Od dawna mam problem z Brianem K. Vaughanem i pisanymi przez niego komiksami. Scenarzysta ten potrafi w obiecujący sposób rozpocząć swą opowieść, a jego zakończenia są najczęściej intrygujące i trafiające w emocjonalne sedno. Gorzej ze środkiem historii, często przypominającym pozbawioną smaku i koloru watę. Tak było m.in. przy „Y – Ostatnim z mężczyzn” i „Ex Machinie”.
„Saga”, kosmiczna epopeja o Hazel, dziewczynce będącej owocem miłości przedstawicieli dwóch zwaśnionych ras, zaskakiwała pomysłowością twórców, różnorodnością postaci, a także odwagą w prezentowaniu tematów seksualności i życia w czasie wojny. Klątwa Vaughana zdawała się tu nie działać – niemal każdy nowy tom czytało się z wypiekami na twarzy, a przygody Hazel, jej rodziców i licznych towarzyszy podróży szły w nieoczywistych kierunkach. Końca nie było widać, ale to nieważne, bo radość z lektury pozostawała niezmienna. Scenarzysta od początku planował zamknąć serię w 108 zeszytach. Po wydaniu połowy z nich twórcy zdecydowali się na przerwę, która ostatecznie trwała niemal 3,5 roku. Dziesiąty tom „Sagi” jest więc powrotem dawno niewidzianych bohaterów – przynajmniej tych, którzy ostali się po krwawym zawiązaniu akcji z końcówki poprzedniej części ich przygód.