* "Dziwki" jako "cuda i dziwy" tylko w mniejszej skali, więc zdrobniale, nie zaś jako grzeszne pannice.
Już sam początek mojej wizyty w
głównym gmachu Muzeum Narodowego w Krakowie przy al. 3 Maja 1 zwiastował coś podejrzanego. Pani w kasie była nadzwyczaj uprzejma i
nie prosiła o drobne. Z uśmiechem na twarzy i bezproblemowo wydała
mi resztę i zaprosiła do szatni, zaznaczając przy okazji, że ta
jest obowiązkowa.
Zwiedzanie zacząłem od Galerii
Rzemiosła Artystycznego. Na samym początku w oczy rzuciły mi się
potężne i masywne dzwony z XVII wieku. Była to jednak tylko
zapowiedź, tego, co czekało mnie dalej, a co niezwykle mnie
zaskoczyło. Spacerkiem podążałem wzdłuż ścian ozdobionych
zabytkami rzemiosła wszelakiego, kluczyłem między gablotami i
brudziłem oddechem szyby pochylając się na co ciekawszym
eksponatem. Byłem jedynym zwiedzającym pogrążonym w przyjemnym i
dodającym klimatu półmroku, więc kilka kroków za mną podążała
pani strażnik, obserwując mnie uważnie i niezbyt przyjaźnie –
jakby podejrzewała, że zaraz dźwignę wielki mosiężny świecznik,
wsadzę pod pachę i zacznę zwiewać przez okno. Zresztą zachowanie pani
strażnik było dość niepokojące, ponieważ gdy ja robiłem krok –
ona również, gdy stawałem – stawała i ona. Szybko sytuacja
wydała mi się zabawna i zacząłem panią strażnik nieco
podpuszczać, co jakiś czas gwałtownie zmieniając kierunek,
cofając się niespodziewanie, bądź gwałtownie kucając by coś
dokładnie obejrzeć. Pani strażnik była jednak twarda i mimo
lekkiej zadyszki łatwo się nie poddawała. O ile jednak zmieniała
kierunek wraz ze mną (choć wkładając w tą czynność mniej
dynamizmu niż niżej podpisany), a nawet się cofała, tak nie
zniżyła się – dosłownie i w przenośni - do kucania. Szkoda, z
pewnością byłby to niecodzienny widok z racji jej puszystych
kształtów i niecodziennej kanciastości głowy. Bo – przyznam
szczerze – nigdy nie widziałem kucającej pani, która miałaby
tak kwadratową głowę. Głowę, której można by używać niby
linijki na lekcjach matematyki. Oczywiście po wcześniejszym
uzyskaniu na to zgody od szanownej posiadaczki tej niezwykłości.
Kilkoma eksponatami, które
szczególnie mnie zainteresowały w Galerii Rzemiosła Artystycznego,
były z pozoru przedmioty zwyczajne. Może się to wydać dziwne (a
ja wcale nie przeczę, że to dziwne nie jest), ale najbardziej z
całej wystawy zainteresowały mnie rzeczy, z którymi mamy do
czynienia na co dzień. Mianowicie na mą szczególną uwagę
zasłużyły... łyżki.
Łyżka do zupy, przedmiot - wydawałoby się - zwyczajny, używany
codziennie do konsumpcji potraw raczej płynnych. Znaczącą różnicą,
która wprawiła w ruch moje szare komórki, była jednak szerokość
takowej łyżki. Bo trzeba powiedzieć wyraźnie – łyżki
prezentowane w Muzeum Narodowym są nieziemsko szerokie (przynajmniej
w porównaniu z tymi, których używamy na co dzień). To od razu
zmusza człowieka do zadania sobie kilku podstawowych i
fundamentalnych pytań (o których istnieniu nie mieliśmy wcześniej
pojęcia) – czy tak szerokie łyżki mieściły się bezproblemowo
w ustach żyjących kiedyś osób? A jeśli tak, to czy owe usta
były tak szerokie u wszystkich, czy tylko u niektórych? I co z
policzkami – czy nie były przez to zdeformowane? A idąc za ciosem
– co z całą twarzą? Czy ludzie kiedyś mieli naprawdę aż tak
duże głowy, by ich twarze mogły posiadać tak nadnaturalnie
szerokie usta, by te z kolei mogły pomieścić monstrualne i
groteskowo szerokie łyżki? Niestety, obawiam się, że są to jedne
z tych pytań, na które nigdy nie dane mi będzie poznać
odpowiedzi. Wiem natomiast jedno – współczesny człowiek nawet
pod przymusem nie zjadłby obiadu taką łyżką. Przynajmniej nie
bez bardziej lub mniej poważnego uszczerbku na zdrowiu.
Dwie pozostałe wystawy nie wzbudziły
już takich emocji. Z drugiej strony, ciekawie było popatrzeć na
broń, jakiej kiedyś używano, a niektóre arcydzieła malarskie
naprawdę cieszyły oko. Jednak poza wymyślnym połączeniem
pistoletu i szabli, paroma pięknie zdobionymi buzdyganami nic na
dłużej mnie nie zatrzymało w Galerii „Broń i Barwa w Polsce”.
Oczywiście mogę zachwycić się kunsztem, z jakim kiedyś broń
była wykonywana i pobawić się w zaimprowizowanych zasiekach, jednak
powiedzmy szczerze: dostanę do rąk saperkę, kilka worków z
piaskiem i trochę drutu kolczastego, a zrobię przed domem lepsze
okopy.
W Galerii Sztuki Polskiej XX wieku
zauroczyły mnie kolejne obrazy Tadeusza Makowskiego z
„austriackiego” okresu jego twórczości – przedstawiające
charakterystyczne dla niego wyobrażenia dzieci w spiczastych
czapkach. Natomiast sztuka „współczesna”
(bądź „nowoczesna”) jak zwykle wzbudziła mieszane emocje i
skłoniła do dyskusji ze spotkanymi po drodze znajomymi.
Ponaglany gniewnym burczeniem własnego
brzucha (który przypominał, że owego dnia zjadłem tylko
śniadanie, a pora była już zdecydowanie „poobiednio-drzemkowa”)
opuściłem główny gmach Muzeum Narodowego w mieszanym nastroju. Ekspozycje stałe są dość ubogie - tak,
jakby muzeum bało się pochwalić co ważniejszymi dziełami, które
z pewnością spoczywają w jakimś magazynie. Poza tym, w XXI wieku,
w czasach, gdzie muzea stają się coraz bardziej interaktywne i
przyjazne, w Muzeum Narodowym czuć przyzwyczajenie do tradycji i
starą szkołę. Wystarczy przypomnieć sobie
muzea, w których w ekspozycje wplecione są filmy i eksponaty, które
można dotykać i oglądać z każdej strony. Tu dostajemy jakiś
smutny i ustawowy dokument (i to z dźwiękiem w tak złej jakości,
że trudno cokolwiek zrozumieć), możemy potrzymać przez chwilę
tarczę z odpustu i schować się w rażących sztucznością i naprędce
zaimprowizowanych zasiekach. Mówiąc krótko: bieda – nic, co
mogłoby zainteresować sztuką dzieci w wieku szkolnym, a i
dorosłych wprawić choćby w umiarkowany zachwyt. Poza samą sztuką oczywiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz