..." cieszy powrót do znanych światów i bohaterów. Zwłaszcza występ doktora Skórzewskiego i pojawienie się w "Czytając w ziemi" Tomasza Olszakowskiego. Z wytęsknieniem wypatruję całej antologii poświęconej doktorowi Skórzewskiemu. Ale na to, przyjdzie mi chyba jeszcze trochę poczekać, bo o ile dobrze liczę mamy na razie 4 opowiadania (w "Dzwonie..." mają pojawić się kolejne dwa lub trzy), a to chyba jednak za mało.


Na dzień dzisiejszy przeczytałem wszystkie książki Pilipiuka, które wyszły spod skrzydeł "Fabryki Słów". Czekam na styczeń, który przyniesie "Wampira z M3". Nie omieszkam podzielić się wrażeniami. Mam nadzieję, że pozytywnymi.

czwartek, 23 grudnia 2010

179 - Są ludzie, są historie...



Wywiady z szaleńcem. Wywiady z geniuszem. A do tego okropnym gadułą. Co tu dużo mówić - polecam, bo to diabelnie interesująca rzecz. I dobrze się czyta.

sobota, 27 listopada 2010

Pomieszanie z poplątaniem - opowiadanie

„Pomieszanie z poplątaniem”

Jan Sławiński



1

Kiedy trafiła mnie pierwsza kula, zastanowiłem się, czy otwarcie drzwi coś by zmieniło. Pewnie nie.
Upadłem. Przycisnąłem rękę do ramienia. Zacisnąłem zęby. Kula chyba wyszła z drugiej strony koło łopatki.
Wyłamali drzwi. Pięciu wielkich facetów, ubranych na czarno, każdy z gnatem w łapie.
Cholera.
Rzuciłem się na czworakach do pokoju.
Dobrze, że wyprowadziłem się od mamy, zostawiając jej stare mieszkanie. Chyba by nie ścierpiała, gdyby ta mafia zniszczyłaby jej nowo położone tapety…
Kawałek ściany został wyrwany, co przypomniało mi, że powinienem się martwić o siebie, a nie o tapety w starym mieszkaniu. Skoczyłem za przewróconą wersalkę. Dużo ochrony mi to nie da, ale przynajmniej będę miał czas by się chwilę zastanowić. Uciec nie mam za bardzo jak. Przez okno wyskoczyć ? Nie dam rady. Raz, że nie dobiegnę, dwa, że wysoko.
Nie było jednak sensu tkwić w miejscu.
Wyskoczyłem zza kanapy, kierując się w stronę drzwi. Sześć spluw zwróciło się w moim kierunku. Sześć palców pociągnęło za spusty. Ale ja byłem szybki. Nie tak szybki jak kule, ale podejrzewam, że strzelcy byli trochę ślepi.
Przeraźliwy ból przeszył moją kostkę. Gorące żelazo wbiło mi się w skórę. Nie mogłem zapanować nad odrzutem. Poleciał do przodu i wyłożyłem jak długi na podłodze. Hej! Kula to nie pięść!
Nie zdążyłem się podnieść, gdy do mnie doskoczyli i przydusili do ziemi. Któryś musiał walnąć mnie kolbą pistoletu w głowę. Świadomość zgasła, zatopiłem się w ciepłej czerni…

2

Nie miałem pojęcia czego ode mnie chcieli. Znając moje szczęście, goście pewnie pomylili mieszkania i porwali mnie przez przypadek.
Pociąg jechał w stronę Londynu. Dlaczego zabierali mnie z mojego rodzinnego Manchester? Tego też – a jak – nie wiedziałem.
Rozejrzałem się po przedziale. W tamtej chwili znajdowało się w nim jedynie trzech z pięciu facetów, którzy mnie napadli. Dwaj poszli do wagonu restauracyjnego. Jeden spał, opierając głowę o szybę.
Nawet ranny miałem szansę.
Zerwałem się w jednym momencie. Przywaliłem łokciem siedzącemu najbliżej mnie mężczyźnie i nie zważając na bluzgi rzuciłem się w stronę korytarza. Nie zastanawiając się wiele, pomknąłem w lewo.
Zatrzymałem się gwałtownie. Na drugim końcu korytarza, jakiś mężczyzna przykleił do ściany matę, która chwilę później przemieniła się w drzwi. Pędem ruszyłem w tamtą stronę i przekroczyłem próg za owym mężczyzną. Pal licho, może tak uda mi się uciec? – zastanowiłem się.
Znalazłem się w ciemności, a potem wszystko zawirowało.
Tuż za mną przez drzwi przeszła młoda dziewczyna. I nikt więcej. Zgubiłem swoich podejrzanych prześladowców.
I wtedy zacząłem spadać.

3

Upadłem twardo na plecy i rozejrzałem się z ciekawością. Musiałem przenieść się do innego wymiaru, ponieważ nagle znalazłem się na plaży.
Nie mając nic innego do roboty postanowiłem się poopalać.
Nagle ktoś zasłonił mi słońce.
-Niech się Pan przesunie, dobry człowieku, tu się ludzie opalają...
Człowiek zasłaniający mi słońce zamachnął się, a instynkt podpowiedział mi "uciekaj!". W momencie, kiedy przeturlałem się na brzuch, wielka stalowa maczuga spadła na miejsce, gdzie przed chwilą miałem głowę.
Chyba ta plaża należy do tego gościa... Prywatna znaczy.
-Pokój! Nie miałem złych zamiarów! - krzyczałem, ale chyba nie zrozumiał - Peace! Peace! - z szalonym rykiem rzucił się w moją stronę. "Dziki człowiek" pomyślałem i wziąłem nogi za pas. W takiej pozycji nie wygodnie się biega, więc powróciłem do pozycji człowieka cywilizowanego i zacząłem zwiewać.

4

Znalazłem się w dziwnej krainie. W innym wymiarze... Opalać się nie wolno, ludzie są dzicy... ech... życie jest nie fair.
Dziki człowiek gonił mnie z uporem sportowca chcącego wygrać olimpiadę.
Nie chciałem walczyć. Facet bez problemu pokonałby niedźwiedzia, a właściwie dźwiedzia, bo czemu "nie"?
Nie miałem wyboru... Wyrwałem gałąź. Zamachnąłem się i uderzyłem. Troszkę go to uderzenie oszołomiło, szczerze mówiąc. Podniósł się jednak od razu. Zamachnął i uderzył. Zgrabnie odskoczyłem. Zdziwiłem się nie mało - by rozbujać taki kawał żelastwa potrzeba czasu...
Uderzyłem ponownie. Sparował i nie pytając mnie o zdanie, przeszedł do kontrataku. Jak to mówią: najlepszą obroną jest atak... Skoczyłem, uderzyłem, powaliłem. Zupełnie jak Cezar. Nie... Veni, vidi, vici... Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem... No, ale trochę podobnie.
Tak, czy siak, mój przeciwnik stanął i krzyknął:
- CHODŹCIE SIOSTRY I BRACIA!! TO ON! Wreszcie przybył! To ON!
Z drzew zaczęli schodzić ludzie. Niektórzy byli pomalowani na zielono, brązowo, lub czarno. Wszyscy niewidoczni. Wszyscy pokazywali sobie mnie palcami i szeptali: "To ON"!
Tylko, że... jaki "on"?
Miałem ochotę krzyczeć, że palcami się nie pokazuje.

5

Szliśmy lasem. Ciekawość zwyciężyła i zapytałem:
- Co to za las?
- Wegas – odpowiedział jeden z tubylców i nakazał mi milczeć.
W wiosce postawiono mnie przed oblicze Wodza.
-Witaj, Kiwikidolusie!
"Kiwikidolusie ? " - pomyślałem - "spoko".
-Kiwikidolusie - kontynuował- Zapewne masz dużo pytań. Jak już pewnie zostałeś poinformowany jesteś wybrańcem. Mieliśmy już dużo wybrańców, niestety wszyscy ponieśli klęskę. Jesteś… zaraz -spojrzał na glinianą tabliczkę - dwu milionowym trzytysięcznym pięćset jedenastym wybrańcem z kolei.
- Eee...ale...co...właściwie...dlaczego... - wybełkotałem, bo nie mogłem się zdecydować, które pytanie zadać pierwsze.
-Wszystkie znaki zapytania kieruj do Grzybiarza.
Podążyłem wzrokiem za wzrokiem wodza. Zobaczyłem człowieka niskiego wzrostu , opartego o drzewo, z jedną stopa na korze i rękoma założonymi na piersi.
-O co tu właściwie chodzi, Grzybiarzu ?
-O co chodzi pytasz?? To ja Ci powiem o co chodzi! Na pewno nie chodzi o ten tramwaj co nie chodzi. Chodzi o to, o co chodzi... Bo widzisz niektóre rzeczy chodzą i nie chodzą. Na przykład zegar chodzi i bije. Chodzić i bić może też bokser. Ale nie chodzi mi tu o takiego psa... No właśnie... Ale schodzimy troszkę z tematu. W każdym razie każdy z nas chodzi. I silniki też chodzą. Wszystko obok nas chodzi, albo pełza... No... albo i nie... Ale chodzi o to o co chodzi... Rozumiesz już o co chodzi??
- Taa... - odparłem. Tak naprawdę nadal nie wiedziałem, ale głupio było się przyznać...

6

Przyszedł po mnie człowiek o wyglądzie zgniłego jabłka, które trzyma się jakimś cudem na gałęzi...
Oznajmił mi , że ktoś na mnie czeka w namiocie Wodza. Po drodze stwierdził , że będę
musiał wykonać trzy zadania.
W namiocie znajdowały się cztery osoby :
Wódz, ten mały, dziwny człowieczek każący się nazywać Grzybiarzem, Thor - kowal, trudzący się w wyrabianiu najrozmaitszych broni, oraz odwrócony do mnie człowiek ubrany w czarną marynarkę. Strój bardzo nie odpowiedni, na warunki dżunglowe. Włosy sięgały mu do pasa. Odwrócił się.
Nie! Tylko nie teraz! Nie tutaj! Nie ON...!!
-Witaj... - powiedział.

7

Zawsze ubrany w biały (lub czarny, zależnie od nastroju), drogi garnitur, perfekcyjnie posługujący się bronią białą. Z wężem w kieszeni, co tu oznacza z kataną schowaną w lasce. Ostrożność przede wszystkim. Największy przemytnik borni na świecie. Podsumowując: okropnie niebezpieczny.
A teraz znowu się spotykamy. Stał, tu, przede mną, tylko, że... inny... lepszy...
Wódz odchrząknął.
- Kiwikidolusie... Niestety, zanim staniesz do walki z Patykolikonsusem musimy cię sprawdzić... Wykonasz trzy zadania. Wybierz sobie broń.
Podszedłem do Thora. Za wielkiego wyboru nie miałem , tylko trzy bronie- Młot, Młot i Młot...i jak tu wybrać ?

8

Wybrałem młot.
- Czas zapoznać się z regułami Kiwikidolusie. - zaczął Wódz. Po czym tłumaczył mi owe reguły. Z grubsza chodziło o to, byśmy się nie pozabijali. O trwałych urazach nie było mowy. Pierwszym zadaniem było... pokonanie Oliego Alpha. Mogłem się tego spodziewać, skoro go tu ściągnęli... Wybrał sobie ciężką laskę (tak naprawdę, laska nie była ciężka, no może troszkę, ale na pewno lżejsza niż mój młot... A poza tym "ciężka laska" ładnie brzmi).
Stanęliśmy naprzeciw siebie. Kiedy ja zrobiłem krok... on również. Uderzył, a ja odsunąłem się. Laska wbiła się w ziemię, pociągnąłem go z buta. Przewrócił się i kopnął mnie w dół podkolanowy. Nie będę mógł ruszać nogami, przez najbliższe kilka minut. Nogi miałem z głowy...
Oli nigdy nie grał fer. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął pistolet.
- Kurcze... zabawna sprawa... - powiedział i...
... pociągnął za spust.

9

Lecz pistolet nie wypalił...
-Głupi szmelc... U ruskich... gwarancję... psuje... jest... potrzebny...-mamrotał Oli Alpha.
Wstałem (z bólem nóg wam to piszę).Nie chciałem dać mu szansy. On nigdy mi jej nie dał...Podniosłem z ziemi młot i uniosłem nad głowę.
Słońce świeciło. Miałem pełno piasku w butach... Nienawidzę mieć piasku w butach…
Jasne niebo przerwał krzyk. Młot opadł... Krzyk się urwał...

10

Numerem z młotem wykończyłem go całkowicie. Psychicznie, oczywiście. Perspektywa szybkiej śmierci, przez roztrzaskanie czaszki sprawnie go przeraziła.
Zatrzymałem młot parę centymetrów przed jego twarzą. Otworzył jedno oko, potem drugie. Robiąc zeza popatrzył na młot i zamrugał. Wystawił język pokazując jaki jest fajny. Śmiech niósł się daleko po lesie, a leśnie zwierzęta przekazywały sobie informację, że szaleniec przybył zakłócać im spokój. Oczy nabiegły Oliemu krwią. Obłęd odbijający się w nich zawsze - pogłębił się, o ile jest to możliwe. Śmiech cichł, przeobrażał się, w płacz, a następnie w ciche łkanie.
- Wystarczy! – zawołał wódz. Dniwecnir skupił się, a czarna dziura pochłonęła Oliego Alpha. Czarodziej podszedł do mnie. Otworzył się portal. Weszliśmy.
Znaleźliśmy się na jakimś zapomnianym przez Boga osiedlu.
- Gdzie jesteśmy? – zapytałem.
Wtedy dojrzałem rysunek na jednym z murów. Przedstawiał powieszonego człowieka. Napis głosił:
SWOBODA WITA

11

- A te wasze dziury.... – zacząłem.
- Portale – przerwał niekulturalnie Dniwecnir.
- Tak... Portale... To chyba prąd zżera... Bo u mnie z kasą to cieniutko ostatnio...eee...tego...
- Spoko! Jak przeżyjesz te dwa pozostałe zadania i zaliczysz test...
- Test?! Jaki znowu test? Miały być trzy zadania! Żadnego testu nie miało być... W umowie nic nie było napisane...
- Umowie? Co ty znowu Kiwi Kidzie gadasz? Jak chcesz to ja zaraz... – machnął ręką. W dłoni mej pojawiła się kartka papieru. Napis u góry głosił „Spis rzeczy potrzebnych na Święta”.
- Eee… Co to w ogóle jest…? – zapytałem pokazując Czarodziejowi kartkę…
- Nosz… - machnął ręką, a „Spis potrzebnych rzeczy na Święta” zmienił się w umowę.
W kieszeni miałem długopis.
- Nic nie podpiszę! – krzyknąłem. Zwinąłem papier w kulkę. Rzuciłem nią oraz długopisem w tył.
- ARRGH! – ktoś za mną krzyknął, zapewne dostał długopisem.
- Sorry! – przeprosiłem – Na czym skończyłem? A. Ty mówiłeś, że jak przejdę przez trzy zadania, napiszę test...
- I pokonasz Patykolususa to rachunek za prąd wyślemy do Badyla zwanego również Patykiem. I jeszcze Ci kasę za drzwi odda.
- Jakie drzwi?
- Nie…nic…
- A test...?
- Gratis taki.
- A.
- Ale nam czas uciekł! A ty musisz wykonać drugie zadanie!
Wzleciał w powietrze, stał się ogromny, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie
- SPIESZ SIĘ!!!
Rzucił we mnie kulą ognia. Co jest?

12

Uciekałem przed ognistymi kulami, piorunami, śnieżkami, strumieniami energii.
Spieszyłem się, a o to chyba z grubsza chodziło.
Zatrzymałem się przed zrujnowaną kamienicą. Znałem ten dom. Kiedyś mieszkał tu Grzegorz. Grzegorz nazywał się Grzegorz, ale wszyscy nazywali go Grzesiek. Tak więc, Grzesiek był łysy jak kolano, ubierał się w dresy, ale był fajnym kumplem, chociaż strasznie nerwowym. Grzegorze to strasznie nerwowi goście. Jak Grzesiek był mały został wezwany do gabinetu dyrektora szkoły, za wyrzucenie nauczycielki przez okno. Po krótkiej pogawędce, rąbną dyrka krzesłem.
Kiedyś poszedłem do Grzesia na imprezę. Ubrany jak zwykle w dres Pumby witał gości. Swoją gustowną łysinę nakrył czapką Odidosa. Postarałem się nawet o prezent dla niego. Zapominając o niewrodzonej łysinie kolegi, kupiłem mu grzebień. Wtedy pierwszy raz wyleciałem przez zamknięte drzwi… Ach… wspomnienia…
Ciekawe po co mnie tu sprowadzili?
Otworzyłem drzwi i zagłębiłem się w zimną czerń klatki schodowej…

13

Wpadłem do dwunastki. Przebiegłem przez korytarz. W dużym pokoju znalazłem Grześka klęczącego na dywanie, który pamiętał lepsze czasy. Do skroni G. miał przystawiony pistolet. Już chciałem skoczyć i odebrać mu broń, gdy spostrzegłem, że to nie on ją trzyma. Człowiek stojący dotychczas w cieniu zbliżył się i oświetlił go snop światła. Ubrany na czarno z drwiącym wyrazem twarzy. Mój bliźniaczy brat.
Zmrużyłem oczy ze złości.
- Obiecałeś! – huknąłem.
- No wiesz… Lajf is brutal… To moja praca. Nie wiedziałem, że Cię przyślą… Jeszcze nikomu nie udało się uwolnić tego dresa… - walnął Grzesia kolbą pistoletu. Trochę za mocno.
- Arrghh!
- Oj, sorki. Nie chciałem tak mocno.
Więc to było moje zadanie… Uwolnić Grześka. Mój brat to nie Badyl czy Oli Alpha. Wyższa półka, że tak powiem. Co będzie następne? Smok?
Nagle pod wpływem jakiegoś impulsu, zacząłem krzyczeć.
- Łysa Pała!
Rozwścieczony Grzegorz dorwał bejsbola i przywalił bratu…
Plan podziałał. Brat był wyeliminowany na jakiś czas. Miałem spokój. Głęboko odetchnąłem.
… po czym rzucił się na mnie. Oto ludzka wdzięczność.

14

Chwycił mnie i przygwoździł do ściany, dusząc bejsbolem. Mogłem się wyplątać i skutecznie go unieruchomić, ale wtedy wnerwił by się jeszcze bardziej. A wtedy przemieniłby się w wielkiego zielonego gościa w fioletowych portkach, krzyczącego coś w stylu „Hulk niszczyć! Hulk być głodny!”… Dziwnym nie jest, że wolałem tego uniknąć.
Nagle wyraz twarzy Grzesia się zmienił… Od „zaraz cię zabiję gnoju, i kto jest łysy?!” do „Ej, co się dzieje?”. Wykorzystałem chwilę dezorientacji przeciwnika. Chwyciłem go za nadgarstki odrywając kij od mojej szyi, i uderzyłem czołem.
Kiedy ja łamałem mu nos, mój Brat pociągnął go do tyłu, czego skutkiem był bolesne spotkanie dresa z podłogą.
Wyskoczyliśmy przez okno, gdyż Grzesiu szybko nabierał koloru zielonego. To znaczy, stawał się wielkim, niemiłym, zielonym gościem.

15

Wyszliśmy z portalu. We dwóch - brat zgubił się gdzieś po drodze.
- O. Błąd w scenariuszu! - mruknął czarodziej.
Znaleźliśmy się w przytulnym zagajniku u stóp mało przytulnej góry. Góra był duża i z pewnością gdybym z niej spadł, zabiłbym się.
- Dzięki zdolności dedukcji, dedukuję, że nie mieliśmy się tu znaleźć… - wydedukowałem drapiąc się po brodzie.
- Właściwie… Widzisz szczyt tej góry, o tam…? No… Mały spacerek dobrze nam zrobi.
Nie, no… przecież to jakiś kiepski żart jest…
Za plecami usłyszałem cichy szmer.
Otoczono nas. Ludzie z toporami, mieczami, dzidami i masą innej białej broni. Ja nie miałem nic, gdyż swój młot zgubiłem podczas ucieczki przez Swobodę… Pozostało mi wierzyć, że Dniwecnir ma jakieś dobre czary.
- Nadzieję, że masz jakieś dobre czary… - szepnąłem.
- Słyszałeś, że nadzieja jest matką głupich?
-Tak… Słyszałem również, że każda matka kocha swe dzieci…

16

Był duży. Nazywał się Afsgnsjigsngfuisbgfaby, chociaż jego imię zmieniało się z każdą sekundą, więc nikt nie mógł zapamiętać jak się właściwie nazywa…
Podążał z zadziwiającą szybkością, jak na taki ogrom. Najgorsze było to, że podązał w naszą stronę…
Wiecie co to kolos? Nie? To był kolos…
Musiałem radzić sobie sam. Dniwecnir bez magii był, przepraszam za wyrażenie, bezużyteczny. Jak okno bez widoku…
Gdyby nie ludzie otaczający nas, najzwyczajniej w świecie zacząłbym uciekać…
- Ej, patrzcie tam! – krzyknąłem a kilkanaście głów obróciło się w przeciwną stronę. Ruszyłem z jedynki, od razu przechodząc na bieg szósty. Oszołomiony czarodziej ruszył za mną. Od razu z szóstki…
Kolos Kcjnasjbfoasngfaigagsfdg zawył. Nie daltego, że właśnie uciekał mu obiad, lecz kolejny z jego poddanych zapomniał jego imienia. W ogóle nie mógł tego zrozumieć…. Przecież w ciągu jednego dnia ma tylko jakieś 43250 imion… „Te ludzie to som jednak głupie…” – pomyślał i zjadł jednego z oficerów.

17

Wspinaczka na górę Łubudubudu była monotonna i męcząca. Wierzchołek zbliżał się bardzo powoli. Czarodziej kumulował siły. Magia wracała…
Szczyt.
Płaska powierzchnia zastała zagospodarowana. Stał tam wielki labirynt, mogłem się założyć, że zwędzili go Minosowi.
Usiadłem ciężko. Palący ból przeszywał moje płuca przy każdym oddechu.
- Kiwikidolusie… - wydyszał Dniwecnir – nawet ja nie wiem co Cię tam czeka…
Z labiryntu wiało odorem rozkładających się ciał i kału. W końcu Minotaur, bo przypuszczałem, ze jego tam znajdę, musiał gdzieś załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne…
Wszedłem z bijącym mocno sercem. Ból w piersi powrócił. Oparłem się o ścianę, która okazała się być z tektury. Uśmiechnąłem się, gdy szalony pomysł wpadł mi do głowy.
Nie zważając na zakręty, szedłem na wprost, przebijając się przez kolejne ściany labiryntu, niczym taran. To chyba jednak nie jest legendarny labirynt króla Minosa… Dobrze, że się nie zakładałem, bo to jakaś chińska podróbka. Albo wersja dla ubogich.
-No, to zrobione – powiedziałem dochodząc do środka budowli.
- MUUUUUUUUUUUU! – za mną stał człowiek z głową krowy.

18

-MU! – ryczał krowotaur.
- Zainwestuj w tik taki koleś, bo masz nieświeży oddech! – wyszeptałem zasłaniając usta i nos.
- Mu?
- Sorki, nie rozumiem po muczemu… - przeprosiłem.
- Widzisz? – zapytał przechodząc na mowę ogólną. – jakie jest to parszywe krowie życie? Człowiek jest trochę odmienny i już go w labiryncie jakimś zamykają… Jak byłem mały – kontynuował – zjadłem kawałek skażonego mięsa. A rodzice ostrzegali, „panuje choroba szalonych krów! Bla,bla,bla…”, ale nie słuchałem. W ogóle zobacz… Jakie ja mam warunki?! Bez bieżącej wody, WuCe, ogrzewania… I zamknięty w labiryncie… na zawsze… No i jeszcze jadłospis w ogóle nie urozmaicony… Ludzkie mięso na śniadanie, obiad i kolację… Blee… Snif…Snif…!
- Nie łam się ziom. Przynajmniej ładne monologi nauczyłeś się układać… I spójrz, jakie ładne przejście ci w ścianie wyciąłem…
- Eche… Dzięki Maj-Blak-Frend! – powiedział krowotaur i z wywieszonym jęzorem i szczęściem w oczach wyszedł na spotkanie światu.
- Ale ja jestem biały…
- A ja jestem Edek! – krzyknął jeszcze i zniknął.
Wróciłem do Dniwecnira.
- Kiwikidolusie! Właśnie przebiegła tędy wściekła krowa!
- Taak. Wiem.
Stanąłem na krawędzi góry Łubudubudu i popatrzyłem na rozpościerający się pode mną las.
-Spadaj Kiwikidolusie.
- Co? – obróciłem się i popatrzyłem na czarodzieja.
- Spadaj. – powtórzył popychając mnie. Straciłem równowagę i zacząłem spadać, zgodnie z życzeniem maga…

19

Leciałem. Choć bardziej trafnym określeniem było by tu – spadałem.
Głową wbiłem się w piasek. Chwiejnie wygramoliłem się z dołu o głębokości około 5 metrów i siadłem na niewidzialnym krześle. Potrząsnąłem głową by oprzytomnieć. Widziałem gwiazdy. I różowe słonie.
Przede mną majaczył jakiś stolik. Podniosłem z niego plik kartek i mimo, że wszystko wirowało zdołałem jakoś przeczytać słowo „Test”.
Mimo ogromnej chęci puszczenia pawia zabrałem się do pisania. Test składał się z tekstu źródłowego i pytań do niego.

20

Zadanie 1 i ostatnie. Przeczytaj uważnie poniższy wywiad i odpowiedz na pytania.


-Dzień dobry Panie Henryku!
- Elo ziomy. Pozdrawiam wszystkie laski!
-Tak…em…tego… Jest pan podobno jednym z najpopularniejszych pisarzy świata…
- Przez grzeczność nie przeczę.
- Jakie i kiedy nagrody pan zdobył, jeśli można spytać?
- Nie można.
-Eee…
- Nie, żartowałem! W 1905 roku zdobyłem nagrodę Bobla za powieść historyczno-humorystyczną „Qto Vadzi”.
- Wiele pan podróżował. Czy te podróże natchnęły pana do napisania jakiś utworów?
- W Ameryce napisałem „Świecznika”. W Afryce natomiast „W Buszu i na wsi”.
- Jaki jest pana ulubiony gatunek literacki?
- Oczywiście hard S-F.
- Urodził się pan w 1846 r. a zmarł w 1916 r. Jak się pan czuje?
- Czuję, że żyje!
- Dziękuję za udzielenie wywiadu.

Rozmowę z duchem Henryka S. przeprowadził Jan S.

21

- Zdał… - powiedział Thor. – I co teraz?
- Teraz… - zaczął Wódz – Kiwikidolus zginie…

22

- Hej, hej! - krzyczał Dniwecnir podchodząc do mnie
- Nie odzywam się do Ciebie!
- Ej, no człowieku! Przecież to wszystko było dla twojego dobra!
- Chciałeś mnie zabić dla mojego dobra?!
- No pewnie! Znaczy przecież nie chciałem cię zabić! Jak bym chciał cie załatwić, to już dawno byłbyś załatwiony!
- No… w sumie racja.
- A jak tam Ci poszedł test?
- Zdałem. - powiedziałem.
- Wierzyłem w Ciebie. W końcu jesteś De Czołsen Łan.
- Ma się ten urok osobisty…
- Taak… Chodź muszę Ci coś pokazać.
Poszliśmy. Znaleźliśmy się w zielonym miejscu. Duże drzewa pochylone ku sobie tworzyły coś na kształt łuku zasłaniając błękitne niebo. Zwisające luźno konary sięgały mokrej, po wczorajszym deszczu, trawy. Przed nami wznosiła się, ku zasłoniętemu niebu świątynia. Zbudowana z kamiennych bloków z wyrytymi, nieznanymi mi, starożytnymi wzorami. Z ciemnego wnętrza wiało chłodem.
- To tu - powiedział Dniwecnir.
W środku świątyni było ciemno, lecz jej środek oświetlało światło wpadające przez dziurę w suficie. Stał tam kamienny stół. A na stole…
- O. Tu jesteście. - powiedział wchodząc do, nazwijmy to, budynku Grzybiarz -Wódz…
Reszta słów Grzybiarza nie trafiła do mnie. Nadal, cielęcym wzrokiem wpatrywałem się w to co stało na stole. A była to Dłoń Glorii, The Hand of Glory…
Pędząca strzała o milimetry minęła Grzybiarza i z ogromną siłą trafiła mnie w ramię, zwalając z nóg…

23

Strzała tkwiła głęboko. Wzdrygnąłem się, przypominając sobie jakie były metody leczenia w średniowieczu. A czasy te były zbliżone do czasów świata, w którym się znalazłem. Uświadomiłem sobie, że nawet nie wiem, jak ten świat się nazywa.
Grad strzał zalewał nas tak Potop Szwedzki.
- Co to ma być?! Znowu troszczysz się o moje dobro?
- Tym razem nie mam z tym nic wspólnego! - odkrzyknął Dniwecnir.
- Wisz czym jest Dłoń Glorii?
- To zasuszona dłoń wisielca, zatopiona w wosku, z której powstaje świeca. Właściwie użyta otwiera wszystkie drzwi, unieruchamiając mieszkańców domu. Daje światło tylko temu, który ją niesie.
- Coś w tym stylu - potwierdził czarodziej. - Trochę eksperymentując zrobiłem z niej jeszcze potężniejszy artefakt! Teraz może przenieś nas do dowolnego miejsca w dowolnym czasie w każdej rzeczywistości czasu równoległego!
Dopiero teraz sytuacja wydała mi się idiotyczna. Jesteśmy na linii ognia, a gadamy o jakieś zaschniętej dłoni. Kolejna strzała przemknęła mi przed oczami. Uff… Milimetry. Poderwałem się i skoczyłem ku Dłoni.
- Kiwikidzie! NIE...!!!!
Czułem jak Dniwecnir chwyta mnie za ubranie, lecz było już za późno. Dotknąłem Dłoni. Pomyślałem o Domu. Zabłysło oślepiające zielone światło. Świat zawirował, a ja zostałem wessany. Czyżby Los wyciągnął do mnie pomocną dłoń?

24

Obudziłem się na podłodze.
Więc to wszystko było snem? Te wszystkie przygody? Nigdy nie spotkałem Dniwecnira, Wodza ani Grzybiarza? Nie walczyłem z Grzesiem ani nie pisałem żadnego testu? Czyżby to wszystko, łącznie z Dłonią Glorii było tylko wymysłem mojej chorej wyobraźni?
Wstałem z ziemi i otrzepałem się z kurzu. Omiotłem pokój nietrzeźwym spojrzeniem.
Nie. To wszystko była prawda. Albo nadal śniłem. Pod ścianą leżał Grzybiarz, a pod stołem Dniwecnir. Podszedłem do okna i wyjrzałem. Tak to był mój świat. Samochody trąbiąc jeździły po ulicach. Ludzie byli normalnie ubrani, a powietrze właściwie zanieczyszczone.
Pchany nagłym impulsem spojrzałem na szafkę obok łóżka. Tam, lekko świecąc, stała Dłoń Glorii…

25

-… i to już koniec. – powiedziałem, zakończywszy moją długą i niesamowitą opowieść.
Mike popatrzył na mnie dziwnie. Pociągnął długi łyk piwa i zapytał:
- Więc… eee… porwali cię, a ty im uciekłeś korzystając z PRZENOŚNYCH DRZWI?
- Zgadza się – potwierdziłem i też się napiłem. Rozejrzałem się po knajpie w której się spotkaliśmy. Nie dostrzegłem jednak niczego niepokojącego. Porywacze chyba dali sobie spokój i – mam nadzieję – więcej nie będą mnie nękać. – Co o tym sądzisz?
- Szczerze? ŚNIŁO CI SIĘ.

Koniec.

Opowiadanie na konkurs.

piątek, 5 listopada 2010

177 - Samo się nie zrobi

Czyli przegląd projektów, nad którymi pracuję, mniej lub więcej. Może ta lista zmotywuje mnie do częstszego pisania :)

Tak więc:

Komiksy

Gjallar
- Do Gjallara siadłem na początku 2008 roku. Trochę czasu upłynęło. Aktualnie trwają pracę nad tłumaczeniem dialogów z pierwszego zeszytu (n-tej jego wersji ;)) na angielski. Grafiką zajmuje się Marek Rudowski. Mamy nadzieję, że do końca roku (ew. na początku przyszłego) sprawa Gjallara wyjaśni się ostatecznie. Trzymajcie kciuki.

KIWI KID the series - seria shortów komiksowych w klimatach super-hero z Kiwi Kidem w roli głównej. Rzecz mocno zakręcona. Jestem strasznie pozytywnie nastawiony do tego projektu i na samą myśl o nim cieszy mi się micha. Dwa pierwsze scenariusze skończone. Dwa kolejne powoli planowane. Za grafikę odpowiada Norbert Rybarczyk.


IMMORTAL SUICIDE - największy priorytet. W skrócie to opowieść o nieśmiertelnym muzyku uzależnionym od samobójstw. Pierwszy zeszyt prawie skończony (do rozpisania została ostatnia scena), kolejne w planach ;) Grafiką zajmują się: Magdalena Łysak (szkic, tusz) i Norbert Rybarczyk (tła, kolor).


Poszukiwacz - przygodowy one shoot osadzony w klimacie Indiany Jonesa. Naziści, okultyzm, wielkie roboty, szukanie skarbów, dużo przygód i humoru. Całość na etapie "chciałbym kiedyś zrobić coś takiego".

Opowiadania

Czasowstrzymywacz - kolejne z serii opowiadań o Kiwi Kidzie, bezpośrednia kontynuacja "Studium we mgle". Mam napisane ok. 2/3 fabularnie i 1/2 objętościowo (15 stron), reszta również napisana, tyle że w formie luźnych notatek, szkiców, równoważników zdań itp. Właściwie to pozostało tylko przysiąść w kilka wieczorów i wszystko poukładać w ciągi wyrazów pięknie sensownych.
Dla ciekawych: część 1,2,3,4,5,6,7 - (8,9,10 w drodze).

Kiedy rozum śpi... - opowiadanie, w zamierzeniu, grozy. Napisana około połowa, reszta - a jakże - w notatkach i po części w głowe. Końcówka jest mocna, ale zanim do niej dotrę, muszę poprawić to co już mam, popracować nad klimatem i opisami. Wtedy będę się bawił w dopisywanie reszty. Być może połączę to jakoś fabularnie z "Godziną Umierania".

Untitled project
- opowiadanie na konkurs Prószyńskiego i s-ki. Na razie mam... zero czegokolwiek.

Uff. Chyba tyle.
Dzieje się.



Na 09.11.10 Prószyński zapowiedział nowe wydanie Wolnych Ciut Ludzi ze zmienionym tłumaczeniem i okładką. Stary przekład był tragiczny, nowy przygotował Piotr W. Cholewa, więc jestem pewny, że wejdzie bez popity.

Zacząłem oglądać Boardwalk Empire, na początku przynudza, ale potem jest lepiej.

czwartek, 21 października 2010

176 - Hiszpańska inkwizycja porywa Lema i leci w kosmos!

Jak podają najnowsze doniesienia, urna z prochami słynnego polskiego fantasty poleci niedługo w kosmos. Decyzja została podjęta po burzliwych debatach i licznych głosowaniach. Powód? Miliony osób odwiedzające grób pisarza notorycznie i nagminnie przyczyniały się do obumierania flory otaczający owy grobowiec. Mówiąc bardziej zrozumiale, liczni turyści chcący oddać hołd Lemowi (lub szukający najbliższego McDonalda), znajdując się w dziwnym stanie otumanienia, deptali trawę zasadzoną w okół grobu pisarza. Greenpeace musiał zainterweniować, co też uczynił z irytującą dla siebie gorliwością. NASA nie miało wyjścia, musiało się zgodzić. Teraz tylko ci najbogatsi oraz posiadający własne promy kosmiczne, będą mogli pozwolić sobie na pielgrzymkę do miejsca pochówku ulubionego pisarza. W kraju już rozpoczęły się strajki, a co bardziej kumaci już zacierają ręce i tworzą wstępne plany otwarcia linii tramwajowej przebiegającej bliżej gwiazd. Niestety, bilety godzinne mają bardzo zdrożeć.

Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ma inne zdanie na temat całego zajścia. Oto raport wykradziony przez jednego z naszych szpiegowskich szpiegów:

(Szpieg donosi, że w folderze /Top Secret/ w którym znalazł powyższy raport, znajdowały się również inne intrygujące dokumenty, m.in. rachunek z pralni, któremu postanowił przyjrzeć się bliżej, wyniki śledztwa już wkrótce!)
Nic nie jest pewne, a zeznania świadków różnią się od siebie diametralnie - tak, jak kwadrat różni się od koła. Wszystkiego dowiemy się już w 2011 roku. Jedno jest pewne - możemy się spodziewać niespodziewanego. Czyżby to hiszpańska inkwizycja zapragnęła ukraść nam Lema...?

wtorek, 12 października 2010

175 - Mfk, mfk... znowu nie byłem na mfk

Mimo, że nie byłem na MFK, moja kolekcja komiksów została uzupełniona o 14 nowych tytułów.
Ale o tym zaraz, bo wcześniej o czym innym chciałem. Jeśli kiedykolwiek ktoś pokusi się o sporządzenie mojej bibliografii, to przy dacie październik 2010 będzie musiał postawić dwa tytuły:

Lody: gościnny pasek z Marcinem Podolcem (fakjeee!) wyglądający tak:


i
Album Odrzuconych ( w którym znalazło się sporo rzeczy, które popełnili takie ziomki jak: DeBe, Grim, czy Kuba Grochola)
Jako i Tako – w hołdzie J. Chriście.
Txt: Anonimowy Grzybiarz
Gfx: Rybb

K1. Narracja: „Woje Mirmiła”
Widzimy siedzącego Mirmiła w garniturze z białym kotem na kolanach (którego głaszcze). Za nim po obu stronach stoi Kajko (ma wygląd cwaniaka, bawi się nożem) i wielki Kokosz (ogromny, gruby; strzela kostkami, jakby komuś groził, albo rozgrzewał się przed walką).
K2. Narracja: „Szkoła Latania”
Kokosz stoi na skraju dachu, w wyciągniętych ramionach trzyma przerażonego człowieka, który jest już poza dachem (gdyby Kokosz go puścił, ten spadłby na ziemię i się zabił).
Kajko (stoi za Kokoszem na dachu): „To jak będzie z tą kasą, którą nam wisisz?”
Kokosz: „ „Wisisz” hehe…”
K3. Narracja: „Szranki i konkury”
Naprzeciw siebie stoją dwie armie uzbrojone po zęby. Z jednej strony bohaterowie z grodu, z którego pochodzą KiK, po drugiej stronie Zbójcerze. Wygląda to jak klasyczna ustawka.
K4. Narracja: „Zamach na Milusia”
Widzimy jakiegoś dzieciaka (ma koszulkę z wizerunkiem smoka Milusia), nad którym stoi wielki Łamignat i grozi mu maczugą.
Łamignat: „Dawaj kasę!”
K5. Narracja: „Mirmił w opałach”
Na krześle siedzi Mirmił (związany, przywiązany do krzesła). Na pierwszym planie widzimy dwie postacie. Jedna to przywódca Zbójcerzy (Hegemon ), ma w ręce zapalniczkę. Druga to Kapral (prawa ręka Hegemona), trzyma kanister pełen benzyny.
Hegemon: „To twój koniec, Mirmił”
Kapral: „Końcowy koniec! Tak! Na plasterki!”
K6. Narracja: „Cudowny Lek”
Widzimy Jagę (Zieluchę) palącą skręta.
Jaga: „Dobry na wszystko!”


Komiks nigdy nie został narysowany i nie trafił do festiwalowej antologii. Norbert popełnił dwa kadry:

i na tym zakończył. Jakby ktoś chciał to pocisnąć to zachęcam.

Teraz trochę o przeczytanych rzeczach:

Na początek wyglądający na mocarny BICEPS. Potwierdza się tu zasada, że wielkość mięśnia nie zawsze jest proporcjonalna do siły. Żaden z komiksów zaprezentowanych w numerze pierwszym mnie nie powalił. Właściwie mało który pamiętam. Ale ogólnie podoba mi się kilka rzeczy: okładka rządzi, seria "Na chłopski rozum/babskie gadanie" zapowiada się ciekawie, gotuj z Bicepsem może być fajne, krzyżówka mnie ucieszyła. Najmocniejszą częścią pierwszego Bicepsu jest na pewno publicystyka. Brawa do Gonza przede wszystkim, bo popełnił świetny i chyba najciekawszy tekst w numerze. Trzymam kciuki za następne numery. Może nie jest zajebiście, ale solidnie na pewno! Wszak, nie wystarczy raz iść na siłkę, by stać się koxem. Kolejne numery na pewno wspomogę (jeśli nie będzie innej możliwości to na pewno kupnem, a może uda się puścić jakiś tekst gościnny, albo komiks... pasek może... pół paska? Kadr chociaż?! No, chłopaki!).

Och!, ale ten Och! jest super! Niewątpliwie to jeden z lepszych komiksów jakie ostatnio czytałem. Musicie go sami sprawdzić.
(przewracając kolejne strony ciągle miałem dziwne wrażenie, że czytam spin-off Rycerza Janka... ale nic to!)

Piąty Karton trzyma dobry poziom poprzednich numerów. Znowu jak dla mnie najlepsze są Ćmy, Jednorożec i paski. Powiew świeżości wnoszą jednoplanszówki magistra Łazowskiego.

Na dziś tyle. Pozdro!

poniedziałek, 4 października 2010

174 - Don Rosa vs. Chris Nolan


Czy to możliwe, by Christopher Nolan tworząc swój megahit "Incepcję" wzorował się na komiksie o $knerusie "The dream of a lifetime" napisanym i narysowanym przez Dona Rosę?
Sprawdźcie komiks i sami sobie odpowiedzcie ;) Komiks po polsku ukazał się w Kaczorze Donaldzie (a jak!) nr 24 z 2008 r. i nosił tytuł "Czy to jawa, czy sen?". Bezsensu, wszak od początku wiadomo, że sen, tylko... którego poziomu ;)


W temacie kaczorów: polecam nowe wydanie "Życia i Czasów $knerusa McKwacza" (też) Rosy . Może nie jest idealne, ale za taką cenę wstyd nie brać. Zwłaszcza, że komiks to dobry, klasyczny i nagrodzony Eisnerem.

niedziela, 26 września 2010

173 - Klasyfikacja widzów kinowych cz.2

Widz – fan
Charakterystyczna scena z Cinema Paradiso Giuseppe Tornatore, w której wzruszony kinoman recytuje dokładnie wszystkie dialogi, uprzedzając o kilka sekund każdą kwestię wypowiadaną przez aktorów, to doskonałe zobrazowanie przykładu widza – fana. Tę grupę tworzą głównie przedstawiciele dwóch innych kategorii: widzów przygotowanych i widzów bez pomysłu, chociaż mechanizmy rządzące odbiorem są na tyle nieprzewidywalne, że można zaobserwować przypadki przekształcenia w widza - fana członków wszystkich pozostałych grup. Widz – fan na film przychodzi średnio dwa razy (w pierwszym okresie wyświetlania go w kinach) i nie marnuje okazji, by obejrzeć go po raz kolejny w ramach przeglądów czy festiwali. Jest także głównym targetem rynku ekskluzywnych edycji DVD i Blu-ray – dla niego tworzone są wersje reżyserskie głośnych obrazów w niekończących się wznowieniach (czego przykładem chociażby błyskawicznie znikające ze sklepów i wypożyczalni kolejne, uaktualnione wydania Łowcy androidów Ridleya Scotta) oraz olbrzymi rynek filmowych gadżetów – zaczynając od koszulek i kubków, a kończąc na książkowych wersjach scenariuszy, serialach animowanych czy figurkach. Nie da się znaleźć lepiej skonstruowanej machiny zarabiającej na widzu-fanie, jak ta rozwinięta na bazie popularności cyklu Gwiezdnych Wojen George’a Lucasa. Widzowie - fani to ukochana przez biznes filmowy grupa, najbardziej pożądana przez producentów filmowych – nie tylko znacząco zwiększa zyski z biletów, ale także pragnie potem jak najdłużej z filmem( i wszystkimi związanymi z nim dodatkami) obcować, przeznaczając na swą pasję każde pieniądze. Ciężko określić standardowe zachowanie widza – fana przed projekcją – wszystko zależy od tego, czy mamy do czynienia z cyklem, kim jest reżyser i czy film jest adaptacją książki, gry komputerowej lub komiksu. Oraz, rzecz jasna, w ostatnim przypadku – jakim zainteresowaniem cieszy się pierwowzór. Faktem jest, że niekiedy film pomaga wypromować dane dzieło i uczynić z niego obiekt kultowy (choćby Love Story, Droga do zatracenia, Przeminęło z wiatrem czy Mechaniczna Pomarańcza) – wszystkie, chociaż cieszyły się w określonych kręgach odbiorców poczytnością, zostały uznane przez krytyków i czytelników za kiepską i trzeciorzędną literaturę, zaś dzięki kasowym ekranizacjom awansowały do kanonu wybitnych dzieł XX wieku – niemała w tym zasługa zafascynowanych filmem widzów – fanów. Widz – fan danej serii czy cyklu przypomina od strony „technicznej” widza przygotowanego: zapoznaje się dokładnie z premierowymi materiałami, wyszukuje fotosy i zwiastuny, czyta recenzje i opisy, bada materiał, na którym film bazuje. Jednak różni się od widza przygotowanego intencjami – nad całą teoretyczną „podbudową”, która ma wywołać u niego lepszy odbiór dzieła, pracuje ze względu na czystą pasję i ciekawość, nie zaś dla wspomnianej wyżej „usprawiedliwionej” możliwości krytyki. Niemniej, pojęcia widz – fan i widz przygotowany (w związku z rzadkim występowaniem tego drugiego) można używać synonimicznie. Także dlatego, że przedstawiciele obu tych kategorii rzadko przychodzą do kina sami; najczęściej w seansie uczestniczą w towarzystwie widza przypadkowego lub innych członków własnej grupy. Znaczącą wadą widza – fana jest chęć ukazania swojej pasji podczas seansu. Głośne recytowanie ścieżki dialogowej czy komentowanie akcji (głównie uprzedzanie osoby towarzyszącej, że za moment wydarzy się coś ważnego/strasznego/ niesamowitego etc. ) to tylko niektóre z charakterystycznych zachowań członków tej grupy. W przypadku filmów kultowych, powtarzanych okazjonalnie podczas konwentów i festiwali, widzowie – fani potrafią brać udział w seansie np. przebrani za bohaterów (w Polsce to zjawisko nie jest tak powszechne jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie urządza się specjalne pokazy m.in. The Rocky Horror Picture Show czy Priscilla – Królowa Pustyni, na które wstęp jest dozwolony wyłącznie w kostiumach postaci filmowych. Widzowie, podzieleni na grupy, recytują wszystkie dialogi z pamięci, śpiewają razem z aktorami lub wykonują oparte na filmowych układy taneczne), co miało miejsce w warszawskich kinach podczas premiery dwóch pierwszych części cyklu o Harry’m Potterze (Harry Potter i Kamień Filozoficzny oraz Harry Potter i Komnata Tajemnic), na które przybyli nastoletni miłośnicy powieści przebrani w szaty czarodziei, wyposażeni w miotły i charakterystyczne, okrągłe okulary tytułowego bohatera.

Widz przypadkowy
Kategoria, której przedstawicieli najprościej można określić jako „osoby towarzyszące”. Samotnie nie wybraliby się na dany film, jednak zaproszeni - nie odmawiają. Podczas seansu widz przypadkowy jest bardzo problematyczny: w przypadku cyklu, ponieważ nie orientuje się w fabule i postaciach poprzednich filmów, musi pytać o wszystko swojego towarzysza (najczęściej widza- fana lub widza przygotowanego), który w tej sytuacji może okazać pełnię swojego obeznania. Widz przypadkowy w trakcie projekcji jest zagubiony – nie potrafi wychwycić istotnych dla fabuły scen, nie do końca rozumie zwroty akcji i nie śmieje się w „odpowiednich” momentach. Jest zdany wyłącznie na osobę lub grupę, z którą przyszedł do kina, jednak w większości przypadków jego udział w seansie jest w najlepszym przypadku niepełny, głównie jednak znikomy bądź wręcz żaden (ze względu na brak orientacji i odpowiedniego nastawienia do obrazu). Widza przypadkowego można rozpoznać po tym, że bardzo często zasypia w trakcie trwania filmu, nie chcąc wyjść z sali i opuszczać towarzyszącemu mu widza – fana, ale także nie wyrażając chęci wzmożonego wysiłku skupienia uwagi na niezrozumiałym dla niego filmie.
Wśród dorosłych i nastoletnich klientów kin widzów przypadkowych spotyka się znacznie rzadziej niż wśród dzieci. Główna odpowiedzialność za to spoczywa na rodzicach, którzy zabierając swoją małoletnią pociechę na kolejne części Shreka czy Madagaskaru są przekonani, iż idą na film dla dzieci przeznaczony. W większości przypadków współczesna animacja stała się jednak rozrywką skierowaną dla dzieci powyżej dziesiątego roku życia – postmodernistyczne żonglowanie cytatami z klasycznych filmów i zabawa najróżniejszymi motywami bawią, owszem, ale dorosłych obecnych na seansie. Pokutuje tu też silnie zakorzenione w społeczeństwie przeświadczenie, że film animowany jest synonimem filmu dla dzieci. Tymczasem najbardziej przez wyżej wspomniany trend poszkodowane są dzieci. Nie będąc w stanie ogarnąć fabuły i zaprzyjaźnić się z postaciami, których nie rozumieją, śmieją się z najprostszych, slapstickowych gagów i ordynarnych żartów, bo tylko tyle im pozostaje. Oczywiście, właśnie te chwyty od wielu lat najbardziej bawią w kinie małoletnią publiczność (ze względu na jej ograniczone możliwości poznawcze i oczywiste psychologiczne uwarunkowania), jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że współczesna animacja traktuje je wyłącznie jako dodatek, wyżej stawiając rozrywkę i przychylne oceny obrazu rodzica niż dziecka. Właśnie DreamWorks, przodujący w produkcji „dziecięco/dorosłych” tworów animowanych, od Shreka poczynając, wykształcił niepisany kodeks tworzenia filmu „dla każdego”. Taka sytuacja ma też wpływ na odbiór starszych filmów stricte przeznaczonych dla dzieci. Najlepszym przykładem mogą być wyświetlane w ramach akcji promocyjnej najnowszego filmu wytwórni Pixar dwie pierwsze części najsławniejszego cyklu w dziejach animacji komputerowej, czyli Toy Story. Powstały przed 15 laty film był wówczas absolutną innowacją – nie tylko jeśli idzie o rozmach i poziom zastosowanej techniki komputerowej, ale także w kwestii rozbudowanego i dojrzałego scenariusza, który zapowiadał wielką rewolucję i awans obrazu animowanego do ścisłej czołówki filmów kasowych, co dziś, po spektakularnym sukcesie finansowym obu czołowych wytwórni: Pixara i DreamWorksa nikogo nie dziwi, wówczas natomiast było nie do pomyślenia dla krytyki i samych twórców. Dziś, dla przyzwyczajonych do technologii 3D widzów, gdy animacja komputerowa stała się powszechna, Toy Story dzięki swej uniwersalności nadal potrafi zainteresować zarówno dzieci, jak i dorosłych – jednak można zaobserwować różnice w mentalności nowego pokolenia. Podczas jednego z seansów w krakowskim Cinema City Bonarka małoletnim widzom zdarzało się reagować śmiechem w wie-lu najmniej odpowiednich momentach – m.in. podczas dramatycznej sceny finałowego pościgu trójki zabawek za ciężarówką. Gdy pozbawieni szansy na dogonienie pojazdu przy pomocy sterowanego zdalnie samochodziku bohaterowie decydują się na desperacki krok użycia przywiązanego do jednego z nich fajerweku , ich jedyną zapałkę gasi pęd powietrza przejeżdżającego drogą samochodu. Scena, która u mnie samego, gdy oglądałem film przed laty, powodowała stan bliski płaczu, rozbawiła kilkoro dzieci na sali kinowej. Był to zresztą jeden z niewielu przejawów ich aktywności w trakcie trwania seansu. Podczas ponad godzinnej projekcji dało się słyszeć pojedyncze opinie, jakoby film był „nudny” i dłużył się. Taka sytuacja umieszcza dziecko w kinie w swoistej pułapce: z jednej strony, przyzwyczajone do prostej, slapstickowej formuły dużej ilości gagów nie są w stanie czerpać pełni doznań podczas projekcji filmów wedle „starej szkoły”, z drugiej zaś – przez omówiony wyżej trend intertekstualnego natrętnego „cytowania”, przeznaczonego dla dorosłych i „wyrobionych” odbiorców podczas seansów są widzami przypadkowymi, wyłącznie towarzyszącymi i niejako usprawiedliwiającymi obecność dorosłego opiekuna w kinie.



Widz przymuszony
Najczęściej widz w wieku szkolnym, przybyły do kina nie z własnej woli, lecz zmuszony do tego z powodu zbiorowej decyzji grupy. Stały element widowni każdej adaptacji lektury szkolnej. Ponieważ nie znajduje żadnej przyjemności w uczestniczeniu w seansie, traktuje go jako zło konieczne (niezbędne do uniknięcia zajęć) i albo przyjmuje taktykę widzę przypadkowego (nie próbując zagłębić się w dzieło filmowe, ogląda wybiórczo i bezrefleksyjnie bądź zasypia), albo, co niestety występuje częściej, próbuje zapewnić sobie maksimum „rozrywki” w niesprzyjających temu okolicznościach. Aby w pełni uświadomić otoczeniu, jak bardzo wyświetlany film go nie interesuje, rozmawia głośno, ostentacyjnie świeci uniesionym w górę telefonem komórkowym lub zaczepia widzów w sąsiednich rzędach: może się posuwać nawet do rzucania w nich popcornem. Ma skłonności do komentowania i opisywania tego, co dzieje się na ekranie na głos. Najbardziej utrudniający odbiór filmu i irytujący typ widza w niniejszym zestawieniu.

W ostatnim odcinku: widz - konsument, widz obeznany i widz stonowany.

sobota, 25 września 2010

172 - NIEZWYCIĘŻONY w konkursie

Czyli pitu-pitu.

Kiedyś żaliłem się, że rzadko cokolwiek udaje mi się wygrać. Ostatnio sytuacja uległa zmianie i wygrałem konkurs na blogu Pawła Deptucha o Niezwyciężonym. Zabawna sprawa, bo w konkursie w ogóle startować nie miałem (teraz pewnie inni uczestnicy przeklinają zmianę mojej decyzji). Pchnięty nagłym impulsem, idąc totalnie na żywioł, odpaliłem worda. Tekst zacząłem pisać o 20:30, a o 20:38 został już wysłany. Właściwie nie wiem, co mną kierowało. Byłem pewny, że nie wygram. I może dlatego wygrałem. Ciężko mi szło składanie literek, a kiedy skończyłem i całość przeczytałem, stwierdziłem, że moje zabawne żarty umieszczone w tekście wcale nie są zabawne. Kliknąłem wyślij i niech się dzieje wola Nieba.
"Wiadomość została wysłana". O nie! - krzyknąłem i walnąłem się w czoło otwartą dłonią. Zabolało. Wysłałem na konkurs jakiś bełkotliwy zlepek słów, a nagle do głowy wpadł mi g-e-n-i-a-l-n-y pomysł! Zapisując go i wysyłając wygrałbym z pewnością! Nowa wizja była wyrazista, ciekawa i całkowicie ukształtowana. Przyszła w jednym momencie. O kilka sekund za późno. Może trochę zalatywała plagiatem z Ultimates i Superman/Batman, ale na pewno nikt takiego czegoś na konkurs nie wysłał. Pewnie już wiecie jaka była moja wizja. Tak,zgadza się - chciałem napisać mini scenariusz (dialogi i kilka didaskaliów) w którym Mark i Atom Eve rozmawiają (oczywiście, by było dość klimatycznie, podczas walki z jakimś badassem) o ekranizacji przygód Niezwyciężonego. Jakich aktorów widzą w rolach, kogo za kamerą itp.
Ale cóż, kości zostały rzucone i pozostało mi tylko czekać. Z jednej strony jakaś cząstka mnie wiedziała, że jestem w stanie napisać coś lepszego, jednak gdzieś w głębi tliła się nadzieja.
Tekst do przeczytania, o tukej. Mam trochę mieszane uczucia - i mówię to całkiem serio - bo z jednej strony uważam, że te kilka tysięcy znaków które spłodziłem w pięć minut nie zasługują na takie wyróżnienie, z drugiej okropnie się cieszę, bo uwielbiam INVINCIBLE'a, a ze spin-offami nie miałem się jeszcze okazji zapoznać.
Bądź co bądź - dzięki wielkie Pawle. Piona!

Samego NIEZWYCIĘŻONEGO ogromnie polecam. Obok Savage Dragona to najlepsza obecnie wychodząca seria super-hero. Może kiedyś zbiorę się w sobie i napiszę jakiś większy tekst na temat.

niedziela, 19 września 2010

171 - Widzowie kinowi - klasyfikacja, cz.1

Od dawna niczego nie pisałem na tym blogu. Z różnych powodów - a to braku czasu, a to braku pomysłu na wpis, a to braku chęci. Jednak Grzybiarz, nie dający mi spokojnie zanurzyć się w otchłani internetowego zapomnienia, dopytywał się "Czemu nie piszesz?". Odpowiadałem "Studia dostarczają mi wystarczająco wielu powodów i okazji do pisania, więc poza nimi staram się tego unikać, by nie odpadły mi palce." On znowu: "Napisz coś." W końcu osiągnęliśmy chwiejny kompromis - dzisiejszy wpis jest sponsorowany przez Katedrę Wiedzy o Teatrze UJ i stanowi fragmenty mojej pracy rocznej z antropologii kultury. Dziś pierwsza część klasyfikacji widza kinowego w oparciu o obserwację jego zachowań.


Obserwując i zapamiętując szczególnie dosadne reakcje niektórych moich towarzyszy z sal kinowych na filmy należące do najróżniejszych gatunków i kategorii, zacząłem dostrzegać pewne powtarzające się warianty i prawidłowości ich zachowania, które posłużyły mi do stworzenia niniejszego zestawienia. Przywołane w nim sytuacje są w większości przypadków skrajne, co ma służyć lepszemu zarysowaniu głównych wyznaczników poszczególnych kategorii.

Widz „płacę i wymagam”
Widz należący do tej kategorii jest widzem leniwym. Rzadko kiedy interesuje się, o czym opowiada film, na który właśnie się wybiera, i do jakiego gatunku można go przypisać. Równocześnie jednak różni się znacząco od widza bez pomysłu – chociaż także nie chce zadawać sobie trudu związanego z wcześniejszym zapoznaniem się z opisem filmu, doskonale zdaje sobie sprawę z własnych praw. Wie, że gdy płaci za bilet, czyni go to panem sytuacji, zaś za jego ewentualne niezadowolenie, doznane na skutek nieodpowiedniego filmu odpowiedzialność ponosi wyłącznie kino i/lub dystrubutor. Najlepszym przykładem może tu być zachowanie grupy oburzonych i zbulwersowanych rodziców, którzy popełnili karygodny błąd, zabierając swoje małoletnie pociechy na film Koralina i tajemnicze drzwi. Obraz w reżyserii Henry’ego Selicka z 2009 roku został zrealizowany na podstawie poczytnej książki Neila Gaimana, jednego z najwybitniejszych pisarzy i scenarzystów fantastyki ostatnich lat. Film opowiada o małej dziewczynce, która przez sekretne drzwi odkryte w starym domostwie, gdzie właśnie przeprowadziła się z rodziną, znajduje wejście do innego świata, zamieszkanego przez lustrzane (zwłaszcza pod względem charakteru) odbicia jej krewnych i przyjaciół z czarnymi guzikami w miejscu oczu. Igrając z baśniową konwencją, Gaiman przedstawił świat na pozór zupełnie fantastyczny, który ze strony na stronę staje się coraz bardziej niepokojący i wrogi – zwłaszcza, gdy dziecko musi walczyć z diaboliczną „drugą matką” o swą prawdziwą rodzinę, uwięzioną przez guzikookie sobowtóry po drugiej stronie drzwi. Koralina w wersji książkowej jest historią z pogranicza horroru, co w swoim filmie starał się wiernie ukazać Selick, tworząc nastrojową i klimatyczną, iście burtonowską atmosferę. Jak się okazało, spora część widzów nie doceniła jednak jego reżyserskich ambicji. Bez zapoznania się ze zwiastunami czy opisami, sugerując się faktem, iż film jest animacją pozbawioną ograniczeń wiekowych (co uważam za zdecydowany błąd dystrybutora, który, jak sądzę, wprowadzając tego typu film jako kino familijne, liczył na większy zysk) rodzice bez strachu i niepokoju wybierali się na niego tłumnie wraz z pociechami. Do czasu. W niecałe dwa tygodnie od polskiej premiery powstała nieformalna grupa protestacyjna, zrzeszająca opiekunów, których małoletnie pociechy, przerażone filmem, jeszcze długo po projekcji śniły koszmary. Powstał paradoks: ludzie, którzy jeszcze kilka dni wcześniej nie potrafili znaleźć kilku minut na sprawdzenie, czy film może być nieodpowiedni dla ich dziecka, nagle potrafili poświęcić całe godziny, a nawet dni na formułowanie petycji i rozprowadzanie ich po portalach internetowych – dla przestrogi przed „niebezpiecznym” dla dzieci obrazem. Oczywiście, głównym oskarżonym w całej dyskusji został okrzyknięty dystrybutor – wspomniany już brak ograniczeń wiekowych stał się punktem zaczepienia dla większości oburzonych rodziców, których pociechy spotkała psychiczna krzywda. Pomimo protestów, które nigdy nie wyszły poza Internet (aktywność i zapał wyczerpał się dość szybko i działania opiekunów ograniczyły się do ostrzeżeń na forach i serwisach specjalistycznych, zarówno filmowych, jak i poświęconych wychowaniu dziecka), plany dystrybucji obrazu nie uległy zmianie.


Widz bez pomysłu
Łagodniejsza odmiana widza „wymagającego” to wspomniany wyżej widz bez pomysłu – zaludniający kina zwłaszcza w sezonie letnim konsument popkultury, pozbawiony konkretnych oczekiwań co do filmu, w którego projekcji zamierza za moment uczestniczyć. Wybiera tytuł losowo, nie interesują go grający w nim aktorzy, niekoniecznie przejmuje się, o czym mówi fabuła, a recenzje i ewentualne nagrody to już zupełnie nieistotne szczegóły. Kino stanowi dla niego wyłącznie miejsce miłego wypoczynku w klimatyzowanej sali, gdzie można w przyjemny i ( o ile dokona się dobrego wyboru) niewymagający zaangażowania sposób spędzić dwie godziny. Na niego najsilniej działają chwytliwe slogany i reklamowe hasła na plakatach, które ułatwiają mu wybór obrazu – głośne nazwisko reżysera bądź wyłącznie napomknienie, że ma do czynienia z nowym filmem twórców kasowego tytułu. Oczywiście, lenistwo i brak zdecydowania niejednokrotnie prowadzą do sytuacji zupełnie niespodziewanych dla widza bez pomysłu – przykładem może być dwójka dziewcząt w wieku nastoletnim, które wybrały się na jeden z pierwszych seansów Różyczki w reżyserii Jana Kidawy – Błońskiego w krakowskim Cinema City Bonarka, przekonane, że kupiły bilety na komedię romantyczną. Zmylone plakatem, na którym naga Magdalena Boczarska zerka zalotnie jednym okiem, leżąc na rubinowej draperii, zapewne uznały, iż hasło reklamowe „Każda miłość ma swoją historię” jest bez najmniejszych wątpliwości oznaką opowieści stricte miłosnej. Jak można wywnioskować z dialogów, które prowadziły podczas projekcji (m.in. wyrażona przez nie opinia, iż „Nikt znany tutaj nie gra”) , ich znajomość nazwisk odtwórców głównych ról zaczynała się i kończyła na Robercie Więckiewiczu („ten gość z Lejdis”), co w niezłomny sposób wzmocniło ich przekonanie do słuszności tezy postawionej na widok tajemniczego i pozbawionego czytelnych odniesień do pozostałych przedstawicieli gatunku plakatu (plakaty polskich komedii, nie tylko romantycznych, powstałych w ciągu ostatnich dziesięciu lat charakteryzuje w znakomitej większości przypadków niepisana zasada stosowania m.in. białego tła i nawiązującego do poprzednich produkcji hasła reklamowego, jak np. „Żeńska odpowiedź na Testosteron!” lub „Diabeł ubiera się nie tylko u Prady ”).

W następnym odcinku: widz przypadkowy, widz - fan i widz przymuszony. Zapraszam.

sobota, 18 września 2010

170 - Gotta Catch 'Em All

Ten dzień nie zaczął się dobrze. Wstałem na ogromnym kacu i rzeczywistość trafiła mnie potężnym prawym prostym pomiędzy spuchnięte oczęta - trzeba posprzątać po imprezie. Wszamałem na szybko jakieś śniadanie i ogarnąłem bałagan. O godzinie pierwszej doczołgałem się do przystanku i, z wodą mineralną pod pachą, ruszyłem ku centrum miasta niebiesko-białym autobusem. Pochodziłem po kilku księgarniach szukając podręcznika do historii, który chyba nie istnieje (tą odważną tezę popieram faktem, że nigdzie go nie mają). Wstąpiłem na chwilę do Fankomiksu i oszalałem. A potem kupiłem komplet:

Dziwnym nie jest.

poniedziałek, 13 września 2010

169 - O SĘPACH

Długo zabierałem się do napisania tej recenzji. Nie wiedziałem jak zacząć. "SĘPY" - zbiór piętnastu opowiadań duetu Cichowlas/Rostocki to najlepsza antologia grozy jaką ostatnio czytałem. Nie lubię antologii. Denerwuje mnie, że świetne, bardzo dobre i dobre opowiadania przeplatają się czasami z beznadziejnie słabymi. Ta antologia jest jednak niezwykle równa. Praktycznie każde opowiadanie miało w sobie coś, czym przykuwało mnie do książki.
To pięciuset stronicowe tomiszcze czyta się jednym tchem. Może wpływa na to fakt, że mamy tu pełną gamę stylów i pomysłów - od klasycznych horrorów, przez slashery, opowieści o duchach, po mini-powieść odwołującą się do Bułhakowa. Taka różnorodność nie pozwala na nudę przy lekturze.
Widać, że obaj pisarze dobrze panują nad słowami. Z książkowym horrorem nie jest tak łatwo, jak z tym filmowym. Tu nie można przestraszyć nastrojową muzyką czy efektami specjalnymi. W słowie pisanym wszystko zależy od zdolności Autora przelewającego myśli na papier. Brawa za klimat! Jest on wszechobecny, objawia się w różnym stopniu nasilenia, jednak każdorazowo jest niesamowity. Atmosfera grozy czy niepokoju towarzyszy nam podczas całej lektury.
Na szczególną uwagę zasługuje kilka opowiadań. Bardzo podobało mi się "Życzenie" Cichowlasa, być może przez fakt, że ciągle kojarzyło mi się z jedną z moich ulubionych książek - "Smętarzem dla zwierzaków" Stephena Kinga. Scena z SPOILER zjadaniem własnej ręki /SPOILER jest na prawdę mocna. Również akcja na cmentarzu pod koniec opowiadania sprawiła, że poczułem się nieswojo. I jeszcze to "Smacznego". Brr.
Z kolei czytając "Kamienicę na Lodowej" (też Cichowlasa) miałem ciągle przed oczami obraz Johna Constantine'a ze zmiętą fajką w ustach i dłońmi wciśniętymi w kieszenie starego prochowca. Zakończenie zmienia oczywiście wszystko o 180 stopni, jednak pierwsze wrażenie pozostało. Zabrakło mi jakiejś dynamicznej walki, więcej akcji, desperackiej próby ratowania życia... Mimo to jest bardzo dobrze.
"Malarz" Rostockiego, choć trochę przewidywalny, to nadal mocarny. Dobry pomysł (jak człowiek, który nie widzi ludzkich twarzy namaluje... portret?), ciekawie rozwinięty i opowiedziany. Bajka. No, taka dla dorosłych.
Najdłuższe opowiadanie ze zbioru aspirujące do miana mini-powieści pt. "Niemoc" zostało napisane wspólnie przez obydwu Autorów. Nie wiem niestety jak to wyglądało, ale wyszło bardzo dobrze, może ciut za długo. Do pisarza horrorów cierpiącego na (tytułową) niemoc twórczą zgłasza się sam szatan z synem, prosząc o... reklamę piekła w jednej z kolejnych książek. W zamian za to, diabeł obiecuje dać pisarzowi wenę i natchnienie. Oczywiście wycieczka do piekła gratis, by pisarz miał lepsze pojęcie o całej sprawie... Jak to się skończyło? Musicie przeczytać ;)
Ciekawostką jest fakt, że w opowiadaniu wykorzystano fragment "Raju Utraconego" Miltona w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Sam Maciej Słomczyński, znany z przekładu wszystkich dzieł Szekspira, pod pseudonimem Joe Alex swego czasu pisywał całkiem dobre kryminały. Tytuł jednego z nich to "Piekło jest we mnie". Ot, tak mi się skojarzyło.
Drugie opowiadanie napisane w duecie to "Armagedon Twenty/Twelve". Wyszło ok, a na szczególną uwagę zasługuje scena pościgu na autostradzie. Chyba żadne inne opowiadanie nie obfituje w taką ilość akcji i trochę jej czasem brakuje.
Swoją atmosferą zachwyciło mnie również "Hollewand" - grupa narciarzy odcięta od świata przez śnieżną zamieć kotłuje się w schronisku. Towarzyszy im barman-kozak i stary dziad opowiadający niesamowite historie. Dodatkowo, na zewnątrz, nie tylko zła pogoda stanowi zagrożenie. Cóż, klasyka. Nic nowego, a na prawdę świetnie się czyta.
TYLKO dwa opowiadania tak na dobrą sprawę mi się nie spodobały. Niestety oba wyszły spod pióra Jacka M. Rostockiego. "Griot" w ogóle mnie nie porwał, pomysł oparty na motywie krwawej masakry nie przedstawił sobą nic ciekawego. Wykonanie też nie ratuje tego twórczego potknięcia pana Jacka.
Natomiast "Pobite Gary" to chyba literacka adaptacja filmu "Paintball". Też nic porywającego i godnego uwagi, niestety. Dodatkowo tutaj, razi w oczy głupota bohaterów.
Podsumowując duet Robert Cichowlas & Jacek M. Rostocki dokonali rzeczy, jaką rzadko widzi się na polskiej scenie literackiej. Napisali świetną, zwartą i przemyślaną antologię grozy, która... straszy!


*
Trochę się nakręciłem na takie klimaty i chyba wrócę do pisania mojego nowego-starego opowiadania - "Kiedy rozum śpi..."
Sztuka w tym, by ujarzmić słowa.
Tutaj można poczytać trochę moich opowiadań.

piątek, 10 września 2010

168 - Bler Ekskluzywnie: Jak Bler stał się Blerem?


Mały Bruce, klęcząc nad ciałami rodziców ze spuszczoną głową, starał się powstrzymać płynące po policzkach łzy. Przysiągł że wypowie zbrodni wojnę. Jak postanowił, tak zrobił i wiele lat później narodził się BATMAN.


Arseface po śmierci ojca bezradnie klęczał na zimnej jezdni gdy podjął decyzję. Nie zważając na wielkie krople deszczu uniósł zdeformowaną twarz i zaciśnięte pięści ku niebu. Trochę bełkocząc wykrzyknął godne siebie imię. GĘBODUPA!






A jak było z Blerem...?


Bler wyszedł spod prysznica i powiedział: "Nazywam się Bler".



czwartek, 9 września 2010

167 - Rafał Szłapa: "Wywiad Rysowany" cz.3

WAŻNE: W zamian za to, że ostatnia część wywiadu ujrzała dzisiaj światło dzienne, bonus track w postaci genezy Blera ukaże się jutro!

5.

6.

*
Mimo grożącej niebezpieczeństwem, nagłej destrukcji płyty Rynku Głównego, o którą lokalne władze podejrzewały ukrywającego się kryminalistę - Znienacka Znikającego Nicka - nikomu nic się nie stało. Nick znany jest ze swych spektakularnych i całkowicie niespodziewanych ucieczek. "Był i zniknął!" - komentuje zdarzenie jeden ze świadków zniknięcia Znikającego przestępcy.

*
Chciałbym uspokoić wszystkich tych, których przeraziła moja fryzura w prezentowanym wywiadzie. Spokojnie, rodacy. Wróciłem już do swojego klasycznego - od pewnego czasu - wyglądu: irokeza i brody Wolverine'a.

*
Podziękowania na koniec.
Serdecznie dziękuję Rafałowi, za to, że mimo napiętego harmonogramu,zgodził się ze mną spotkać, pogawędzić i wszystko narysować. Wg. mnie super wyszło, żywię nadzieję, że i Wy tak uważacie.
Nic innego nie pozostaje, jak zachęcić wszystkich gorąco do kupowania w październiku pierwszego tomu Blera! Co też właśnie czynię!

środa, 8 września 2010

166 - Rafał Szłapa: "Wywiad Rysowany" cz.2

Z ostatniej chwili:
Bler 1: Lepsza strona życia JUŻ W DRUKARNI!



3.

4.

Kolejny update w przeciągu trzech kolejnych dni, niestety nie jestem w stanie podać dokładnej daty. Musicie być czujni.
Szykuję odpowiedź na jedno bardzo ważne pytanie:
W jakich okolicznościach Bler stał się Blerem?

Mała podpowiedź: było epicko. I mokro.

wtorek, 7 września 2010

165 - Rafał Szłapa: "Wywiad rysowany" cz.1

WSTĘP (można opuścić)

Rafała Szłapę
poznałem w roku 2006 przez przypadek. Będąc wtedy czternastoletnim fanem komiksów robiłem zakupy w Fankomiksie. Kupiłem pokaźną stertę Batmanów i Spider-manów z TM-Semica, ale zostało mi jeszcze kilka złotych, więc ruszyłem z powrotem by zobaczyć, co jeszcze fajnego mogę sobie kupić. Ominąłem siedzącego przy stole mężczyznę (pewnie się zmęczył i usiadł, pomyślałem, a z nudów coś tam sobie bazgrze na kartce) i moje oko trafiło na "Pozdrowienia z Interstrefy". Podbiłem do kasy, a tu sprzedawca mówi, że człowiek siedzący za mną jest Autorem wspomnianego komiksu. Oszalałem. AUTOR?! Spojrzałem podejrzliwie na Wojtka, potem na komiks, który trzymałem w łapkach, a potem znowu na kolesia przy stole, teraz dla odmiany ładnie się do mnie uśmiechającego. Stałem tak chwilę, nie wiedząc co robić. Ktoś mnie tu chyba nabiera - pomyślałem - to niemożliwe by Rysownik komiksu, Scenarzysta, czy Autor wyglądał tak... zwyczajnie. Podbiłem, Rafał narysował Drużynę Ktulu. Wymamrotałem pod nosem jak mi na imię, podziękowałem i nie wierząc w to co się stało pomknąłem do domu.

Od tamtej pory spotykam się czasem z Rafałem na jakiejś coli (ja - do niedawna niepełnoletni, on - prowadził) . Na jednym z takich colowych spotkań, Rafał udzielił mi wywiadu. Może powinienem napisać "wywiadu", bo to raczej były nieskładne pytania, podsycane własną ciekawością, niż rzetelnie przygotowane pytania do Twórcy. Popytałem, odpowiedział i wpadł na pomysł by wszystko narysować. "Będzie ciekawiej!" powiedział, a ja entuzjastycznie się zgodziłem. Takiego czegoś chyba jeszcze nie było. Efekty poniżej.

KONIEC WSTĘPU.

Wywiad:
1.

2.


Jutro kolejne pytania i odpowiedzi. O terminach kolejnych publikacji będę informował na bieżąco. Stay tuned!
Pozdrawiam.

środa, 1 września 2010

164 - Nocny Jastrząb p.3






Część pierwsza: tu.
Druga: tu.
Nocny Jastrząb - fragment
Txt: Anonimowy Grzybiarz
Gfx: Xide








Powalony wcześniej mężczyzna, zaczął się podnosić, więc Hawk kopnął go w twarz. Zbudzona hałasami właścicielka domu pojawiła się na korytarzu dzierżąc w ręce shootguna. - Wszystko w porządku Pani Marple - uspokoił kobietę Hawk. Kobieta w szlafroku pokiwała głową i odeszła głośno szurając różowymi kapciami. Night wszedł do swojego mieszkania i przymknął drzwi zostawiając nieprzytomnych mężczyzn na korytarzu. Zapaliwszy papierosa uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Coś się nie zgadzało. Instynkt rzadko go mylił.
Już upadając po potężnym ciosie w głowę przypomniał sobie. Kierowca! Zapomniał o kierowcy!
Uderzenie kastetem zrobiło swoje. Detektyw osunął się na ziemię. Wpadł w miękką i ciepłą czerń. Wszystkie problemy nie miały już znaczenia. Było tak dobrze…
I cicho. Przerażająco cicho.

... Koniec?