Drugi tom Marauders zaczyna się od trzęsienia ziemi. Kate Pryde i Emma Frost konfrontują się z Sebastianem Shawem, co kończy się efektowną, chociaż baaardzo nierówną bijatyką. Zgodnie z prawem Hitchcocka napięcie powinno tylko rosnąć, prawda? Niestety, nie w tym przypadku.
Gdy konflikt Shawa z Frost i Pryde oraz jej drużyną piratów się kończy, seria zupełnie traci kierunek. Próbuje go desperacko znaleźć, ale najczęściej trafia na mieliznę. Zajmujące nie jest ani starcie Marauders z Verendi, ani przygotowania Emmy do gali Hellfire, ani konfrontacja z nowymi Reavers.
Scenarzysta Gerry Duggan nie ma także pomysłu na większość postaci. Cierpi przede wszystkim Iceman. Pyro i Bishop mają jedną fajną interakcję, gdy podają się za handlarzy bronią. Nie wiadomo, jaką funkcję w ekipie ma odgrywać Callisto, której poświęcono sporo czasu. Jeszcze inni, na przykład Tempo, nie dostają nawet wystarczająco dużo czasu ekranowego.
Zresztą podczas lektury ma się wrażenie, że Duggana jak najmniej obchodzi zebrany przez niego zespół. Zamiast tego skupia się na traumie i nowej drodze Wilhelminy Kensington z Verendi, bawiąc się przy tym w bardzo uproszczoną psychologię. Albo powrotowi Harry'ego Lelanda, zapomnianego antagonisty z czasów Hellfire Club. Zresztą towarzyszy mu pewna przewrotka dotycząca relacji Shawa z jego synem Shinobim. Co z niej wynika na dłuższą metę? Nic.
"Marauders" to seria, która w okolicach "Hellfire Gali" wyczerpała swój termin ważności, a i tak była jeszcze ciągnięta przez kilka historii. To zmarnowany potencjał i zwykła zapchajdziura. Szkoda fajnych postaci, a także miejsca w katalogu Egmontu — zamiast tego chętnie przeczytałbym inną z serii wchodzących w skład "Rządów X" (tak, znów wskazuję na "Hellions").
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz