> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 11 lutego 2013

319 - Dziwki* w Muzeum Narodowym

 * "Dziwki" jako "cuda i dziwy" tylko w mniejszej skali, więc zdrobniale, nie zaś jako grzeszne pannice.

Już sam początek mojej wizyty w głównym gmachu Muzeum Narodowego w Krakowie przy al. 3 Maja 1 zwiastował coś podejrzanego. Pani w kasie była nadzwyczaj uprzejma i nie prosiła o drobne. Z uśmiechem na twarzy i bezproblemowo wydała mi resztę i zaprosiła do szatni, zaznaczając przy okazji, że ta jest obowiązkowa.

Zwiedzanie zacząłem od Galerii Rzemiosła Artystycznego. Na samym początku w oczy rzuciły mi się potężne i masywne dzwony z XVII wieku. Była to jednak tylko zapowiedź, tego, co czekało mnie dalej, a co niezwykle mnie zaskoczyło. Spacerkiem podążałem wzdłuż ścian ozdobionych zabytkami rzemiosła wszelakiego, kluczyłem między gablotami i brudziłem oddechem szyby pochylając się na co ciekawszym eksponatem. Byłem jedynym zwiedzającym pogrążonym w przyjemnym i dodającym klimatu półmroku, więc kilka kroków za mną podążała pani strażnik, obserwując mnie uważnie i niezbyt przyjaźnie – jakby podejrzewała, że zaraz dźwignę wielki mosiężny świecznik, wsadzę pod pachę i zacznę zwiewać przez okno. Zresztą zachowanie pani strażnik było dość niepokojące, ponieważ gdy ja robiłem krok – ona również, gdy stawałem – stawała i ona. Szybko sytuacja wydała mi się zabawna i zacząłem panią strażnik nieco podpuszczać, co jakiś czas gwałtownie zmieniając kierunek, cofając się niespodziewanie, bądź gwałtownie kucając by coś dokładnie obejrzeć. Pani strażnik była jednak twarda i mimo lekkiej zadyszki łatwo się nie poddawała. O ile jednak zmieniała kierunek wraz ze mną (choć wkładając w tą czynność mniej dynamizmu niż niżej podpisany), a nawet się cofała, tak nie zniżyła się – dosłownie i w przenośni - do kucania. Szkoda, z pewnością byłby to niecodzienny widok z racji jej puszystych kształtów i niecodziennej kanciastości głowy. Bo – przyznam szczerze – nigdy nie widziałem kucającej pani, która miałaby tak kwadratową głowę. Głowę, której można by używać niby linijki na lekcjach matematyki. Oczywiście po wcześniejszym uzyskaniu na to zgody od szanownej posiadaczki tej niezwykłości.

Kilkoma eksponatami, które szczególnie mnie zainteresowały w Galerii Rzemiosła Artystycznego, były z pozoru przedmioty zwyczajne. Może się to wydać dziwne (a ja wcale nie przeczę, że to dziwne nie jest), ale najbardziej z całej wystawy zainteresowały mnie rzeczy, z którymi mamy do czynienia na co dzień. Mianowicie na mą szczególną uwagę zasłużyły... łyżki.

Łyżka do zupy, przedmiot - wydawałoby się - zwyczajny, używany codziennie do konsumpcji potraw raczej płynnych. Znaczącą różnicą, która wprawiła w ruch moje szare komórki, była jednak szerokość takowej łyżki. Bo trzeba powiedzieć wyraźnie – łyżki prezentowane w Muzeum Narodowym są nieziemsko szerokie (przynajmniej w porównaniu z tymi, których używamy na co dzień). To od razu zmusza człowieka do zadania sobie kilku podstawowych i fundamentalnych pytań (o których istnieniu nie mieliśmy wcześniej pojęcia) – czy tak szerokie łyżki mieściły się bezproblemowo w ustach żyjących kiedyś osób? A jeśli tak, to czy owe usta były tak szerokie u wszystkich, czy tylko u niektórych? I co z policzkami – czy nie były przez to zdeformowane? A idąc za ciosem – co z całą twarzą? Czy ludzie kiedyś mieli naprawdę aż tak duże głowy, by ich twarze mogły posiadać tak nadnaturalnie szerokie usta, by te z kolei mogły pomieścić monstrualne i groteskowo szerokie łyżki? Niestety, obawiam się, że są to jedne z tych pytań, na które nigdy nie dane mi będzie poznać odpowiedzi. Wiem natomiast jedno – współczesny człowiek nawet pod przymusem nie zjadłby obiadu taką łyżką. Przynajmniej nie bez bardziej lub mniej poważnego uszczerbku na zdrowiu.

Dwie pozostałe wystawy nie wzbudziły już takich emocji. Z drugiej strony, ciekawie było popatrzeć na broń, jakiej kiedyś używano, a niektóre arcydzieła malarskie naprawdę cieszyły oko. Jednak poza wymyślnym połączeniem pistoletu i szabli, paroma pięknie zdobionymi buzdyganami nic na dłużej mnie nie zatrzymało w Galerii „Broń i Barwa w Polsce”. Oczywiście mogę zachwycić się kunsztem, z jakim kiedyś broń była wykonywana i pobawić się w zaimprowizowanych zasiekach, jednak powiedzmy szczerze: dostanę do rąk saperkę, kilka worków z piaskiem i trochę drutu kolczastego, a zrobię przed domem lepsze okopy.

W Galerii Sztuki Polskiej XX wieku zauroczyły mnie kolejne obrazy Tadeusza Makowskiego z „austriackiego” okresu jego twórczości – przedstawiające charakterystyczne dla niego wyobrażenia dzieci w spiczastych czapkach. Natomiast sztuka „współczesna” (bądź „nowoczesna”) jak zwykle wzbudziła mieszane emocje i skłoniła do dyskusji ze spotkanymi po drodze znajomymi. 

Ponaglany gniewnym burczeniem własnego brzucha (który przypominał, że owego dnia zjadłem tylko śniadanie, a pora była już zdecydowanie „poobiednio-drzemkowa”) opuściłem główny gmach Muzeum Narodowego w mieszanym nastroju. Ekspozycje stałe są dość ubogie - tak, jakby muzeum bało się pochwalić co ważniejszymi dziełami, które z pewnością spoczywają w jakimś magazynie. Poza tym, w XXI wieku, w czasach, gdzie muzea stają się coraz bardziej interaktywne i przyjazne, w Muzeum Narodowym czuć przyzwyczajenie do tradycji i starą szkołę. Wystarczy przypomnieć sobie muzea, w których w ekspozycje wplecione są filmy i eksponaty, które można dotykać i oglądać z każdej strony. Tu dostajemy jakiś smutny i ustawowy dokument (i to z dźwiękiem w tak złej jakości, że trudno cokolwiek zrozumieć), możemy potrzymać przez chwilę tarczę z odpustu i schować się w rażących sztucznością i naprędce zaimprowizowanych zasiekach. Mówiąc krótko: bieda – nic, co mogłoby zainteresować sztuką dzieci w wieku szkolnym, a i dorosłych wprawić choćby w umiarkowany zachwyt. Poza samą sztuką oczywiście.

Brak komentarzy: